aby uniknąć uciążliwego sygnowania każdego zdjęcia, wymienię grupowo.
Autorami zdjęć są: Asia, Zuza, Wojtek, Thomas, Jeremy i Madzia
9 lipca (poniedziałek)
Motto: Na razie monastyry przegrywają z piwem”
(Wojtek, godzina 3 nad ranem)
Zwartnoc tu - klik
Eczmiadzyn tu - klik
Po pierwsze erewańska marszrutka miejska. Nisko, chłopaki składają się w pół, coraz więcej ludzi wpycha się do środka, tak, że ściśnięci jak śledzie, w najdziwniejszych pozach, dostajemy histerycznego napadu śmiechu. Z dalszych obserwacji wyłaniają się zasady podróżowania. Otóż na siedzeniu musi zmieścić się tyle osób, ile wlezie. Podsuwają się i ściskają, żeby jak najwięcej osób mogło sobie wygodnie(?) pojechać. Ponadto siedzący biorą na swoje kolana bagaż od stojących. Bardzo piękne i jakoś wzruszające obyczaje, o których u nas w kraju można sobie pomarzyć. Dzisiejszego dnia podróżuje z nami Turek - Emin, którego poznaliśmy w hostelu.
Jedziemy do Eczmiadzynu.
Po drodze ruiny Zwartnoc. Wysiadamy przy szerokiej drodze, której przekraczanie jest swoistym sportem, zważywszy na to, że kierowcy nie hamują, nie zwalniają i ogólnie żeby przejść spokojnie, trzeba by się chyba przebrać za krowę, ponieważ krowy darzone są szczególnymi względami (zupełnie jak w Indiach)
Rozległe pustkowie, upał, kurz. Ruiny Zwartnoc, zabytek wpisany na listę UNESCO, to w zasadzie bardziej stanowisko archeologiczne, niż klasycznie postrzegany zabytek. Jednakże (teraz będzie fragment, na który Zina nasarka), doskonałe wyważenie architektoniczne zachowanych fragmentów, pozwala docenić piękno tej świetnej niegdyś katedry. Ciemny tuf przepleciony miejscami czerwonym, przydaje posępnej godności murom. Jest powaga i dostojność, ale masywne elementy dzięki przepięknym proporcjom mają też w sobie niebywałą lekkość. kamieniarka niesamowita, zachowane ornamenty dotykają swoją precyzją, żeby tylko nie ten piekielny upał...
- szczerze? Zwraca się do mnie Wojtek
patrzę na niego i uśmiecham się, znamy się już przecież tyle lat.
Znowu sprint przez drogę, zatrzymujemy busa.
W Eczmiadzynie wstępujemy do najbliższego sklepu po wodę. To jakieś skrzyżowanie biura turystycznego ze sklepem komputerowym za to z obecną chłodziarką do napojów. Chłopaki wypatrują jakiś dziwny napój, więc pytają pani ekspedientki, co to jest.
Pani przynosi ów napój, mimo protestów chłopców, że nie, że tylko chcieli zapytać, pani jednak ofiarowuje ów napój mówiąc - to podarunek. Przynosi tez plastikowe kubeczki, a oferma Zina (ha! znowu) bełta gazowany napój, otwiera i oczywiście zalewa elegancko podłogę. Pani Stasia ze Społem już dawno dałaby nam po uszach, ale tu nie ma pani Stasi, jest inny świat, życzliwszy, łagodniejszy, uprzejmiejszy. Napój jest skrzyżowaniem wody mineralnej z kefirem, zatem nawet nie próbuję próbować.
Kierujemy się do eczmiadzyńskiej katedry. Jest to najstarsza katedra w Armenii, ponieważ jednak zespół katedralny dziś jest dla Ormian czymś na kształt naszego Watykanu, więc zabytki są stale restaurowane. Z tego też powodu, przepiękna katedralna polichromia jest świetnie utrzymana, bogate zdobienia sklepień to naprawdę coś. Bryła okazała, w porównaniu z górskimi klasztorami, widać szczególny rozmach architektoniczny. Tu właśnie,w katedrze znajduje się włócznia (geghard) którą podobno przebito bok Chrystusowi.
Snujemy się po kompleksie, wreszcie głodniejemy i zasiadamy w znajdującej się tam restauracji. Wrażenie niezwykłe, bo sala ogromna, trzynawowa, sklepiona krzyżowo. ogromny stół i wielkie ciężkie krzesła. Siedzę u szczytu stołu i z mojego końca, zupełnie nie słyszę siedzących po drugiej stronie. Krzyczymy do siebie z naszych szczytów, cokolwiek to oznacza.
Tradycyjnie nikt nie śpieszy się z podawaniem zamówienia, kelnerzy wykonują skomplikowane czynności z nakryciami i raczej wygląda to tak jakby byli raczej aktorami grającymi role kelnerów.
a tu lawasz
Za to we wnęce na sali, dwie panie pieką lawasze
foto tu-klik
Zawijamy do Erewania, w hostelu przeczekujemy burzę nad Araratem i poznajemy Grzesia i Agatę, z którymi "na chwilkę" idziemy do knajpy. Przyłącza się do nas też Giorgij ze swoim przyjacielem Messem. W knajpce powstaje ta oto pieśń Dream Teamu
Ponieważ do knajpy przyszliśmy tylko na chwilę, wracamy do hostelu o 3.
*
10 lipca (wtorek)
Garni tu - klik
Geghard tu - klik
Mieliśmy rano wstać.
Bo chcieliśmy jechać do Sanahinu.
yhy
Jedziemy do Garni.
No bo ten bus akurat nie uciekł
No to jedziemy do Garni. Tym razem jedzie z nami Fung z Hong Kongu.
Garni. Wysypujemy się z autobusu i natykamy na przyjaznego pana ze zdezelowanym samochodem dostawczym.
Mężczyzna zaczepia nas na dźwięk języka francuskiego, po chwili okazuje się, że ma córkę we Francji i w ogóle viva Sarkozy! Po czym załatwia nam obiad w pobliskiej tawernie, a następnie obiecuje załatwić transport do klasztoru Geghard. Vagan, ponieważ tak nazywa się nasz opiekun, pisze kilka słów na kartce i daje nam jako list polecający w tawernie.
Najpierw idziemy jeść. Tawerna położona jest (jak zresztą całe Garni) na zboczu schodzącym w dolinę rzeki Azat. Śniadanie z oszałamiającym widokiem na góry nastraja nas megapozytywnie. Jedzenie jest pyszne, dodatkową atrakcją są marynaty z różnego rodzaju górskich roślin (* to jest ten moment dedykowany Zuzi i Zinkowi / por. piwo w Hagpad)
Jemy, śmiejemy się i Jeremiasz po raz pierwszy zamienia się w Jamesa Deana
Świątynia Mitry w Garni. Tym razem jestem nieco zawiedziona. Kurcze, jednak szary bazalt dziwnie wygląda przy hellenistycznym stylu. Świątynię odbudowano po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło ją całkowicie, z tego też względu sporo ornamentów jest uszkodzonych, natomiast wrażenie robi na pewno całość budowli z krajobrazem. Piękny wąwóz Azatu w tle i lekka, klasyczna sylwetka świątyni.
Po powrocie ze świątyni dostajemy się w ręce Vagana, najpierw każe nam poczekać na samochody wpychając nas przez drewnianą furtkę, za wysokie drewniane ogrodzenie. Znajdujemy się w ogrodzie.
- Siadać, siadać! Zagarnia nas Vagan i usadza wokół wielkiego drewnianego stołu i już na ów stół wjeżdżają owoce, słodycze, zakąski, wino i czacza. Litości! Pojawiają się krewni, przyjaciele, znajomi, zaczynają toasty, opowieści, piosenki. Czacza jest z jabłek, ale nie ma w sobie za wiele ich zdrowotnego wpływu, kierowca naszego samochodu pije czczę ze wszystkimi, po jakimś czasie mówi, ze nie może już dłużej czekać i wychodzi. Zostajemy bez transportu
- nicziewo! Ryczy Vagan, załatwię wam inne samochody!
Biesiada trwa dalej, chłopcy niebezpiecznie zaczynają oświetlać drogę przed sobą zamglonymi oczami. W dodatku mówią na Vagana - Waran, co przyprawia nas o spazmy śmiechu
- cholera, nie dotrzemy do Geghardu szepczę do Aniety po kolejnej nieudanej próbie wypicia strzemiennego
Wreszcie, dzięki boskiej interwencji a może nawet samego księcia piekieł, udaje nam się władować do dwóch czekających na nas samochodów. Zdani na łaskę porywaczy, gdyż kierowcy mają przykazane po powrocie z Geghardu odwieźć nas prosto... do Vagana. Walka jest niemożliwa, więc przyjmujemy z pokorą co nam przyniesie los.
Geghard, położony w górach, wykuty w skale monastyr jest mroczny i wypełniony jakąś niewytłumaczalną potęgą, wobec której chłopaki natychmiast trzeźwieją. Chodzimy oddzielnie, każdy z nas indywidualnie doświadcza tej mocy. Jest w niej i pierwotny lęk, jest pokora, ciemność, skupienie i jakaś świętość. W ciemności bije święte już od czasów pogańskich źródło, a jego wody przepływają przez jedną z sal, by opuścić klasztor. Idę ciemnym, wykutym w skale korytarzem, docieram do grobowca. Ta ciemność, dziwny chłód i błądzące odbicie dźwięku zmuszają mnie do użycia latarki. Staję w komorze grobowca i odczuwam obezwładniający strach, jakby za chwilę miało mnie coś dotknąć, oglądam się co chwila za siebie, jestem sama przed kamienną płytą w ciemnej jaskini. Staram się iść ostrożnie, żeby się nie potknąć, choć mam ochotę biec najszybciej jak potrafię. Wycofuję się z krypty z sercem ściśniętym w grudkę. Taki jest Geghard, nieprzenikniony, tajemniczy, groźny.
Spotykamy się na klasztornym dziedzińcu pobledli, rozmawiamy niemal szeptem.
Za stosowną opłatą można wypuścić na wolność gołębia, polecając mu modlitwę lub życzenie. Gołębie stłoczone są w małych klatkach
- Choć zapłacimy, uwolnimy chociaż dwa, szturcha mnie Madzia
- Jasna sprawa, godzę się
płacimy, wypuszczamy swoje gołębie i idziemy dalej. Po chwili konstatuję
- Ty, to są gołębie pocztowe...
- No i? Pyta Madzia
- ... one wrócą.
Wracamy. Oczywiście porywacze wiozą nas do Vagana. Dom z ogrodem położonym na zboczu wąwozu, pełnym drzew morelowych, orzechów włoskich i morwy. Gospodarz prowadzi nas przez chaszcze, napychając wszelakim owocowym dobrem. Na nic zdają się protesty, wpycha w nas owoce, jak w gęsi, każe wspinać się na drzewa, sypie nam do czapek i dłoni, zachwala każde drzewko, puchnie z dumy nad każdym krzaczkiem. A my, posłuszne stadko, drepczemy za nim.
Później usadawia nas na tarasie.
W czymś na kształt paleniska już buzuje ogień, na stół wjeżdżają owoce, warzywa, marynaty, wino, czacza, piwo, lawasze, na ruszcie wesoło skwierczą szaszłyki.
Próbujemy się wymigać, że mamy ostatni autobus do Erewania, że jesteśmy najedzeni, no ale czy ofiarom porwania przysługuje prawo głosu?
Biesiada rozkręca się, uczestniczą w niej Vagan z żoną i ich przyjaciele, wznosimy toasty, śpiewamy pieśni, nieopodal stojący na dachu samochodu transportowego Martun, zrywa wiśnie do wiadra.
W pewnej chwili trzask i Martun zaczyna balansować ciałem, rozpaczliwie próbując złapać gałęzie wiśni. Te jednak rwą się i Martun ląduje gdzieś za samochodem. Wszyscy w panice biegną na ratunek! Martun leży głową na wielkich stalowych butlach z gazem
- może dzwnić po pogotowie?! Mówię
- Nie nie. Martun siada, przykłada rękę do głowy.
Po chwili przychodzi na taras i siada z nami, co chwila łapiąc się za głowę.
- Może to wstrząśnienie mózgu, może szok, może powinien się położyć, może lekarz... Martwimy się o wiśniowego kaskadera
- E nie, mówi Roza (żona Vagana), nic mu nie będzie, on już dzisiaj tak trzeci raz.
za chwilę Martun bierze czynny udział w imprezie, pijąc i próbując namówić Madzię na małe obłapianko. Z kolei moim uciążliwym admiratorem staje się Vagan
- ciociaaaa! ryczy przez stół, u mężczyzny mogą być dwie, trzy, cztery żony! Roza zaraz podpisze papierek! Kiedy siada obok mnie, wiemy że czas już wiać.
* obserwacja - Ormianie bardzo szybko się zakochują, jeszcze szybciej przechodzą do rzeczy ;)
Vagan ne chce słyszeć o żadnym Erewaniu, ostatni autobus odjechał, a my możemy przecież nocować u nich. Z opresji ratuje nas rozsądna Roza, która w końcu zamawia nam samochody mające nas dowieźć na miejsce. Chłopców trzeba zebrać z miejsc za pomocą zmiotki i szufelki, śpią symetrycznie wywieszeni przez okna po obu stronach samochodu, w drugim samochodzie Madzia dzielnie walczy z Martunem przy wtórze chichotów upitego w sztok Funga, jadące z nimi wiadro wiśni zachowuje stoicki spokój
- przyjdź mnie odwiedzić w moim mieszkaniu, namawia ją Owocowy Kamikadze - tylko zostaw przyjaciół w domu, dodaje z zadziwiającą przytomnością umysłu.
Wracamy do hostelu
Co nas zachwyciło? Wielka prostota przyjmowania gości. Dom ubogi, bez żadnych wypasów, a taka przyjemność goszczenia, dzielenia się tym co jest, żadnych wyrafinowanych potraw, proste pyszne jedzenie, wspaniała atmosfera, radość i życzliwość, oto czego trzeba, żeby uzdrowić ten świat przed jego kłódkami, zamkami i szklanymi szybami. Piękny dzień.
Ps: A Zuzka jest podobna do Jeremiasza.
pieśń Rozy
duduk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz