czwartek, 17 października 2024

ślimaka natura wtóra

Podobno zrzucamy skórę  co 7 lat, pięć z nich tak mocno przywiązało mnie do domostwa, że reaguję zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażałam. Chociaż tak naprawdę, to podejrzewam w tej materii domostwa dywersję, no bo jak inaczej wytłumaczyć, że kiedy myślę o wyjeździe, natychmiast psuje się kran, trzeba wykopać begonie, a kot dostaje sraczki? Przykłady, rzecz jasna zmyślam, ale coś w tym jest. Przez te pięć lat przy mamie marzyłam o wyrwaniu się w pola, bieganiu boso po ulicach Niujorku, opłynięciu rowerem wodnym Przylądka Horn, wdrapaniu się na Kilimandżaro tyłem i na jednej nodze. Śniłam o szybkonogich gazelach i krajobrazie morenowym Suwałk, zżymałam się na zasiedzenie i zaśniedzenie. Nagle smycz się skończyła, mamy nie ma, jestem sobie sterem i sterowcem w jednym, a na mojej szyi nadal tkwi obroża. Niby planuję, że tu pojadę, tam pójdę, a do tego skoczę, przychodzi weekend i zamiast na Kretę, idę grzebać w rabacie. A żeby tam grzebać, jak mi się grzebać nie chce, drętwieję w fotelu. To mało, kiedy tylko się z niego ruszę, domostwo zaczyna skrzypieć złowieszczo, kołysać się i płakać jak krzywdzone dziecko. Jeśli wychodzę za drzwi i zaczynam szybko biec, za plecami słyszę demoniczne wrzaski pomidorów. Linka wiążąca mnie z domostwem napina się i czuję większy i  większy dyskomfort, aż panikę. Ulga przychodzi, kiedy zawracam. Moja bezpieczna przystań stała się równocześnie opiekuńczym potworem, co to otuli, przyniesie herbatę, ale nie pozwoli opuścić ścian. I wiecie? noszenie domostwa w głowie jest cholernie męczące.


maska wykonana przez jednego naszych uczniów

czwartek, 26 września 2024

ph

 Te drobne chwile wolności, kiedy w piżamie, idziesz wśród mokrych traw, wśród zwijającej się w pasma mgły. Słońce drapie cię w plecy swoim porannym paznokciem, w koronach sosen i świerków buczą wrześniowe pszczoły i nic nie musisz, naprawdę.





sobota, 21 września 2024

Саламатсызбы 4

 19 sierpnia (poniedziałek)

Suszymy się pod cudowną tęczą, a po śniadaniu schodzimy do Ak Suu. Wczorajszy deszcz zaznaczył swoją obecność, bo teraz rzeka płynie też trochę drogą, na szczęście daje się te potoczki przekraczać po kamieniach, zresztą buty i tak jeszcze mokre, więc wielkiego ajwaju nie ma. Pogoda cudownie urąga nam i poniewczasie usiłuje niby to wynagrodzić wczorajszą siąpawę. No cóż jezioro Ala Kul, podobno jedno z piękniejszych górskich jezior,  zostanie nadal przez nas niezobaczone. Trochę szkoda, z  drugiej strony, jak to góry, zawsze coś zasłaniają. 






Na dole żegnamy się z naszymi górskimi przewodnikami i jedziemy ogrzać zmarznięte tyłki w kolejnych gorących źródłach i prać naszą odporność w bystrym zimnym nurcie rzeki Arasan (chyba nadal to ona), a później lunch w restorancie z przezacnym bakłażanem, dosuszanie się w pensjonacie i kolacja urodzinowa Maćka, którą uświetnił minikoncert na okarynie, której nazwy kirgiskiej nie pamiętam oraz na komuzie, czyli takiej ala gitarzrze. I jeszcze nocne gadanie z Beatą i Lidką i sen.



20 sierpnia (wtorek)

Wybywamy z pensjonatu w Karakolu, jeszcze zwiedzamy drewnianą cerkiew i meczet zbudowany w chińskiej stylówie, a później jedziemy dalej. 


Po drodze niewielki wypad do wodospadu Dziewczęcy Warkocz (tak nam objaśniła jego nazwę Kuma). I wiecie, te oszałamiające widoki Tien-Szanu.  A w trakcie nasza kocia mama Beata oczywiście zgarnia minikota, który podróżuje ze swoim właścicielem biegając za nim w górach. No i ten kociak idzie z Beatą górską ścieżką aż do samego wodospadu, gdzie zostaje zwrócony prawowitemu właścicielowi. 


Kolejny etap to Wąwóz Siedmiu Byków (Yeti Oguz). Legenda głosi, że zły chan porwał żonę dobrego chana. Zrozpaczony mąż szukał pomocy u mędrców i dowiedział się, że musi codziennie złożyć ofiarę z jednego byka przez dni siedem. 7 dnia ofiary, krew bycza zalała wąwóz, zły chan zginął, zaś porwana dziewczyna schroniła się w skałach "Pękniętego Serca", gdzie odszukał ją jej prawowity mąż. Do tej pory skały przypominające bycze grzbiety są rdzawo-czerwone, jak krew. Tutaj przyjeżdżają młode pary, żeby w blasku romantycznej legendy i na tle przepięknych formacji, uwieczniać swoje nowo nabyte szczęście.





A to jest właśnie Pęknięte Serce. Swoją drogą Kirgizi to naród z podobnie melancholijną duszą jak odczułam u Ormian, bo co rusz pękają ich skalne serca.




Tu z baronem brawurowo wykonujemy figurę do obiektywu

W Chyrak jemy obłędny obiad w położonym w żyznej dolinie gościnnym domu. Wokół ogrody i sady oblepione morelami, a na naszym stole dobroć wszelaka tego, czego nam wyżej w górach brakowało, a więc owoce i warzywa, ciężkie od aromatu, wygrzane słońcem. A to słońce przelewa się przez oszklone ściany i chlupocze w miseczkach i błyska na krawędziach salaterek, ach co za feeria!

Jedziemy do kanionu Skazka i powiadam wam, jest to prawdziwa bajka, czerwone, pomarańczowe, żółtawe formacje skalne swoimi rzeźbieniami pozwalają na hulanie wyobraźni. Szkoda, że tak mało mamy czasu, bo chciałoby się tu powłóczyć. Każdy załom i pęknięcie, to nowa opowieść, taki skalny labirynt wyobraźni. Jeszcze udaje nam się posłuchać pana grającego na dudach i w drogę. Po drodze siedzący na skale nad drogą pomnik barda. Bard recytuje epos o Manasie, a może to robić bez przerwy przez dwa dni. Epos składa się z trzech części - opowieść o Manasie, jego synu i wnuku.











Jest Yssyk-Kul. Oczywiście koniecznie muszę się wykąpać, woda jest fantastyczna, w oddali migoczą lodem wysokie szczyty. Jezioro od południowej strony jest ciche i bezludne mimo usadowionego nad brzegiem kampu-jurtowiska. Podobno na północy toczy się cały hałas turystyki, ale na szczęście nie tu.


A później w jurcie siedzimy i gadamy z Mariolą.






bezruch

 Po śmierci mamy nasz dom zasnął. Nie to, że jest martwy, otwiera oko zawsze kiedy wchodzę do pokoju, jak smok podnosi jedną powiekę, przygląda się ruchowi, jego źrenica podąża za mną, a kiedy wychodzę zasypia natychmiast. Głęboko. Staram się go budzić, ale jestem w  stanie być na raz tylko w  jednym pomieszczeniu, więc biegam to tu to tam, a pod koniec dnia dyszę jak maratończyk.  Sprawiam mu kolorowe obrazki, plotę warkoczyki na frędzlach serwet, ustawiam kwiaty, żeby choć kichnął od pyłku albo może się przeciągnął. Najgorsza jest kuchnia, z hałaśliwej kręcioły zmieniła się w szarą pesymistkę, podejrzewam że jest w głębokiej żałobie, może nawet depresji. Robię co mogę, ale to zbyt mało, ciężko jest rozruszać wiekowe cegły, rozbujać leciwe drewno maminego fotela, rozbawić drzwi. Stół kuchenny to obraz nędzy i rozpaczy, cokolwiek bym na nim nie położyła, zawsze wygląda jakby za chwilę miał się wyprowadzić. Wiem jak bardzo tęskni. Czasami zerka na mnie niechętnie, odpychająco, jakby miał mi za złe, ze do tego dopuściłam. Przytulam go wtedy mimo skrzypiących protestów i tłumaczę, że jedziemy na tej samej podłodze. Jeśli wyjadę, po powrocie jest jeszcze gorzej, meble sprowadzają wszystkie pająki i koty z kurzu, a twarze ich matowieją. Powietrze nie drga nawet kiedy otwieram okna, bierny opór. I wiecie?  Nie miałam pojęcia, że tak ciężko jest utrzymywać zdrowie psychiczne domu.




wtorek, 3 września 2024

Саламатсызбы 3

 17 sierpnia ( sobota)

Poranek urodzinowy Kurmandżan, naszej kirgiskiej kaczej mamy. Od czasu do czasu, ku jej uciesze, mówię do niej, dobrze mamo, bo choć młodsza ode mnie, matkuje nam przez cały wyjazd. Na śniadanie tort.

Docieramy do wioski Ak-Suu, gdzie ilością bagażu wzbudzamy zachwyt naszych górskich przewodników i kierowcy uaza. Według wesołych prognoz w uazie jest jeszcze miejsce dla jednej, no może dwóch osób, które opadną z sił. Według realiów nie ma miejsca dla kierowcy. Spoko, kierowca się wepchnął i na szczęście nikt nie opadł z sił, bo droga do Ałtyn-Arachan nie jest jakoś szczególnie męcząca. Ot taka nasza warmijska, tylko, że cięgiem pod górę i na inszej niż nasza wysokości. Każdy idzie swoim tempem, trekkingowe harpagany szybciej, nizinne lebiegi, jak ja, wolniej.; i u tych i u tych przyjemnie i pięknie po drodze. Słońce osmala nas po oskarpecone łydki, lasy ześlizgują się ze zboczy, a kiedy spojrzę na przestrzeń, helikopter w mojej głowie zrywa się do lotu. 













Na miejscu foto foto na tle dolinki, w której przycupnęło jurtowisko będące wyjściem na szlaki, a  później pierwsze z jurtą spotkanie.


Z budowy jurty zapamiętałam cztery słowa: kerege, czyli drewniane ażurowe (składane) ściany, tunduk, czyli stropowa obręcz o symbolice na tyle istotnej, że znalazła swoje miejsce zarówno na fladze narodowej, jak i w wielu pomnikach i miejscach pamięci, uuki - żebra łączące kerege z tunduuk'iem i jeszcze tuurduk, czyli wojłokowe pokrycie. 

Do jurty wchodzi się bez butów, niskie wejście do jurty wymusza pokłon szacunku, w górskiej jurcie nocą jest zupełnie ciemno, trochę trzeba nauczyć się obsługiwania jurty zwłaszcza nocą we mgle, kiedy się zapomni czołówki idąc do, no gdzieś tam idąc na przykład. W jurcie jest super.

Nasza czteroosobowa jurta  ma na pokładzie Beatę, Lidkę, Barona i mnie, barzo zacna kompania. na pogaduchi przychodzą do nas jeszcze Mariola z Grzesiem, Kuma z dwoma naszymi przewodnikami, Maxem i Timem (Timur)  i tak sobie gawędzimy o życiu tu, tam, u nich, u nas, o świecie, zmianach i pięknie przyrody. Jest pysznie, gdyby jakieś zawistne bóstwo w tym momencie zwróciłoby na mnie swe oko i dostrzegło, że jestem tu i teraz w pełni, na pewno jurtę strzeliłby pieron.

A nad nami odsłonięta wyjątkowo Pałatka, jeden ze szczytów Kirgistanu, które mają nazwę. Inne góry są jeszcze nienazwane.

Koniecznie trzeba wspomnieć o skalnym gnieździe. Kuma prowadzi nas przed wieczorem do gorących źródeł. Wędrujemy ścieżką biegnącą wzdłuż stoku i powoli schodzącą nad łoskotliwą rzekę.

 Mijamy pierwsze ujęcie źródeł,  kamienna "żaba" zatrzymuje ilość wody stosowną dla dwóch osób.

 My idziemy nieco dalej, wspinamy się po śliskiej skale i upychamy w ujęciu nazywanym gniazdem ptasim (Kuma wymienia nazwę tego ptaszka, jednak o ulotna pamięci). 

Upychamy się, bo miejsce jest dla osób 6, a nam udaje się usadowić w dziewiątkę. No co za pyszność niezwykła, ciepła woda koi mięśnie i relaksuje, w dole szum rwącej rzeki, chłodne powietrze i tylko trudności z wydostaniem się z gniazda (bo zimno, bo ciasno, bo ślisko) są jedynymi w tej frajdzie ziarnami pieprzu. Żyć nie umierać! 


Kolacja w dużej jurcie posilkowej z pokazem tańca tutejszych dwóch dziewcząt. Ich dłonie płyną jak łabędzie, nie mam możliwości przypomnieć sobie tańca bez obrazu ich dłoni.

A przez sen przewija się stukot kropel o wojłok jurty i łoskot dążącej w dół rzeki.



18 sierpnia (koniela)

W pełni na tę nazwę zasługuje. Konie czekają osiodłane, a w powietrzu rozgrywa się mecz między słońcem a deszczem. Na razie wygrywa słońce, więc przewodnicy ładują (sic!) nas na konie (no dobra, ci którzy jeździli wcześniej, wsiedli sami) i po najszybszym instruktażu jazdy konnej w Kirgistanie ("czu", "drrrr" i ciąganie wodzy), ruszamy w  górę.


Na poniższym obrazku możemy zobaczyć dwie dzielne dżokejki przed. Zdjęcia po z poniżej wyjawionych względów względów nie posiadamy



W rzeczy samey


Jeśli ci ktoś w Kirgistanie powie w górę, to to na pewno w górę jest, więc przez rzeczkę, po skałach, po błocie, znowu po skałach, pod świerkami, przy świerkach, czasem bardzo nawet przy, czasem przy, że jasna cholera i kurewmać, po skałach i w górę i w górę. Konie podbiegają, czasem się któryś potknie, oj tam przecież nic takiego, toż wytrwany jeździec da sobie radę. A kiedy ostatni koń, z którym weszliście w porozumienie, że się nie spieszymy,  według naszych przewodników idzie za wolno, to ekhm, no musi prędziutko prędziutko. I tu muszę użyć kolokwialnego zwrotu, srałam żarem. Pierwszy raz na koniu (za wyjątkiem na oklep na starej kobyłce państwa Gasińskich w dziecięctwie) i ten, matkojedenastko!.
Mój koń nie miał imienia, nazwałam go Marchand i chyba nawet pod koniec już się trochę dogadaliśmy, mniej więcej po tym, jak się wkurzyłam na niego, kiedy mi obdarł kolano o świerk.








Kiedy mam czas i odwagę (czyli kiedy koń idzie mniej więcej po suchym i równym) popatrzeć wokół siebie, widzę przepiękną, z naszej perspektywy, pnącą się w górę dolinę górskiej rzeki. Świstaki drwią z nas na całego, a oburzone porannym ignorem chmury, umawiają się na spotkanie

Wjeżdżamy do punktu wyjściowego trasy Keldike, odpoczynek i przegryzka i niestety smutna wiadomość, że na przełęcz już pieszo nie wejdziemy (na koniach też, żeby nie było). Zaczyna padać i sroży się pogoda, na nic tajemnicze zamawiania Ani, przewodnicy nie decydują się nas wypuścić na szlak. Wracamy. Nie decyduję się na Marchanda, pójdę pieszo z Kazikiem, Grzegorzem i za chwilę okazuje się, ze też z Lidką, która nie dogadała się z moim koniem.



Na poniższym obrazku widzimy dzielną dżokejkę Justynę, jak wyrusza w dół


Schodzimy, coraz bardziej siąpi, coraz mocniej siąpi, coraz przebieglej, trzy razy turlam się po zboczu, z tego jeden raz rzycią na kamień (pamiątka w postaci siniola na owej części ciała nie jest jedyną w tej grupie), za trzecim razem turlam się i myślę - a co tam, nawet nie próbuję się zatrzymać, sturlam się i będę niżej, po prostu wstanę i pójdę dalej. jak powiedziane, tak zrobione, jeno Grześ mi musiał kijek zrzucić. Parę razy wchodzę w potok łamane przez błoto łamane przez wszystko na raz
A droga zdaje się wydłużać i wydłużać. I skąd nagle tyle tej rzeczki się zrobiło!? Po drodze ryjemy (dobra, to eufemizm, mamy jedynie siłę by wymienić spostrzeżenie)  z Lidką, bo okazuje się, że dziewczyny dały jej klucz do kłódki broniącej wstępu w naszej jurcie, zatem zanim dotrzemy na piechotę, Justa i Bea będą musiały koczować przed. Lub za, lub obok. Lub znaleźć dobre dusze, które je przygarną (przygarnęły)
Upieprzona jak nieboskie stworzenie docieram przez błota żywota, na progu pozbywam się wszystkiego, mokrość do tzw gaci, plecak pomimo zachwalań firmy, okazuje się mało odporny. Nadziewam na siebie co tam mam suchego i ciepłego i rozgrzewam dopiero przy kolacji.
Na obrazku widzimy wnętrze jurty ozdobionej wszystkim. Wszystkim mokrym