Miałam a zapomniałam. Grzesiek Malecha czyta moje podróże w czasie
https://www.facebook.com/100009576681881/videos/558567507243497
przypisy
Miałam a zapomniałam. Grzesiek Malecha czyta moje podróże w czasie
https://www.facebook.com/100009576681881/videos/558567507243497
Jestem pełna lęków, lękam się lekarzy, załatwiania spraw w urzędach (nawet przez Internet), kontaktu z ludźmi, trzeszczącego lodu, tego, że nagle na wysokości opanuje mnie nieprzemożna ochota zrobić krok w przepaść. Lękam się o bliskich, o drzewa, że ktoś je zaraz wytnie, o koty, psy, a i psów się lękam. Śnię o głębiach pode mną, wojnę, ataki kosmitów. I jestem niesłychanie odważna, bo codziennie stawiam tym lękom czoła, załatwiam sprawy, rozmawiam z ludźmi, spotykam się z nimi, patrzę na ucięte pnie drzew, płacę rachunki, przygarniam chore koty. Odwaga, jak mi się zdaje, to wieczne zapasy z lękami, racjonalizowanie, walka, istny makiawelizm, gdzie używasz i wewnętrznego lwa i lisa, układasz się lub mocujesz z rzeczami.
Ale też życie wśród lęków jest cholernie męczące, każdy dzień próbuje zamrozić mnie w łóżku, oazie nicniemuszenia z murem obronnym kołdry, usiłuje mnie zatrzymać w snach, które choć wyglądają na groźne, są snami, a nad tymi mój umysł panuje. Jednak, jak żartobliwie mawiał mój tatko, co to za życie, więc wstaję i bodę się z tą przedziwną przeźroczystą chmurą, polem siłowym i ciągle mam wrażenie, że świat dzieje się tam gdzieś, pomimo, i ciągle nie mogę do niego dotrzeć. Mimo tego wszystkiego jednak widzę przepyszną tego świata urodę, czuję bliskość rodziny i przyjaciół, czuję miłość, czuję ciepło wiosennego słońca, ciepło kociego futerka i słyszę, jak mówią do mnie trawy. Pomimo wszystkich lęków, zielony pęd, który został kiedyś zasiany w moim sercu, pielęgnowany przez dobroć, cierpliwość i miłość ludzi w moim życiu, nadal rośnie, mocniejszy niż wygląda, silniejszy od barykad kołdry, bezpiecznej gleby łóżka i od sumy strachu. I nie, nie wchodzę na trzeszczący lód.
Och, zaczęło się przedwczoraj w nocy, a wczoraj przez dzień cały trwało i prosz! Co prawda żal mi trochę żurawi, których potężne klucze już powróciły, ale ptaki dadzą sobie radę z temperaturą, jeśli znajdą coś do jedzenia. Tak czy siak jest pięknie, pięknie, że aż kręci się w głowie. Co prawda nie było najlepszym moim pomysłem z tej dzikiej uciechy pobiec w śnieg w piżamie i śniegowcach na bose nogi, ale tez nie był to przecież mój pomysł najgorszy, więc luzik! I tak trochę rano, trochę po południu i trochę wieczorem nacieszyłam się tym dniem magii.
Więcej zdjęć tutaj na wierszalotce
Co tutej przyniosłam, ano kolejnego Dicka, Teraz czekaj na zeszły rok w przekładzie Jacka Spólnego i nie jest to najlepszy jego wyczyn, ani nawet bardzo dobry, ani dobry nawet, powiedzmy, taki szkic do Trzech stygmatów i Ubika, ale wiecie, ja kocham Dicka, więc nie żałuję i rozgrzeszenia nie proszę, gdyż nie pragnę się poprawić nic, a nic.
*
Bardzo piękna, baśniowa pozycja Larsa Myttinga, Siostrzane dzwony (tłum. Karolina Drozdowska) zabiera nas do dzikiego zakątka Norwegii, gdzie ród Hekne reprezentowany przez Astrid, bohaterkę książki, swoje losy związał z pewnym kościołem słupowym, a właściwie z kościelnymi dzwonami, które nazywają siostrzanymi. Dzwony powstały aby upamiętnić bliźniaczkiz rodu Hekne. Halfrid i Gunhild to niezrównane tkaczki, dziewczyny, które żyją zrośnięte biodrami i kończą życie w mistyczny sposób. Zrozpaczony ojciec funduje dwa dzwony, które w tle stają się przeznaczeniem i nemesis opowieści. Pięknie napisana historia ludzkiego życia w okowach dzikiej przyrody, tłumionej miłości, przyjaźni, rozpaczy i szczęścia, ludzkich małości i wielkości splecionych, jak ciało starożytnego węża, strzegącego wrót świątyni stanowiącej ważny punkt tej opowieści.
*
Obejrzałam też tego nowego animowanego Wiedźmina, Syreny z głębin i pal to sześć, że historię spłaszczono i przekuto na disneyowską modłę, ja rozumiem, że współczesny płaski widz z płaskim ekranem lepiej zobaczy płaski obraz, mnie się po prostu nie podobała ta animacja. Jakaś taka nieruchawa, co kompletnie mi nie pasowało, trochę anime, trochę chyba miało być epicko, wyszło, jakby się rozłaziło. Zanudził mnie.
Ach wiem, wiem, no bo ten, wiadome, że to dlatego. sami wiecie, jak to z tym bywa, że tenteges i nagle o.
Czyli szybki trucht po zaległościach leżących na biurku.
Z kosza wyciągnięte za drobny piniondz w sklepie Gama w opcji tzw "niechktośseweźmiewcenieczekolady"
Z książek obronnych wzmiankowanych niedawno w poście
I z internetowego "zajrzenia na chwilę, żeby sprawdzić, czy jest jedna interesująca mnie pozycja komiksu"
Pozostałe rzeczy na razie leżą na biurku, bo zrobiłam sobie tez parę powtórek, żeby poczuć stare dobre smaki.
No i co poza tym, poza tym, to przykręcam i odkręcam ceramiczne gałki do szafek w kuchni, bo się nie mogę do końca zdecydować, czy zielone, czy brązowe, czy może na przemian. W ocenach bierze udział grono ekspertów, ale znowu utknęliśmy w impasie. Na razie, krakowskim targiem z wewnetrznym wusz, stanęło na miksie i czekam na dostawę kolejnych gałek m bo zielonych zabrakło. Bo tak naprawdę to chciałam takie, ale czerwone. Nigdy nie dogodzisz! Hament!
Ps: Te gałki w ogóle nie pasują do PRLowskich szafek, ale były moim marzeniem, a marzenia pozwalają na daleko posunięta ekstrawagancję
Dziś w godzinach popołudniowych wracałyśmy z koleżanką z udanego pod względem towarzyskim i kulturalnym (wizyta w księgarni) wyjazdu do pobliskiego Las Wegas. Stałyśmy na przystanku cierpliwie czekając na bus, ględząc leniwie o tym i owym, obok nas zaś stał młodzieniec w wieku dorosłym, jakaś para ludzi doroślejszych i ktoś jeszcze i w czeluści wiaty drzemał osobnik w wieku dojrzałym plus.
23 sierpnia (piątek)
Och, miejsce dla mnie, rano kosta aż swędzi skóra, gnam prosto w chłodne ramiona Yssyk-Kul, bo co za różnica, brać lodowaty prysznic w szopie, czy zanurzyć się w jeziorze. To znaczy, różnica jest, jezioro o poranku jest cudownie spokojne, blado niebieskie z opalizującą szafirową poświatą, zaś w szopie widzisz deski, więc sami rozumiecie.
Aj dobra, zarzekałam się, ze nie wsiądę na konia po tej wspinaczce w Ałtyn Araschan, a nie tylko wsiadam, a też jadę kurna, jadę wzdłuż brzegu jeziora. Oczywiście, że poprosiłam o najbardziej leciwą i spokojną chabetę, acz taką dostała koleżanka z grupy, która jeździ konno od lat i płakaliśmy ze śmiechu jak próbuje zmusić swojego konia do kłusu pokrzykując coraz zajadlej - czu, czu, czu! Ona była wściekła, ale my, pomimo naszego życzliwego współczucia i sympatii, nie mogliśmy się na ten obrazek opanować, no bo wyobraźcie sobie kłusującego z wiatrem we włosach jeźdźca, coraz mocniej zachęcającego konia by przeszedł w galop, a później niech wasz wzrok podaży w dół, tam, gdzie nieruchomo pod tym jeźdźcem stoi koń. Kamiennie, spokojnie, jak posąg. Amen.
