Poranki domowe, bez krewnych i znajomych królika, z książką, ciszą, herbatą i tak lubianym przeze mnie już wrześniowym chłodem, ech...
Te domowe przyjemności zakłóca jedynie wzajemne niezrozumienie moje i mamci dotyczące domostwa i jego roli w rozwoju kultury materialnej neolitu.
Zatem każdy nasz poranek zaczyna się od "Słuchaj, jak będziesz miała czas..." tuż po tym, kiedy tylko czujne oko mamci padnie na mnie zjawiającą się w drzwiach. I już wiadomo, że nie ma powolnego nurtu posiłku, nie ma lenistwa ostatków wakacji, nie ma bezwładnego czytania po piernatach, bo w głowie, jak pasożytniczy robak typu Platyhelminthes, zagnieżdża się Obowiązek. Obowiązek nie pozwala mi przeturlać się przez ciche i miłe bezludzie poranka, gdyż tkwi w mej czaszce, jak gwóźdź przysłowiowy do tegoż poranka trumny. I chociaż czasu na ten przykład w onej chwili akurat mam od yyy mniej więcej od pierwszej palmy w dal, to robić z nim chcę coś, a właściwie nie robić tego cosia, którego zgoła oczekuje ode mnie Domostwo.
Tak więc w sprawie Domostwa nakazuje mi mamcia robić ciągle coś, czego ja zwykle właśnie teraz robić nie chcę. Wieczna krzątanina męczy mnie i irytuje, mamcię irytuje absolutny mój bezruch. Oczywista niech tu nie wyrastam szanownym czytaczom na nieużytą gnuśną pannicę, co to stareńką matkę do robót ciężkich pędza i za parobka ma! Oczywista sprawa, sprzątam Domostwo nasze, piorę Domostwu naszemu (dobra, pralka to robi), umajam Domostwu i trzepię mu poduszki, szoruję mu czasem okna i podłogi, statki z portu zlewowego holuję do suchego doku, ale dlaboga!, krzątanina jest mi zupełnie obcym ciałem wrażanym na gorąco wprost w miękką tkankę mojego mózgu.
No więc takie na ten przykład: "wynieś słoiki" potrwać może u mnie tydzień, co powoduje siedemdziesięcioprocentowy przyrost potyczek porannych przez dni cztery (od *dwóch tygodni już mówisz, że wyniesiesz) i stuprocentową wydolność zrzędzeń mamci i co? Mogłabym, oczywista, zostawić swoje myśli, książkę odłożyć w niejasnym punkcie i pójść, zanieść te słoiki do piwnicy, bo to w końcu nie bardzo daleko, ale zrozumcie mnie, moi drodzy, ja naprawdę nie mogę.
*4 dni
Żegoty 23.08.17
a o pokoleniowych relacjach rodzicielsko-dziatewnych stoi też w udatnym czytadle: Historia pszczół, Mai Lunde (tłum. Anna Marciniakówna), którą to książkę otrzymałam byłam urodzinowo od Justyny. Trzy przeplecione przez siebie miejsca, trzy rodziny i jedna ważna również z naszego dzisiejszego punktu widzenia, historia - pszczoły.
Historia dobrze napisana wciągająco do końca, chociaż w wątku futurystycznym dość szybko się człowiek orientuje co do pointy. Cieszą mnie, jako biologa, takie sprawnie napisane książeczki, które się dobrze i szybko czyta, a które nienachalnie, niegłupio, dotykają placem zwykłego czytacza, zwracając mu uwagę na istotność równowagi ekosystemowej, na mechanizmy tak delikatne, że zepsucie jednego kółka powoduje chromanie, a czasami ustanie całego globalnego werku, tak znikome, że my, dwunożne ssaki na pierwszy (tylko) rzut oka rozumne, nie jesteśmy w stanie zauważyć, zaakceptować, zrozumieć, a tym bardziej chronić ich z pokorą jednego z kółek zębatych..Tak tak, jestem srogą ekoterrorystką i piekę macę z krwią dzieci leśników (w myśl obecnej obowiązującej powszechnie nomen omen klatury).
A z książki cytat, z którego słowami się zgadzam, jako że uważam nasz gatunek za najmniej udaną koronację (sic!) ewolucji:
"By móc żyć w naturze, z naturą, musimy okiełznać naturę w nas samych"
(Maja Lunde, Historia pszczół, tłum. AnnaMarcinakówna)