środa, 5 września 2012

Spod oka Kaukazu - Gruzja, Armenia (4)

Foto: Asia, Zuz, Zina, Jeremiasz


11 lipca (środa)

Motto: Maj frends, kak wasze nastrajenije?"
(Giorgi)
Norawank - klik
Chor Wirap - klik


Giorgi i Mes organizują nam busa do Chor Wirap i Norawank. Bus jest konieczny ze względu na liczebność grupy. Jedzie z nami oczywiście jeszcze kierowca, kolega kierowcy i...?
magiczny śrubokręt!
Nie muszę, ale dodam, że jest nadal wściekle gorąco.



W trakcie drogi Zina opowiada historyjkę o wypadku samochodowym, którą to kwituje następująco:
"Pierwszy raz w życiu zobaczyłem żywego człowieka, bo wtedy już odważyłem się na niego spojrzeć"



Chor Wirap - święte miejsce Ormian, z Araratem w tle, bo stąd już rzut beretem do ulkanu, pod warunkiem, że beret jest odpowiednio wyważony,a ramie miotające ma sensowną długość.



Klasztor położony na wzgórzu o tej samej nazwie. Znajdowała się tu kiedyś stara ormiańska stolica, obecnie zaś znajduje się monastyr, gdzie w skalnej grocie więziono Grzegorza Oświeciciela. Jamy skalne są dwie, jedna maleńka, do której trzeba się nieco wcisnąć, zaś druga - właściwa cela św Grzegorza, wysoko sklepiona, a schodzimy do niej po metalowej drabinie, dość wąską i o zgrozo, pionową gardzielą studni O zgrozo, bo mam na sobie kusą spódnicę, zupełnie nie oświecicielską.


Zuza w Chor Wirap ;)



Próba ucapienia Araratu



Zuzia puszcza... gołębia



Cmentarz w Chor Wirap




Samo miejsce wysmażone słońcem, wokół płowe pustkowie, rdzawe skały, w tle majaczy i faluje z gorąca, Ararat. U podnóża monastyru cmentarz. Wszystko to, pomimo pielgrzymów jakieś opuszczne, porozrzucane w przestrzeni, jakby ta skalista przyroda wchłaniała elementy i przejmowała kontrolę. Na jednym z grobów, bliscy zmarłego palą święte zioło - hunk. Jest to obrzęd ku czci zmarłego, a także dla odegnania zła, zarówno od duszy zmarłego, jak i uczestniczących ludzi.

z Chor Wirap jedziemy na południe do Norawank.
A przynajmniej staramy się, bo już po kilku kilometrach samochód się dąsa. Stajemy gdzieś w Armenii. Skała, pył, smętne badylki zielska, droga i my




Kierowca i kolega kierowcy przy pomocy śrubokręta oraz tłumionych przekleństw tudzież paru stuknięć w maskę, usiłują namówić pojazd do współpracy
My czekamy



samochód rusza! Hura!
j



jedziemy jakieś parę kilometrów i sytuacja się powtarza
Kierowca i kolega kierowcy biorą śrubokręt i idą namawiać samochód

my czekamy







samochód wyje, rzęzi i wreszcie rusza. jedziemy dalej. Hura!



samochód pluje pod koła i staje
Kierowca, kolega kierowcy biorą śrubokręt i konsultując się telefonicznie z innym kierowcą, a może innym kolegą innego kierowcy, operują samochód przy użyciu śrubokręta
(Ps: Jestem pewna, że każdy szanujący się ormiański neurochirurg ma na sali śrubokręt.)

My? czekamy umilając sobie czas różnego typu idiotyzmami







ruszamy! A jak już ruszyliśmy
to za kilka kilometrów, naturalnym tokiem rzeczy- stoimy.
Tym razem krajobraz nieco niej monotonny i jest woda pitna, z której ochoczo korzystamy. Wzniesienia po obu stronach drogi kołyszą nas w upale.







tymczasem kierowca i kolega kierowcy zmuszają samochód do ruchu, grożąc mu śrubokrętem, więc jedziemy.





Stajemy, kolejna naprawa, zastanawiamy się, czy nie łatwiej i szybciej byłoby dojść piechotą, jednak samochód wreszcie rusza.




Wjeżdżamy w czerwone urwiska wąwozu jednego z dopływów Arpy. Widok oszałamiajacy, skała barwy krwi, rdzawego żelaza, żółtej gliny. Kolory są tak fantastyczne, ze wprost nie możemy się oderwać i pomimo turlania się po cały trzęsącym gorączkowo busie, ryzykujemy utratę języków (przez odgryzienie) wydając z siebie achy i ochy.




Sam klasztor Norawank usytuowany jest na pięknej skalnej półce otoczonej wzniesieniami koloru krwi. Słońce powoli stacza się ku horyzontowi, wydobywając ze skał zaklęty w nich ogień. Monastyr porusza przecudowną kamieniarką, koronkowe chaczkary nie mają sobie równych, motywy są niepowtarzalne, wiją się i plotą w przepiękne wzory. Wnętrze świątyni skromne, spokojne, dośc surowe. Cały splendor zamknięty został w cyzelowanym kamieniu chaczkarów, w pięknie przyrody naturalnie przyjmującej i wplatającej w siebie sylwetkę świątyni.














Czas wracać. Po drodze Jeremy usiłuje sfotografować krowy stadami pasące się wzdłuż drogi. Za każdym razem udaje mu się uchwycić - miejsce po krowach. Przy którejś z kolei nieudanej próbie, ryczymy ze śmiechu.

W drodze powrotnej przepytuję Giorgija z matematyki, ponieważ jutro ma egzamin w szkole. Poza tym zaczynamy już nieco podupadać na ciele, bo powoli zapada zmrok, a ciała o zmroku powinny już szukać sobie jakiejś krypty. W drodze towarzyszy nam coraz mglistszy,a przecież taki ciągle bliski wizerunek Araratu. Jesteśmy padnięci, wracamy do hostelu

i?

i nie pamiętam, co robimy wieczorem, zdaje się pijemy z Margaritą na balkonie
Przy okazji obiecujemy sobie nie wymawiać imienia Vagana nadaremno, ponieważ moze to przynieść kolejne porwanie na ucztę:]


12 lipca (czwartek)

Foto Sanahin

Foto Hagpad

Wielka Schizma!
Zina, Zuzka, Jeremy i ja pakujemy się raniusiem i wyruszamy do Sanahin i Hagpad

Aniet, Thomas, i Madzia zostają w Erewaniu, bo chcą pójść do muzeum ludobójstwa
(ponieważ ich przygód nie znam, poczekam na wpis kogoś z owej grupy)

Natomiast my, grupa pątnicza, wsiadamy do busa, dodam złego, żeby dojechać do dworca, gdzie będzie właściwa marszrutka mająca nasz przewieźć przez pół Armenii. Ponieważ "to zły bus był", musimy kombinować, gdzie się przesiąść by zdążyć na tę cholerną marszrutkę. Każdy napotkany Ormianin ma własne zdanie na temat dojazdu, wskazując nam pięć najróżniejszych kierunków, numerów lub po prostu rozkładając bezradnie ręce ze słowem nie wiem. Z Ormianami trudność polega na tym, że ich chęć niesienia pomocy, nastręcza czasem kłopotów, no bo Ormianin mówi "nie wiem", po czym próbuje na wszystkie sposoby wykombinować jednak jakąś odpowiedź, która zaprowadzić ma cię do celu, a najczęściej prowadzi w ciemną d... na jakąś ulicę. wreszcie udaje się nam wsiąść do właściwego busa modląc się o to, byśmy zdazyli na jedną i jedyną marszrutkę mającą nas zawieźć do upragnionych monastyrów.
Udaje się! Dojeżdżamy na czas
Kilka trudności ze znalezieniem miejsca odjazdu onej marszrutki (vide pomoc Ormian) i już jesteśmy

- Marszrutka słamałas. Siewodnia nie budiet. Słyszymy na owym miejscu i opadają z nas pióra. Garściami. Kombinujemy co robić i napatacza się chcący zarobić taksiarz. Ponieważ cena nie jest wygórowana, jak na tak długą trasę, pakujemy się do taksy.
Jedziemy weseli, krajobraz, który opuszcza Erewań, staje się cudowny. Po lewej majaczy Argac (najwyższy szczyt Armenii), wokół rosną jak grzyby po deszczu, góry. W uszach ucisk, a my śpiewamy piosenki i bujamy się zawieszeni w hamaku szczytów.




