niedziela, 6 kwietnia 2025

między fortelem a fotelem

 Chociaż dom jęczy i się chwieje, dzięki ci wszechświecie za dzisiejszą wiugę, co niby nie jest mi na rękę, ani na ogród, a jednak trochę jest, bo zalegam w kocim świecie herbaty z termosu i kocyka dzielonego z Jozafatą. Czytam Murakamiego, którego rzeczy, kiedy się zaczęły pojawiać, sprawiedliwie po połowie wielbiłam/wielbię i traktowałam, jak męczące. Jakoś tak, że co drugą - to lub sio. Na długi czas przestałam, odeszłam do innych bogów, ale od czasu jakiegoś znowu zastanawiałam się, co u niego, więc drżąc na sercu i umyśle, zakupiłam książkę, która jest echem Końca świata, ale jeszcze czytam to nie powiem o niej więcej.
No i tak siedząc w kokonie koca i kota, z książką w ręce (4xK), w wolnej od liter przestrzeni myślę sobie o poezji. I przebóg, trochę też o alkoholu. Przedziwne są szlaki myśli i niczym nie oznakowane, bo przychodzi mi do głowy, że poezja to jest bełkot umysłu, a my, mimo, że na potrzeby wpółżycia w wypracowanych i potrzebnych standardach,  staramy się bełkot we własnych głowach porządkować, reagujemy jego słodki zew. Urzeka nas pieśń fonetyki (mówił już o tym w swoich wykładach Borges), duszna maligna przenośni, skoki nad zamglonymi przepaściami bez kładek. Cieszymy się jak dzieci spadając z obszarpanych turni, kręcąc się w kółko i obsypując złocistym pyłem sylab. I oto dlaczego przyszedł mi na myśl alkohol, bo tenże przychodzi w sukurs poezji, wyłącza dumanie, przywarcie do twardych faktów i prawideł, rozszerza obkurczone na co dzień naczynia empatii. Dopiero po wchłonięciu zaaspirowaniu dawki, przywyknięciu do owego bełkotliwego imaginarium, możemy przykleić się stopami do ziemi, otrzepać motyli pył z ust, zrzucić go z ubrania i coś tam przez chwilę, zdajemy się rozumieć. I nie, nie jest to absolutnie pochwała alkoholu, tylko taka luźna dywagacja nad mechanizmami. Bez alkoholu też działa.


zdjęcie z outfitem pierwszokiwetniowym, któren to został przez uczniów okrzyknięty jako "słodziutki" i "wygląda pani 30 lat młodziej". Konkluzja, na co dzień jestem gorzką starą babą. 

sobota, 5 kwietnia 2025

nim rozdziobią nas kruki, zjedzmy resztki z lodówki

Bo wicie, Hipolicie, jednak w kuchni ostatecznie pojawiły się gałki białe. Tym samym stałam się naturalną posiadaczką różnej maści gałek innych, więc poprzykręcałam je sobie do segmentów w pokojach.
PRLowskich, dodam, żeby nadać sznytu sprawie.





A zauważyliście, że w filmach/serialach klasy c+, kiedy ludzie trzymają dziecko/lalkę to za każdym razem nim potrząsają? W sensie lulania, że niby żadne dziecię nie wytrzyma na rękach bez ruchu sprężyście drgającego, obczajcie, mówię wam. Jeśli jest prawdziwe dziecko potrząsają nim  rzadziej, chyba boją się ze względów wiadomych.

Podczas sprzątania, nie, nie, spoko, nie oszalałam, tylko ogarnęłam walające się graty, wyciągnęłam jeszcze jedną książkę, którą sobie ongiś wzięłam z ciekawości i też trochę z kiermaszu taniej książki w  szkolnej bibliotece. 
Książka nazywa się Wdowie wzgórze, a napisana została przez Katarzynę Ryrych. I  no jest to książka o tym wszystkim, co na okładce nam mówi prof. Jan Błoński, ale jest to opowieść tak poprawna, tak teatralnie skonstruowana, że pociąg musi jechać niedaleko, bo szybko, krótko i przewidywalnie w książce tej. Mamy tu wzgórze zamieszkałe przez kobiety z różnymi historiami i tak zwanymi "trudnymi opowieściami", wszystkie są teoretycznie "dziwne" (kobiety, nie opowieści), a przecież od razu widać, że to złote serca rodem z Ani z Zielonego Wzgórza (darujcie, ja lubię to stare, nieco pensjonarskie tłumaczenie) i choć w książkach ze starszych czasów kompletnie mi pensjonarskość nie wadzi, a  wręcz przeciwnie, w książkach współczesnych sprawia, że patrzę pobłażliwie, bo pisarze teraz, panie tego, nie umieją być prawdziwymi pensjonarkami. No więc są te "trudne" historie kobiet (zwróćmy uwagę, jak naużywałam w tym jednym wpisie cudzysłowu), są dramaty, ale koniec końców wszystko się kończy, czy dobrze, czy źle, to wam nie napiszę, żeby nie było.

I ponieważ dawno nie było żadnego kuchennego wpisu, to wczoraj zeżarłam resztkę zapieksy ze szczątków w lodówce.

* Otóż potrzebowałam do tego:

0,5 kg pieczarek
5 niedużych ziemniaków
pół kostki sera żółtego
1 małej cukinii
7 suszonych daktyli
1 dużej cebuli
oliwy
łyżki mąki pszennej do zaklepki

sosu grzybowego, który mi został od kaszy gryczanej.

prezyprawy: sól, pieprz, papryka (ostrość wedle uznania), koper, curry, szafran, zatar

* A zatem zacznę od sosu podgrzybkowego

proste - ugotuj grzyby z kostką rosołową, odrobiną szafranu, solą, pieprzem, podsmażoną z curry cebulą. Zaklep mąką pszenną, dodaj dużo kopru (ja mrożony)

*Teraz zapieksa

Zapieksa została zrobiona w garnku od Garybulgary, na którą to firmę was namawiam, bo, że kocham ceramikę to raz, w Bułgarii oszalałam na punkcie ichniej, to dwa, a w Polszcze znalazłam firmę co ma i piękne wzory, i dobre ceny, i jest rzetelna, bo korzystam i ja i przyjaciele, to trzy.

Wiadome, ziemniaki, cukinię i pieczarki pokroiłam w plastry, cebulę w półtalarki, daktyle w drobne wiórki. Ser starłam na grubych oczkach.

W garze na dno odrobina oliwy i zaczęłam od ziemniaków, trochę daktyla, papryka, sól, pieprz, później cukinia, cebula, pieczarki, daktyle, papryka, sól pieprz, ser żółty i kolejne warstwy powtórka. Na sam wierzch papryka, sól, pieprz, daktyle i zatar (dostałam od Justyny, bo przyjaciele, znając moją miłość do przypraw, przywożą mi one ze swoich wypraw). Na to wszystko jeszcze ser żółty. Polałam to sosem podgrzybkowym i do piekarnika.

Nie wiem, jak inni dziekani, ale dla mnie palce lizać, powiem wam!

Myśl o zapisaniu tego, jako przepis pojawiła się kiedy na talerzu zostały smętne resztki, niech więc ta oto awangardowa fotografia kulinarna będzie nie tyle dania, a apetytu ilustracją .


na koniec w sobotnim bałaganie kicia, bo tak słodko śpi, że muszę, gdyż się uduszę


Trzymajcie się! U nas zawierucha śnieżna, gradowa i kolejne dachówki lecą, psiaichmać!