nawet kiedy byłam, to nie wiedziałam jak się to robi, a teraz teoretycznie wiem, a sobie tę teorię w ramach oczyszczania, w rzyć mogę wrazić najwyżej, azaliż gdybyż to pomogłoż...
mogłabym opowiedzieć za to jak wkrewić słuchacza w pięć sekund, dokonać wyboru i utrafić nim jak kurą w płot oraz spuścić serce ze smyczy i wylądować na dworcu gapiąc się na tylne zderzaki pociągu nie posiadając biletu nawet na miejsce biegnące za składem.
reasumując, w kwestiach tak zwanej rzeczywistości, jestem kompletnym osłem dardanelskim (albo dardańskim, jak głoszą niektóre źródliska).
ale za to w imieniu całego hecnego mego jestestwa przeczytałam (kosztem prac na rzecz domostwa, rzecz jasna) tak:
Zapiski stolarza, Ole Thorstensena (tłum Witold Biliński) i nie polecam, bo znudziłam się w niej (dobrze, że druk rozstrzelony, to szybko poszło, więc bez ran na jaźni). Frenetycznie lubię książki o budowaniu, na przykład jak Wharton przebudowuje strych albo barkę,- uwielbiam, kiedy Tatuś Muminka przerabia sterówkę "Syfonii Musz" na dom - kocham, ale książka Thorstensena napisana jest tak nudno, tak bez życia, że aż sama zdziwiłam się, że mnie ani jedna deska w niej nie ruszyła (no dobra, może kilka miejsc,a ale to ze względu na deski właśnie). Myślę sobie, że autor chyba po prostu nie ma ręki do pióra, choć sądzę, że może być naprawdę dobrym rzemieślnikiem. Niestety jego ugrzecznione, wyskalowane, wzorcowe obrazy pracy własnej zdają mi się wielką sztampą i reklamówką z narzędziami. I wszędzie ten "brak pyłu" podczas pracy, tak oni pracują, że się nie pyli do mieszkania. Książka opowiada o przerabianiu strychu na poddasze mieszkalne. Stricte przerabianiu i trochę o jakże poprawnym i duchowo czystym życiu pozaremontowym dobrego, jakże dobrego rzemieślnika. Taka powiastka dla szukających fachowca..
A ostatnio przy okazji tzw "dysputy nad książką*" z Zinkiem omówiliśmy Whartona i wyszło nam, że lubimy dwa skrajne jego bieguny - ja te, w których budowanie i przeróbki mieszkań zajmują większość książki, Zina zaś te z końca przeciwległego - dziejba i wyraźnie wyjęte ludziejstwa.
*dysputa odbywająca się nad różnymi rodzajami literatury, od lekkiej, po ciężką.
**
Thomas Pynchon, W sieci, tłum. Tomasz Ważyński. Tu już Pynchon jak stary dobry Pynchon. Rozpoznawalny splot osnowy i wątków (tym razem nieirytujący, jak w Vinelandzie). Jest tajemnica związana ściśle z polityką (a jakże by inaczej), internetem i jego mrocznym podziemiem, o którym większość użytkowników nie ma pojęcia, jest teoria spiskowa powiązana z 11 września i jest nieco mistyki smacznie okraszając pynchonowską "głuchą histerię" i sporo typowego dla autora humoru. Świetnie wędrowało mi się z tytułową Maxine przez całą powieść. Maxine specjalizuje się w wykrywaniu oszustw i stanowi jednoosobową agencję z utraconą licencją, ale za to z ulubioną berettą w torebce.
Maxine przypomina sobie, że Heidi ma całą kolekcję banknotów jednodolarowych pokrytych napisami i rysunkami i mówi, iż amerykański system monetarny stał się w ten sposób czymś w rodzaju ściany publicznej w toalecie. Są tam żarty, wyzwiska, slogany, numery telefonów, wyznania miłości,a także Gwiazdy Dawida nabazgrane na amerykańskim orle z podpisem: "Masoneria". Ludzie rysują różne rzeczy na portrecie Jerzego Waszyngtona: zamazują mu twarz na czarno, dodają zwariowany gotycki makijaż, dziwne nakrycia głowy, dredy, fryzury w stylu Marge Simpson, kosmitów wplątanych w perukę, zapalone jointy w ustach, a także dymki z uwagami, czasem śmiesznymi, a czasem głupimi. "Niezależnie od tego, jak wygląda oficjalna narracja - twierdzi Heidi - powinniśmy zwracać uwagę właśnie na tego typu rzeczy, nie na komunikaty w gazetach albo w telewizji, tylko na marginesy, graffiti, niekontrolowane wypowiedzi, okrzyki ludzi, którzy zasnęli w miejscu publicznym i przyśniły im się koszmary.
(Thomas Pynchon, W sieci, tłum. T.Wyżyński)
**
Kazuo Ishiguro, Niepocieszony, tłum. Tomasz Sikora. Na okładce przeczytałam "kafkowska" i rzeczywiście tak właśnie jest w tej książce, do połowy myślałam wszakże zgrzytając nieco zębami, że Kafka nie ciągnął jednak klaustrofobii przez aż tak grube tomiszcze, co ratowało psychikę przed wkurwem immanentnym, ale mniej więcej od połowy mózgowie moje uodporniło się, czy może raczej odrętwiało nieco i znosiłam już duszące korytarze powieści w miarę spokojnie.
Do miasteczka przybywa znany człowiek, okazuje się, muzyk, Nie wiemy po co,, on sam na początku nie ma zielonego pojęcia. Razem z nim błądzimy w labiryntach czasu i miejsca, a to, co odkrywamy razem z bohaterem, nie jest oczywiste. Z powodu konstrukcji i rzeczywistości w której porusza się bohater, odczuwam tu trochę Murakamiego z Końca świata. Finalnie mogę stwierdzić, że owszem, tak, polecam.
**
No i jeszcze Hilda i Ptasia parada Luke Pearsona, ale najsłabszy jest to z trzech komiksów o Hildzie, które czytałam
**
i edycja, bo po wizycie u
Diabła w Buraczkach, przypomłam sobie, że nieocenionego Kuttnera dziś szybciorkiem łyknęłam (pamiętacie te zeszytowe wydania sf Iskier?) no tom porządkując znalazła dwa i dziś wracając z kopalni przeczytałam zeszyt 5,
Henry Kuttner, Świat należy do mnie (tłum Wiktor Bukato). I co ja bedę tłumaczyć, kto nie zna Gallowaya Galleghera, to co ja tam będę... No trzeba, trzeba...