Wojtek, ten niepoprawny gaduła zaczyna rozmowę z kierowcą o naszej przygodzie w Garni. Taksiarz bystrzeje, zaczyna żywo się interesować, kto nas gościł
- Vagan, wypala Wojtek (oj niepomny przestróg i obietnic)
- Vagan! Moj drug! Huczy taksiarz. Siewodnia wy budietie u mienia kuszat! Oznajmia bezwarunkowo, po czym nie pytając, wyciąga komórkę i dzwoni do tysiąca koegów kierowcy, a pewniee także do ich magicznych śrubokrętów opowiadając kogo wiezie i kto u niego będzie gościł. W międzyczasie obstalowuje u zony ucztę i zbywa nasze protesty machaniem reki.
- Nicziewo! Ryczy. Wy byli u Vagana, u mienia wam toże nada byt! Milczymy więc przerażeni wizją zbliżającej się katastrofy.

*Dzwonienie do wszystkich i o wszystkim, jest chyba ulubioną rozrywką Ormian
* Drugą ulubioną rozrywką, jest pytanie o drogę wszystkich i wszędzie. Żadna mapa, po prostu kierowców wiedzie łańcuch pomocnych rąk.



Korzystając z obu wskazanych rozrywek, wreszcie udaje się nam dotrzeć do Sanahinu.

Sanahin







Pod monastyrem siedzi starsza kobieta, babunia z miotłą, co chwilę wstaje i krząta się w obejściu. Wokół aura jesienności, pod nogami szeleszczą liście, wokół ciche stare drzewa i już wiem, że to kolejne z miejsc magicznych na mojej mapie starej Armenii. Wchodzimy, chodzimy, ale przecież tam się nie chodzi, tam się płynie. Przedziwny stan nieważkości panuje w starych salach Sanahinu, spokój, który wypełnia wnętrze i wypłukuje wszystkie ostro zarysowane uczucia i emocje, mam wrażenie, jakbym znalazła się poza czasem i poza światem, cicha i spokojna, z poczuciem pełni w środku. Ani gorąca, ani zimna, ani smutna, ani wesoła. Dobrze mi w tym miejscu, nie mam najmniejszej ochoty go opuszczać. Ręce i nogi są lekkie i pomimo kontaktu z podłożem, mam wrażenie, jakbym nie używała mięśni. Wszystko jest akurat i oddycha się przedziwnym światłem.





















Spędzamy w monastyrze jakiś czas, chodząc po pokrywających całą posadzkę, kamiennych płytach nagrobnych ze stylizowanymi postaciami, zachodzimy na pobliski cmentarzyk i tu również panuje ciepłe przyzwolenie na bycie dokładnie takim jak się jest, w środku mam dziwne zespolenie wszystkich najlepszych chwil w moim życiu, przypominają się, przepływają przeze mnie wrażenia. To niezwykła chwila szczęścia.











Schodząc z Sanahinu, kupujemy jeszcze drobne pamiątki od kramiarek i idziemy dalej
Pierwsze niemiłe bęc, kierowca upiera się, że nie było umowy na Hagpad, stroszymy się, w końcu godzi się nas tam zawieźć.



To niedaleko, wjeżdżamy na inną górę i już kolejny monastyr.
Nasz kierowca zostaje w knajpie u stóp monastyru inkasując część pieniędzy, a my wchodzimy na teren niewielkiego kompleksu

Hagpad









Wrośnięty w zbocze góry Hagpad to przepiękny zabytek architektury ormiańskiej, wnętrze głównego kościoła - Nszana ze swoimi proporcjami wydaje się wręcz nierealne, nieodparcie przynosi mi na myśl szachy lub grafikę z gry komputerowej. Wrażenie niesamowite.












Stoimy, oglądamy, nagle wnętrze Nszana ozywa. Budzą się dziesiątki jaskółek mających gniazda u sklepienia, omiatają nas prądami powietrza, muskają skrzydłami, wypełniają każdy centymetr kwadratowy wysokim, przenikliwym świergotem, ruch i życie. To już zupełnie odrealniona chwila, mam wrażenie, ze wpadłam w jakieś zaklęte koło, które powoli obraca się i zupełnie miesza mi w głowie.
to tu dokonuję swojego pierwszego cudu, zwanego dalej "ożywieniem jaskółki" ;)





siedząca na ziemi maleńka jaskółka obfotografowywana przez Zuzię i Zinę zdaje się nie móc latać. podchodzę, przemawiam do niej z troską i bęc - jaskółka rozkłada skrzydła i leci pod kopułę. Cud! Woła do mnie Jeremiasz. Cud, kiwam głową. Joanna D'Arc, śmieje się Jeremi.




Siadamy na chwilę na zboczu góry i tu Jeremiasz po raz drugi zamienia się w Jamesa Deana. Potrzebuję piwa, pada w przestrzeń i idziemy sobie na zimne piwo do knajpy pod monastyrem. Knajpka jest w starym, dobrym domowo-obskurnym stylu i tu właśnie dowiadujemy się ile czasu spędzają wewnątrz człowieka marynaty z górskich roślin (vide Garni)




W drodze powrotnej zastanawiamy się, jak wykpić się z supry, której temat podejmuje znów nasz kierowca. Argumentem za tym jest również to, że kierowca zaczyna się kleić.
Zuzka wpada na chytry plan.
- Zadzwonię do Ciebie Zina, ze niby to Aniet i będziesz rozmawiał z nią i musiał wrócić koniecznie zaraz.
Wszystko pięknie, tylko jeden głupi błąd. Zuzka oddaje swoją torbę siedzącemu z przodu Zinie, więc nie ma jak zadzwonić.
Ratujemy sytuację. Nastawiam budzik w swojej komórce. Budzik dzwoni, więc rozmawiam ze swoim budzikiem, tfu, to znaczy z Anietą, która jest budzikiem i przekazuję Zinie, że żona nie może się dodzwonić.
Zina sprawdza, kierowca podejrzliwie patrzy mu przez ramię. Chwila napięcia...
Uf! Zina miał nieodebrane połączenie z pracy.
- Żona, mówi do taksiarza
- A dzieci u was są? Pyta ów
- Nie ma
- Jak to nie ma! wrzeszczę ją, kopiąc jednocześnie w fotel Zinka - Będą, w drodze dziecko!
- Żona w ciąży. Załapuje Zina i rozsnuwa opowieść.
- Nie patrzcie na mnie, mówię do Zuzki i Jeremiasza, bo kiedy Zina zaczyna rozrzewnionym tonem opowiadać o mającym przyjść na świat potomku, planowanych imionach i jego świetlanej przyszłości, czuję, że lada moment ryknę niepohamowanym śmiechem. To co wyrabia się z moją twarzą przypomina transformacje z filmów sf, bo każdy mięsień lata w inną stronę i nie daje się utrzymać. Stroję grymasy niemal trzymając głowę w torbie.
- Piszę smsa do Aniety " Wyślij sms do Wojtka, byle co, jakąś pierdołę, później wyjaśnię"
smsa nie ma.
"Co sie dzieje, wyślij tego smsa" piszę znów i dostaję odpowiedź, - sms wysłany. Mówię więc Zinie, że żona smsy śle, a on nic, żę coś chyba z jego komórką. Taksiarz znowu czujnie spogląda przez ramię Ziny, na szczęście te smsy tam są. Kombinujemy na wszystkie strony lawirując w historii, że naprawdę nie możemy, że zona, że przyjaciele, że cuda na kiju. Chytry kierowca próbuje nas złapać mówiąc że poczeka na resztę przyjaciół i zabierze wszystkich, że gdzie oni mają przyjść, panuje ogólne polowanie na błąd rozmówcy. Udaje nam się w końcu dopiąć swego, nie pojedziemy na ucztę. Kierowca wyraźnie jest zły, bo to obraza odmawiać gościny, ale nie ma innego wyjścia, musimy zrezygnować.



