Chociaż dom jęczy i się chwieje, dzięki ci wszechświecie za dzisiejszą wiugę, co niby nie jest mi na rękę, ani na ogród, a jednak trochę jest, bo zalegam w kocim świecie herbaty z termosu i kocyka dzielonego z Jozafatą. Czytam Murakamiego, którego rzeczy, kiedy się zaczęły pojawiać, sprawiedliwie po połowie wielbiłam/wielbię i traktowałam, jak męczące. Jakoś tak, że co drugą - to lub sio. Na długi czas przestałam, odeszłam do innych bogów, ale od czasu jakiegoś znowu zastanawiałam się, co u niego, więc drżąc na sercu i umyśle, zakupiłam książkę, która jest echem Końca świata, ale jeszcze czytam to nie powiem o niej więcej.
No i tak siedząc w kokonie koca i kota, z książką w ręce (4xK), w wolnej od liter przestrzeni myślę sobie o poezji. I przebóg, trochę też o alkoholu. Przedziwne są szlaki myśli i niczym nie oznakowane, bo przychodzi mi do głowy, że poezja to jest bełkot umysłu, a my, mimo, że na potrzeby wpółżycia w wypracowanych i potrzebnych standardach, staramy się bełkot we własnych głowach porządkować, reagujemy jego słodki zew. Urzeka nas pieśń fonetyki (mówił już o tym w swoich wykładach Borges), duszna maligna przenośni, skoki nad zamglonymi przepaściami bez kładek. Cieszymy się jak dzieci spadając z obszarpanych turni, kręcąc się w kółko i obsypując złocistym pyłem sylab. I oto dlaczego przyszedł mi na myśl alkohol, bo tenże przychodzi w sukurs poezji, wyłącza dumanie, przywarcie do twardych faktów i prawideł, rozszerza obkurczone na co dzień naczynia empatii. Dopiero po wchłonięciu zaaspirowaniu dawki, przywyknięciu do owego bełkotliwego imaginarium, możemy przykleić się stopami do ziemi, otrzepać motyli pył z ust, zrzucić go z ubrania i coś tam przez chwilę, zdajemy się rozumieć. I nie, nie jest to absolutnie pochwała alkoholu, tylko taka luźna dywagacja nad mechanizmami. Bez alkoholu też działa.
zdjęcie z outfitem pierwszokiwetniowym, któren to został przez uczniów okrzyknięty jako "słodziutki" i "wygląda pani 30 lat młodziej". Konkluzja, na co dzień jestem gorzką starą babą.