Okoliczności cudowne, płaska rozległa dolina powyżej trzech tysięcy, srebrne jezioro, stada pasących się koni i bydła, zero innych ludzi, psy biegnące z nami rozganiają stada, abyśmy mogli przejechać, zaganiają krnąbrne jałówki i źrebaki, które się nadto oddaliły od swoich, dookoła nas wiatr, słońce i szczyty gór. I jedno mauzoleum poległych dawnych bohaterów. Nasze konie wyluzowane, jeden z nich wpada na pomysł żeby się wykąpać w płytkiej wodzie, na szczęście jego partnerka w porę zeskakuje z grzbietu tym samym unikając przymusowej razem z nim kąpieli.
Interesująca jest instytucja obwoźnego sklepu, który dostarcza pasterzom mydła i powidła, stary samochód wyładowany kołdrami, narzędziami rolniczymi i innymi utensyliami objeżdża doliny takie jak ta raz na jeden-dwa tygodnie, pasterze zamawiają, co im potrzeba i odbierają za czas jakiś. I tak do września, we wrześniu jurtowiska są zwijane, pakowane i pasterze wraz ze stadami schodzą do doliny. W październiku drogi tutaj, w górze, są już zasypane śniegiem. Dzieci idą do szkoły, zwierzęta do obór i stajni, a ludzie sprzątają swoje domy opuszczone przez lato.
Jemy obiad, snujemy się wśród tej niezwykłej górskiej ciszy, gadamy, kąpiemy w jeziorze, a przed kolacją wyruszamy na spacer po okolicznych garbach pomniejszych szczytów. Rozmawiamy o rzeczach, naszych ludzieńkowych żywotach, podskórnie czujemy już, że to koniec naszego spotkania, pod podszewką myśli płynie nostalgia, chce się brać garściami to uczucie górskie, napchać kieszenie, napchać policzki, żeby dłużej.
A później to już kolacja, kumys i gwiaździste nad nami niebo i sen gwiaździsty.
24 sierpnia (sobota)
Pożegnalna kąpiel w jeziorze, pożegnanie z górami, wracamy do Biszkeku i jest mi niewysłowienie tęskno, za krótko, jeszcze się nie nachłonęłam, nie nasiąkłam, ukradkiem ocieram łzę.
W Biszkeku uroczysta pożegnalna kolacja, występ muzyczny w którym artyści opowiadają historię samymi ruchami dłoni na instrumentach. Te dłonie płyną jak białe łabędzie, zaczarowują mnie do cna.
A później to jest tylko smutne pożegnanie i noc.
25 sierpnia (niedziela)
wylot do Polski
21 sierpnia (środa)
Lecę na poranną kąpiel w cudownych wodach Yssyk-Kul, w tle ośnieżone szczyty Tien-Szanu, kojąca cisza wokół, żadnego tupotu turystycznego, tylko ja i świat.
A później trekking w górach, wchodzimy do punktu widokowego, skąd nas wypędza nadciągająca burza i z jej awangardą za kołnierzem docieramy do gospodarzy, którzy szykują nam ucztę w swojej jurcie. Jemy, gadamy, bawimy się z dzieciakami na huśtawce pod niebem, które przetarło waśnie zachmurzone oblicze. Rozległa dolina jest krainą trawy i ciszy, tak właśnie żyć!
A w jurtowisku kolacja, kyrgiska dyskoteka z nauką tańców tradycyjnych, gra w kości, małe piwko i lu lu.
22 sierpnia (czwartek)
Rano, a jakże kąpiel w Yssyk-Kul, pakowanie i w drogę. Gdybyście byli w tym jurtowisku, koniecznie sprawdźcie, czy ndal jest tam nasz kamień!
Beti poluje na Mleczną Drogę, bo gdzie, jeśli nie tu! Gadamy, śmiejemy się zasypiamy snami tropikalnymi.