Wracamy. Tak zmęczeni, ze nie mamy siły nawet rozmawiać. Po drodze tęcza spina niebo z ziemią, Zuzka spada ze stosu cegieł próbując sfotografować Argac w mgle i nabija sobie kapitalnego siniola. A później już Erewan i wkurzony taksiarz ożyna nas na większą kwotę. Trudno, płacimy mu i siadamy zapalić, to znaczy palacze palą a my siadamy.





Po drodze Zuzka wyjaśnia nieświadomemu Jeremiaszowi całą intrygę. Jeremi nie wierzy
- Naprawdę rozmawiałaś z budzikiem?! Pyta
Zgodnie potwierdzamy
- Niemożliwe! Kręci głową. Jesteś zdecydowanie dobra aktorką!




Wracamy w stęsknione ramiona drugiej połowy Dream Teamu. Wychodzimy na kolację do Kaukazu, skąd dziewczęta wracają o stosownej porze, zaś chłopcy zostają w szemranym towarzystwie i wracają dopiero nad ranem. Grzeczne dziewczęta natomiast natykają się na przybyłych do hostelu Czechów i piją do dna, a także do rana już na balkonie, a gdzieś w ciemności Ararat kiwa posiwiałą mądrą głową.


13 lipca (piątek)

Foto Sewan klik

Motto: Zina masz kaca


...więc nie jedziesz z nami do Sewanu. Giorgi i Mes towarzyszą nam znów jako przewodnicy, choć tym razem wychodzi im to słabiej. Bo najpierw drałujemy w upale i maszkacu ze dwa kilometry przez beton i asfalt, następnie czekamy godzinę, aż chłopcy zorientują się którym busem mamy jechać na odpowiedni dworzec,


(Tomasz też "maszkaca")


(właściwie to wszyscy "maszkaca)

następnie Madzia przejmuje kontrolę i prowadzi nas przejsciem podziemnym na drugą stronę ulicy (ormiańscy koledzy irytują się), następnie wracamy, bo ormiańska informacja tradycyjnie pokazuje nam to tu to tam, a w tym czasie z poprzedniego stanowiska odjeżdża nam właściwy bus (koledzy wściekli), następnie udaje nam się złapać bus, który okrąża dzielnicę, by po jakimś czasie zajechać na przystanek niedaleko naszego hostelu (zaczynamy śmiać się histerycznie z upału i maszkaca, czym już dokumentnie wpieniamy naszych ormiańskich kolegów).
- Nie wierzycie nam! syczy Mes i naburmusza się.
Giorgi jawnie robi nam scenę pośrednią między sceną zazdrości, a wściekłym tygrysem. My wpadamy w śmiechową histerię usiłując, naprawdę usiłując przeprosić. Ale nie da sie, bo gdy tylko próbujemy coś mówić, poczucie absurdu zalewa nas nową falą

Wreszcie właściwy dworzec i pakujemy się do marszrutki na Sewan, gdzie jesteśmy umówieni z Czechami. Aha i jesteśmy wściekle głodni, bo nie wiem jakim cudem jadamy tylko raz dziennie.



Sewan
Jezioro przypomina trochę Ohrid, które to wrażenie potęgowane jest jeszcze przez usytuowanie Monastyru Sewańskiego. Nad brzegiem jeziora spożywamy co tam kto sobie do spożycia zamówił (moja ryba była dobra), taplamy się w jeziorze, włazimy na wzgórze do monastyru, a później pijemy sobie piwko i "jesteśmy pierdolnięci, ale jesteszmy szilny"













Ciemno, wracamy, robimy ostatni spacer po nocnym Erewaniu, zachodzimy na drinka do knajpki, a później piwo w hostelu, bo przecież jutro rano wyjeżdżamy do Tbilisi






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz