sobota, 13 maja 2023

majajaj aua!

 No nie, muszę coś nasmarować, by jaźń okadzić i  napawać się swego języka blaskiem. Dobra, piperzę, bo mi się z okna taki jazgot światła wlewa, że młóci mi mózg. Za nami poranki ponure, poranki pod chmurą, ciężkie mokre porany zanurzone w chłodzie. Znowu z brzaskiem wybiegam przed domostwo, rozciągam cielsko swoje zesztywniałe na deskach huśtawki, zanurzam stopy w trawie i chłepcę alergeny z pokrzywowym naparem, który ma mi podobno nieść ulgę w kwestiach spuchniętego wszystkiego z powodu majowych pyłków. Tylko niech to krwia mać, majowe zapachy są mi niedostępne przez te pyłki właśnie, a tu już lilak przestał się lilać i buchnął pianą bieli i fioletów, na wiśniach koronki panien młodych, marcepany na jabłoniach, pigwowiec skąpany w blaskach oranży, a pod stopami niebiesko, biało i żółto. Aż łeb boli, metaforycznie i dosłownie.

No, ale musze coś nasmarować, bo książki, o których chciałam ślad zostawić, się kurzą na biurku, co mnie, coraz staszejszej i dziwaczniejszej, zaczyna przeszkadzać (to jest konkretny sygnał, ze się starzeję).

Pynchonowska V. (przeł. Wojciech Szypuła), to książka, którą, dalibóg, oparł o poczucie Umberto Eco. Swada języka, dowcip skrzętnie ułożony między linijkami,  wariacka historia spleciona z chaotycznych, wszakże tworzących jedną całość, wątków. To wszystko Eco napisać mógłby i chwilami nieodparcie nasuwa się myśl, że może Eco nie umarł wszystek, może żyje jakimś alchemicznym sposobem i się pod Pynchonem ukrywa wraz z całą bandą zmieniających się na posterunku wtajemniczonych. Historia Pynchona opleciona jest, zamotana właściwie, w gordyjski węzeł wokół jednej tajemniczej litery V, która to litera równie dobrze może być kobietą, ukrytym krajem, czy stolicą Malty. Wokół tej litery jak ćmy krążą osobowości przedziwne, dziwaczne, eteryczne i soczyste mięsem ziemskim aż do szpiku. Magicy i hochsztaplerzy, szpiedzy i dezerterzy, damy i fanfaroni tańczą swój dance macabre poruszani tajemniczymi sznurkami, których końce giną we mgle. A książka mimo to, jest pełna słońca, upału i kurzu pustynnych krain, światła rozpuszczonego w barwie whisky albo nawet pośledniego piwa, blasku świec. I jeśli chcecie, żeby Pynchon zabrał was w tę wariacką podróż, to wsiadajcie na statek.


a druga rzecz to Wodnikowe Wzgórze Richarda Adamsa (przeł. Krystyna Szerer). I ja się pytam, dlaczego, kiedy ze wszystkich sił unikałam tej książki, nikt mnie nie przymusił, nie chwycił mnie za kark i nie przytrzymał mojej głowy pod jej okładką! Co za opowieść! Serce mi drżało i trzepotało jak motyl, dech stawał mi w krtani, kiedy razem z królikami, bohaterami tej historii, przemierzałam las pełen niebezpieczeństw. Obrazy w tej książce są tożsame z moim poczuciem wielkiego świata na skraju ogrodu, jakby wejść do sielskiego obrazka starej angielskiej pocztówki i odkryć krew pod krzewem, a za słoneczną plamą łąki, dzikość i strach. No coś wspaniałego mówię wam! I teraz rozumiem tych, którzy wspominali w swoich esejach, czy wywiadach, ze ta książka ugryzła im mózg. Ona, proszę ja was, wskakuje bez pardonu i już na zawsze zostaje wbudowana w czucie i pamięć. I już nigdy nie patrzysz na króliki, jak dotąd.

BYŁ PIĘKNY, JASNY wieczór połowy października. Choć liście nie opadły jeszcze z buków i słońce przygrzewało, na rozległej przestrzeni wzgórza wyczuwało się coraz większą pustkę. Mniej widziało się kwiatów. Tu i ówdzie jawił się w trawie żółty  pięciornik, późny dzwonek okrągłolistny lub resztki fioletowych kwiatów na brunatnej łamliwej kępce chmielnika. Większość roślin już jednak owocowała. Wzdłuż skraju lasu spłacheć dzikiego powojnika, którego słodko pachnące kwiaty przeobraziły się w siwy puszek otulający nasiona, wyglądał jak pasmo dymu. Owady brzęczały słodko i sporadycznie. Rozległe połacie wysokiej trawy, rojna kiedyś letnia dżungla, opustoszały prawie doszczętnie z tysięcy stworzeń sierpniowych, przemykał się tylko czasem chrabąszcz lub lazł senny pająk. W świetlistym powietrzu wciąż jeszcze tańczyły komary, ale odleciały już polujące na nie jerzyki, a zamiast ich przenikliwych krzyków rozlegających się wysoko na niebie, słychać było świergot rudzika siedzącego na szczycie trzmieliny.

(Richard Adams, Wodnikowe Wzgórze w przekładzie Krystyny Szerer)

No we, czyż on nie maluje w głowie?


*









A na ps, mamy we wsi 21 zajętych gniazd bocianich, tylko żeby trochę więcej wody z nieba, bo nie będzie piskląt.



I jeszcze ze moich żyć na gorąco, to w majowy ikend, nawiedzono mię osobami Kuby Sajkowskiego i Piterków. Wycieczkowaliśmy, czytaliśmy Jesienina, graliśmy w szaszki i skrabelki, piliśmy piwsko, jedliśmy dobre rzeczy i gadaliśmy do ran w przyrodzie i naszych snach.

Górowo Iławeckie

Chwalęcin

4 komentarze: