poniedziałek, 28 lutego 2011

sny duchowe

wewnątrz dzisiejszego snu, była sekta
do sekty należało część mieszkańców mojej wsi, ja, moja mama i Whoopi Golberg. rytuały sekciarskie odbywały się w naszej szkole w sali nr 2 i były związane z kłanianiem się przed kartą z zapisanym czymsiś, czego odczytać nie potrafię, przemowami, naukami i innymi siupami.
najciekawsza z całego snu była kolorystyka - byliśmy odziani w jebudu ogniste pomarańczowe sari i odleciane w odcieniu, fioletowe bluzeczki. No i nadal jeszcze się chichram, kiedy przypomnę sobie, że moja mama dodatkowo miała pomarańczowy turban a la kalif Harun Arachid (jeśli ktoś pomni przygody Iznoguda)
pamiętam też, że nie wierzyłam w one rytuały, ale po coś ta mistyfikacja była potrzebna, tylko nie pamiętam po co.


o, coś koło tego



*

a w poprzednim śniku była wielka pusta szkoła z żółtego piaskowca, z dziwnymi schodami, które ciężko było pokonać, dziwacznym kształtem murów, pseudomeblami ze szkła, z wrażeniem guliwerowego kraju olbrzymów z duchami i powidokami ludzi. przerażająca i osaczająca.

po nasziamu

Przy ognisku
(Erwin Kruk)

Kiedy to zbyt bolesne,
Aby rozdrapywać rany,

Albo kiedy nie ma o czym mówić -

O niczym wesołym,

A dla podtrzymania rozmowy
Albo dobrych obyczajów

Milczeć nie wypada -
Wtedy być może należy

Wychylić się ku rzeczom tak odległym,

Że aż budzącym zdumienie

I - jakby od tego zależał płomień ogniska -

Zapytać o Atapasków.

Właśnie o nich zapytać.

Pominąć Prusów, nie wspominać Mazurów.


Bo przecież dla łagodnego obrazu

Wystarczy, że jest szary mazurski wieczór

I od strony rzeki
Gasną ostatnie nawoływania,

A tylko lekki szelest wieczności

Błąka się wśród płomieni.


*

Przyplątał się do mnie ten wiersz Kruka, po wczorajszej rozmowie z Zinkiem o żegockim jeziorowaniu
. Jest w wierszu założone za głęboki smutek, uczucie miejsca.

niedziela, 27 lutego 2011

deszcz z pudełka

*

Znalazłam zapałki z ładnym obrazkiem


pieczarowa przegryza

Piątkowy wieczór umiliłam sobie następująco:

6 twardych jaj
świeże pieczarki wprost z domowej hodowli w liczbie około 7
resztka ciemnych oliwek ze słoika

pokroić - oliwki w krążki, pieczarki w półplasterki, jaja nie za grubo, ale i nie siekać
wrzucić do miski

na to szczodrą garsteczkę szafranu, świeży majeranek, tymianek pracowicie ususzony latem, pieprz kolorowy świeżo mielony i sól.

ciskamy na michę łyżeczkę musztardy sarepskiej i stosowną ilość majonezu, doprawamy leciutko cukrem.

wymerdać i zgasić światło. kto pierwszy, ten lepszy!

*

w dalszej części umilania wystąpiła siostra z rodziną i fhancuskie wino przytargane przez szwagra z podróży. a także chleb z ziołami, siemieniem i słonecznikiem, któryśmy w ramach gromadzenia kolacji upiekli

czwartek, 24 lutego 2011

Z rozmów świetlicowych - o podstępnych sposobach kobiet na wyciągnięcie zeznań

Piotrek: Kubaaa, a powiemy pani Asi naszą tajemniceee?

Kuba: Yyy jak chcesz.

Beatka: Proszę panią, bo Piotrka podrywają dziewczyny (chichocze) i ja czasem jestem z tych dziewczyn. I to jest Piotrka tajemnica!

Piotrek: Wcale nie! Bo, proszę panią, dzisiaj się do mnie Wiktoria przytuliła, a ja później jak szedłem, to powiedziałem do niej - Siema, kochanie! (do Beatki triumfalnie) I to jest ta tajemnica!

patrzenie wiele razy

Obejrzałam "Wasabi" coś z ośm tysięcy razy, a dopiero wczoraj zobaczyłam absolutnie odjechany kształt uszu Momo (Michel Muller)

środa, 23 lutego 2011

imieninowo

Dziś imieniny obchodzą:

Będzimir i Roma
Niech więc będzie pokój Wiecznemu Miastu z okazji tych imienin

*

A tak sobie patrzę w Siemiradzkiego i myślę, że on tak maluje, jakby się zapatrzał w coraz to inne kawałki nieba. Podnosi głowę przy jednej postaci, patrzy w przestrzeń, pstryk! i już jest w innym świecie. I domalowuje rzymskiej sielankowej łowiącej, z innego świata chłopca

tucząca wyżera szybkiego sporządzenia

1. Ugotować kostkowy wywar (ja drobiowy) i go do studni na studniówkę by ostygł

2. Brokuł rytualnie podzielić na różyczki i we wrzącej wodzie z solą i pieprzem zmiękczyć (ja wzięłam dwa duże i dwa malutkie brokuły, ale mi było ciut ich przymało). Wyprowadzić na wolny półmisek

3. Na dno gara 1/4 kostki masła wpienić, a kiedy się już zezłości, dorzucić posiekaną cebulkę (wielkość preferowana, ja dałam jedną średnią) i zrumienić

4. Dosypując mąki wedle widzianego stanu masło-cebuli, wykonać jasną zasmażkę, którą następnie, zanim się przypali, ugasić zimnym bulionem wyjętym ze studni i punktu 1

5. Dorzuciłam (to nie obowiązkowe) 2 gałązki świeżego rozmarynu, kilka ujętych z doniczki listków bazylii i ciut suszonej pietruchy oraz nie mogłam się oprzeć, by jednak nie dodać maleńkiej garsteczki migdałowych płatków (no bo jak to brokuł bez migdałków!)

6. Opieprzyć to setnie i dosolić do smaku i sokiem z cytryny mu dokropić, by się smak cytrynowy uczynił był (to obowiązkowe). Nieobowiązkowo, ze względu na cytrynę dodałam pół herbacianej łyżeczki cukru.

7. Gotować to czas jakiś (ja około 10 minut), sos winien się bez szarogęszenia bielić i gęstnieć

8. Po minionym jakimśczasie dolać około 100ml śmietany. Zabulgać zabulgać, polać ugotowany brokuł i smasznego!

9. Jeśli komuś po pracy, sprzątaniu, karmieniu kota, dokarmianiu ptasząt i gotowaniu starczy sił i inwencji, tudzież inwentaryzacji, udekorować można plasterkiem cytryny, oprószyć podsmażoną lubo kandyzowaną cytrynową skórką i gałązką rozmarynu, jeno nie tą wyjętą z gara

Voila! - Brokuł w sosie cytrynowym

*

Opinia Mamy: może być, ale tamten z migdałami lepszy, a nie, ten też dobry, nie no bardzo dobry, jakbyś mi taki robiła, to bym w ogóle nie jadła mięsa... a włożę sobie dokładkę

Opinia Pani Bożeny (nasza szkolna sprzątaczka, zajszła na herbatę): [ciam, ciam, ciam] nie no, bardzo dobry, a dobra, wezmę jeszcze

Opinia Mirka: [co prawda koty nie lubią cytrusów i nie cierpią cytrusowych zapachów, to jednak wyliżę ten talerz, bo kto wie, moze już nigdy nie dadzą mi nic do jedzenia]

Opinia moja; je w pyte i polecam

opinia taty zostanie wydana wieczorem, o ile smętne resztki brokuła, dotrwają do kolacji
;]

**

aha i dorzucę znów Staffa na okrasę (nie karola), coś mnie ten Staff ostatnio nawiedza. ów nawiedził mnie dziś na lekcji muzyki w klasie piątej, kiedy dzieci pitoliły na dzwonkach chromatycznych "Hej zgniewała się zima"

ODYS
(Leopold Staff)

Niech cię nie niepokoją
Cierpienia twe i błędy.
Wszędy są drogi proste
Lecz i manowce wszędy.

O to chodzi jedynie,
By naprzód wciąż iść śmiało,
Bo zawsze się dochodzi
Gdzie indziej, niż się chciało.

Zostanie kamień z napisem:
Tu leży taki i taki.
Każdy z nas jest Odysem,
Co wraca do swej Itaki.

wtorek, 22 lutego 2011

budownictwo piecowe

Podwaliny
(Leopold Staff)

Budowałem na piasku
I zawaliło się.
Budowałem na skale
I zawaliło się.
Teraz budując, zacznę
Od dymu z komina


*

Przyszedł do mnie dziś w nocy ten wiersz Staffa i tak sobie myślę, co dla mnie znaczy - 'zaczynać od dymu z komina'? Może naprawdę nie zaczyna się od fundamentów? Może to jest taka mała planetka, że zawsze depczemy po śladach, korzystamy z już zbudowanego?
Może ten dym, to chcenie, które jednak musi najpierw, mieć swój piec i komin. Może nie da się zbudować, jeśli w piecu nie płonie jasny, szczery ogień? Może to "zacznę", jest jasnym wskazaniem, że trzeba po prostu chcieć.
"Moża" mnożą się i niewiele mogą, no bo jak można się oprzeć na morzu możliwości.

Nosimy w sobie piece hutnicze, piece ceramiczne, piece centralnego ogrzewania. Mój piec czuję, jak piec chlebowy. Od zawsze. Nie bucha żarem, nie zieje wielkim ogniem, nie kształtuje metalu, nie urabia gliny. To taki powolny, nieduży piec, w którym na liściach chrzanu pieką się bochenki. Kiedyś znów zamruczy w nim ciepły ogień i zacznę od dymu z komina.

poniedziałek, 21 lutego 2011

czarna małpa

To dziwne, takie rozdwojenie pamięci. Jeszcze przed chwilą oglądałam wjeżdżającego do Hobbitonu Gandalfa, z poczuciem jakiejś ciepłej radości wewnątrz i już za chwilę obraz ten zieje dziurą o poszarpanych krawędziach. Jakby ręka olbrzyma chwyciła tkaninę i wydarła cały jej kawał. Oba obrazy są obok siebie i nie czuję, który z nich jest prawdziwy. Wielka czarna małpa wślizguje się do naszych dni, do naszych snów. Z jakiejś bezrozumnej złośliwości wyrywa co popadnie. Zostawia po sobie poszarpany krajobraz pełen dziur, w których, jeśli się leżąc na brzuchu zajrzy, widać zimny wszechświat.

Nonatki z podróży niesłużbowej - Rzym

nie mogę czytać i nie bardzo wiem, gdzie się podziać. dokończę więc chyba niedokończone. czyli


fotki

Rzym (1 i 2 lutego 2011)

Wrażenie tego miasta, to jakaś taka nieprzystawalność jego elementów, przy jednoczesnym ich współistnieniu. Ruiny wyrastają pośród dnia, jak owocniki głęboko wrośniętej w ziemię grzybni historii. Zdejmuje mnie to dreszczem, mimo drzewek załadowanych pomarańczami, słońca i ciepła. Dwa strumienie - jeden bardzo żywy, hałaśliwy, drugi powolny - martwy, zdają się splatać, za chwilę rozlewając szeroko w wieczne miasto. Flegeton i Acheront. Przychodzi mi na myśl sen o dwóch wodach właśnie i mną pośrodku nich. Rzym na Rzymie, miasto na mieście.

W Muzeum Kapitolińskim chłopiec z brązu wyjmuje ze stopy cierń i to jest jeden z najpiękniejszych momentów. Krążę wokół rzeźby, niemal dotykam jej nosem, choć czujne muzealne Erynie śledzą, spod półprzymkniętych powiek, każdy ruch zwiedzających. Obchodzę chłopca raz po raz, mam ochotę dotknąć go dłonią, położyć ją na jego plecach, dotknąć stopy. Jego ciało jest żywe, wiem to na pewno. Jest oczywiście pochłonięty wyjmowaniem tkwiącego w stopie szpikulca, ale oddycha jak każdy z nas. Jak ja. Jest większy, urodził się na gruncie wieków, w których jeszcze herosi byli herosami, a bogu można było rzucić słowo w twarz z zasłużoną konsekwencją. Oczy chłopca filtrują czas, wpatrując się jednocześnie w zamrożoną chwilę tego dziwacznego, nieprzyjemnego uczucia, jakie zna każdy, kto usuwał z ciała zadrę. Mieszankę obawy, chłodu i odwagi. Wstrzymanie oddechu.

Trzeba opuścić chłopca, czeka Meduza Gorgona Berniniego. Piękna. Niezwykła, z wężowymi włosami, pociągająca tak, że zdaje się czas tworzy wokół niej otoczkę, w której nigdy się nie zestarzejemy. Węże gryzą się wzajemnie, nie mieszczą na głowie Gorgony, są hipnotyzujące i podszyte dreszczem jakiegoś obrzydzenia do tłustości ich cielsk. Lubię węże, te, niosą w sobie piękno i atawistyczny lęk. Światło marmuru i żywą tkankę.

A wcześniej jeszcze, zawieszone w palecie ugru, Powołanie św Mateusza, Caravaggia w kościele San Luigi dei Francesi. Obrazy są trzy, ale to płótno, może ze względu na snop światła prowadzący dłoń Chrystusa, wprowadza do wnętrza jakiś dziwny niepokój

I znów ten mętlik w głowie, droga z platanami nad Tybrem i ruiny Teatru Marcellusa - strumienie czasu owijają się wokół siebie, a my wędrujemy ujęte w ich sploty. Miasto Gorgona hipnotyzuje i ogłusza. Są też rzeczy rozczulające, jak różowy balonik u sklepienia i drewniany osiołek w Panteonie, drobiazgi, które wręcz nieprzyzwoicie wybijają miasto z jego dziwacznego, rzecznego trwania.

*

popołudnie

boli mnie jaźń, kiedy muszę Lucjanowi ucinać nowe gałązki, ale jeśli tego nie robię, mój brat biolog mówi mi, że dupa ze mnie a nie hodowiec bonzajów. no to zamykam oczy i tnę.

*

za oknem zewnętrznym słońce, za wewnętrznym lepiej nie mówić. jeśli dziejba nie jest Wielką Przypadkowością, to na pierdolę, com ja uczyniła! no bo tego nie idzie ogarnąć na dłuższą metę.
za to zima jest nadal śliczna, z okna nie schodzą lodowe kwiaty, dzięcioł młóci sikorom szmalec, gdyż jest większy, silniejszy i w ogóle dzięcioł, światło wydobywa ze śniegu róże, żółcienie i błękity, a najwięcej rozbełtanego pomidorowego, a mnie kurew mać, ucho boli. tak sobie ostatnio myślę, ze zapiskowanie w jakiś sposób utrzymuje mi głowę nad powierzchnią. może nie tyle głowę, co pozwala się czasami wynurzyć - cokolwiek to oznacza.

z czytanego ostatnio, to podrzucę sobie w górę i popatrzę jak spada na dół okrawek "Dżokera", K. Brandysa:

"I gdzie się to podziało, gdzie się podziewa zapomniane? Ja, który nie pamiętam siebie, co się ze mną wtedy robi, ze mną niezapamiętanym przez siebie. Czy się rozłażę po ludziach? Ten i ów coś przecież ze mnie wziął i zapamiętał. I teraz chodzą - ten z przyschniętym kawałkiem mojego zdania, a tamten z moją twarzą w kieszeni, jak ze starym biletem do kina. I odwrotnie: ja noszę ich strzępy, ich słowa, ich odłamki obecności, o których oni zapomnieli. Ale to wszystko razem często straszy w nocy."

*
cieszy mnie ten dżoker i drażni. drażni przez bliskość formuły czucia.

emotywacja

Emotikony. Znaki graficzne ogólnie rozpoznawane, są, oprócz podpierania komunikacji formułą piktogramu, niezłą protezą emocji. np dziś na nielotce, mogę się, choćby dla przykładu, radośnie uśmiechnąć

o prosz
:D

sobota, 19 lutego 2011

zabawne

zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne
zabawne

znów nas napada

zasp kolejny mamy pojaw i dosypuje nadal, a w domu mem, w skrzyneczku małem, są sobie pieczarki, którem nieco niewyraźnie zdjęła



w przypływie ułańskiej fantazji z poetessą Retessą, dokonałyśmy (za pośrednictwem poetessoretessowego konta allegro) zakupu skrzynek pełnych grzybni.
uprawa poprzedzona była wojną kurierską i obwarowana przepisami hodowczanymi, których formuła tajna i pokrętna, dobitnie uświadamiała nas, że "nic z tego, ćwoki, nie będzie", pomimo zachęcającego hasła, iże to" łatwe i przyjemne i tylko przy użyciu wody'.
a jednak nasi górą i choć jeszcze nieśmiało, już awangarda mykologii, uchyla kapelusza nad powierzchnię.
dwóch zaś ochotników skonsumowanych dzisiaj zostało przez niżej podpisaną, pozostającą w towarzystwie matki czcigodnej i kota Mirosława, nie dowierzającego plotkom, iże grzyb Felisu zyadalny nie yest.

drzewko pomarańczowe

od dzieciństwa. pierwsze, kiedy jeszcze smak pomarańczy był świętością Bożego Narodzenia i zagranicznym zapachem Ciotki z Ameryki, wyhodowałam z pestki posadzonej w ogromnym asparagusie. zarówno asparagus, jak i moje wyrosłe z tej pestki drzewko są ze mną do dziś. asparagus panoszy się w gościnnym, drzewko stoi w mojej klasie. zapach pomarańczowego kwiatu znalazłam w perfumach, kolor i smak owocu, stanowią nieodłączny składnik mojego dnia. możliwe, że to z powodu pomarańczy poznałam Sonię, nosicielkę ducha Teresy.
kiedy widzę drzewka pomarańczowe w ogrodach Pallatinum, przenoszę się w świat, do którego, ani powietrze obecnego wieku, ani żadna z żyjacych osób, nie ma dostępu. znikają turyści, znika Anieta, z którą tu jestem; wchodzę w odczucie z topograficznej, starożytnej mapy ogrodu wymalowanej na ścianie grobowca Egipcjanina Nebumana.. poczucie tej mapy, światło słoneczne wielkiego Rzymu, szelesty tóg, przyciszone rozmowy w języku, którego nie znam, a rozumiem.



Rzym 1.02.11

piątek, 18 lutego 2011

obrzeża i obrąbki

Obejrzałam sobie, tak bardzo jakoś ciepło,
"Jaśniejszą od gwiazd" Jane Campion



Sonet

(John Keats)

Gdy mnie ogarnie lęk, że być przestanę,
Nim pióro cały plon myślenie zbierze,
Nim stosy książek nad tym zżętym łanem
Staną jak ciężkie od ziarna spichlerze;

Gdy widzę nocą, jak nade mną krąży
Chmura postaci w balladach ukryta,
I myślę o tym, że mogę nie zdążyć
Za ich cieniami, choć je prawie chwytam;

I kiedy czuję - człowiek małej miary -
Że i ty znikniesz razem z gwiazd obiegiem,
Że nie dosięgną mnie już nigdy czary

Ślepej miłości - wtedy świata brzegiem
Sam idąc myślę tak długo, aż w końcu
Miłość i sława w pustym giną słońcu

(tłum. Juliusz Żuławski)

czwartek, 17 lutego 2011

dziękuję

tak intensywnie przebyte dwa tygodnie, że znów zapomniałam, jak się nazywam.
możliwe jednak, że nie przeżyłabym ich, gdyby nie to oklepane przysłowie o biedzie i poznawaniu. oszczędzę peanów moim bliskim i przyjaciołom, bo wiedzą doskonale to, czego na ten czas, jeszcze zwichrowany na zewnątrz i wewnątrz, nie ogarnę napisaniem.
oszczędzę peanów, ale napiszę tak bardzo prosto - dziękuję

dziękuję za to, że słowem pisanym, słowem w słuchawce telefonu, słowem żywym, działaniem i swoją obecnością nie pozwoliliście mi upaść na kolana. że trzymaliście mnie za łapę w chwili zwątpienia, że stanęliście tak po prostu, razem ze mną, obok.


Szczególnie chciałabym zapisać w pamięci kilka osób
Dziękuję tacie, mamie, mojemu rodzeństwu, szczególnie siostrze Joli i siostrzenicy, Ali Faron, religijnej Joli, Andzi w krzakach, Basi matematyczce, Kapitanowi Jackowi, Retesce, Bińce, Szeket ( a wraz z nią-Madzi Gałkowskiej, Patrykowi Chrzanowi, Markowi Kołodziejskiemu, Piotrowi Mosoniowi, Eli Lipińskiej, Natalii Zalesińskiej, Agnieszce Przysiuda-Zielkowskiej, Justynie Krawiec,), Kubie Sajkowskiemu, Ani Gieryszewskiej, Aniecie i Zinkowi, Mariowi, młodemu Mariowi, Lasowi, księdzu proboszczowi Mieczysławowi Szczęsnowiczowi, mojej koleżance z klasy i skarbnikowi Rady Rodziców -Alinie Madej, panu Maciejowi Cisło, Pani Marii Kabała, Dominice Bucior.

jeśli kogoś jeszcze nie wyjęłam z pamięci, to tylko dlatego, ze wciąż jeszcze nie wiem dokładnie, jaki jest dzień tygodnia

*

za to
i tu



*

wtorek, 8 lutego 2011

Nonatki z podróży niesłużbowej Asi i Aniety - Florencja (2)


Po pierwsze wiem, że nie należy zwlekać z niczym, ponieważ światło zmienia się szybko, że na zapiski pada dziś już zupełnie inny cień.

Po drugie - 31 stycznia - Florencja





Santa Maria Novella, San Lorenzo, Duomo z pięknym obrazem Boskiej Komedii Dantego, Baptysterium, Santa Maria del Carmine z kaplicą Branaccich i podwórzem pełnym spokoju i nienaruszonego niczym czasu, Santa Felicita z freskami Jacopo Pontormo, zachód słońca, połykający krok, po kroku wybrzeże Arno, przepiękny, pogrążony w ciemności, usadowiony na szczycie wzgórza San Miniato al Monte z widokiem na Arno i chorałem gregoriańskim - chciałabym napisać o tym, czego doświadczyłam, a także o tym, że istnieją rzeczy piękne. Wszystko to pewnie kiedyś napiszę, kiedyś opowiem.












Na Oltrarno, byłyśmy świadkiem aresztowania i odholowania kilkunastu rowerów.
Ciekawe, co się dzieje dalej? Jak właściciel dowiaduje się, gdzie jest jego rower i który to?
Zdjęcie zrobiłam z tajnego spodłokcia




(


niedziela, 6 lutego 2011

Koniec laby

Z pieśnią na ustach pójdę do pracy przez zaciśnięte zęby!

Nonatki z podróży niesłużbowej Asi i Aniety - Florencja

30 stycznia - Florencja
(Foto)
(Santa Maria del Fiore)


Pozwalam sobie w tych nonatkach na dość luźną chronologię zdarzeń, pilnując jedynie, by zdarzenia zawierały się we właściwych im datach. Dzieje się tak dlatego, ze wspomnienia, w których się zanurzam, pulsują w mojej głowie z różną, a w dodatku zmienną amplitudą, zatem łapię je w takim porządku, jaki same stwarzają.






Słoneczna wysypka ścian, mury zawisające nad głową. Florencja jest miastem eleganckim, wyciąga ciało ku górze trwając niezależnie od nas - dwóch ludzkich mrówek drepczących mozolnie u jej brukowanych stóp. Uroczyste dźwięki dzwonów, kamienica w której mieszkamy nosząca dumne miano "Palazzo Ottaviani" tuż przy kościele Santa Maria Novella, okno nasze na dachy i łunę wschodu nad Arno. Zgadzam się, to może być miasto Dantego, dlatego tak bardzo pociąga mnie miejsce przy tym biurku, przy oknie, tutaj naprawdę można pisać, nie będąc niepokojonym przez demony, które każą kręcić się wokół własnej osi, przebiegać oczami półki i zakamarki.

*

Ogromna, przeogromna Galeria Uffizi. Mamy, ach, tak mało czasu, choć poświęcamy dla niej niemal połowę naszego dnia. Pawiooki Boticelli rozpiera się na ścianie, rozkłada wachlarz koloru i delikatności. I nie trzeba chyba mówić o Wiośnie, czy Wenus, ale warto dodać do zachwytu jego Kalumnię, stworzoną na podstawie opisu z dialogów Lukiana. Myślimy - prawda jest zawsze gdzieś po środku, a jednak okazuje się i wyraźnie czuję to w tym obrazie, że prawda jest gdzieś z boku, niewrażliwa na to, co się dzieje, tkwiąca w swoim promieniu światła, obecna, a jednocześnie jak z innego wymiaru widziadło. A wokół szarpią i włóczą za włosy - podstęp, oszczerstwo, zdrada; Ii jest się głupim wobec nich i zupełnie bezmocnym. Dziwne, poruszające dzieło. Wywołuje dreszcz wobec wyobrażonych wokół nas, niewidzialnych mocy. A niedaleko Atena i centaur z cudowną gamą uczuć, od zawstydzenia, do czułości i rozumienia.

Zatrzymuje mnie postać Madonny z harpiami Andrei del Sarto. Znam ją z moich książek o renesansie, ale już widzę, że żadna reprodukcja nie oddaje tego niesamowitego poczucia władczości i dumy, jaką posiada królowa. To już nie tylko matka, to Majestat. Dzieciątko Jezus tuli się do niej, jakby chowało w bezpiecznym cieniu ramion, a ona trzyma je i chroni tak naturalnie i dumnie, że na chwilę ciemnieje mi w oczach od niewyobrażalnego piękna. Inna madonna dotyka nas swoją pociągającą dziwacznością, to Parmigianinowska "Madonna z długą szyją", której Dzieciątko jest tak duże, że wykręca zmysły pragnące poczuć za wszelką cenę harmonię. Dziecko złożone jest w pozycji narzucającej myśl o piecie, zresztą nie w pierwszym dzieje się to obrazie, a jednak ten działa szczególnie, drażni i niepokoi.
Zupełnie inaczej działa natomiast, ciepłe światło na czole matki u Cambiasso, jest piękna. Tym światłem i całą sobą, łagodnością czoła, szczególną delikatnością głowy.

Obraz do którego wracam parę razy, korzystając z chwil, kiedy Aniet studiuje przewodnik lub usiłuje okiełznać swój jęczący w proteście kręgosłup- Filippo Lipi Madonna z dzieciątkiem i dwoma aniołami. Gdyby wypadało zakląć przy madonnie, zaklęłabym siarczyście, bo to byłaby chyba najpotęzniejsza energia wyrazu, jaką mogłabym z siebie wydobyć, a tak pozostaje mi milczenie. Niezwykłej piękności obraz, przeniknięty powietrzem. Piękno, uroda, żartobliwość, wszystko - naturalność tej sceny zamienia mnie w pełzającą na kolanach masę. Jakim prawem farba może tak oddychać, tak żyć na zaledwie, zdawałoby się, granicy płótna i świata. Jaką niesamowitą wrażliwość ma ręka, która pozwoliła nieziemskości na tyle człowieczeństwa, a zamieniła człowieczeństwo w nieziemskość. I ten krajobraz niezwykły włosów i okna; i dotykalność aniołów...

Niesłychanie rozbawia mnie natomiast, choć może to obraza, sam Boticelli na swym obrazie "Pokłon trzech króli". Stając w prawym dolnym rogu obrazu, zachęca do wstąpienia ku świętej rodzinie, ale ma przy tym tak znamienną minę, że nabieram podejrzenia, czy czasem nie sądzi 'po swojemu' o nieco nadętych uczestnikach owego orszaku śpieszącego witać Narodzonego. A może to po prostu wyraz twarzy wyrwany na chwilę z ram uczestnictwa? Wyszarpnięty z zamyślenia? Nie wiem, ale uśmiecham się do tego obrazu, do Mistrza.

i znów spotkanie z Tintoretto, gdzie w kącie pokoju wspaniałej Ledy, kot pokroju, jako żywo, mojego Mirka, dobiera się do kaczki w klatce. Nakładają mi się na siebie i stają przeciw sobie - Zeus uwodzący podstępem Ledę i kot drapieżnie patrzący na uwięzioną kaczkę. Czy istnieje zwycięstwo? Leda zdaje się mieć mimo wszystko siłę zdolną okiełznać łabędzia, wydaje się nad nim panować zupełnie, kaczka zaś wspiera swą kaczą łapkę o dolny pręt klatki w geście uwidaczniającym zagięte haczykowato pazurki, zaś dziób jej wydaje się mieć władzę odpowiedzieć kotu ciętą ripostą. Odwieczny balans miłości, pożądania, niewinności i oszustw.
Bardzo lubię te dziejące się gdzieś w kątach obrazów, w zakamarkach trawy, czy pod stołami, drobne światy. Zające stające słupka tuż za konającym żołnierzem, psy goniące własne ogony. Światek żyjący pod kreską naszego widzenia, który ujawnia swoją obecność dopiero w bliskim kontakcie lub kiedy go po prostu zabraknie. Widzenie przez niewidzenie.

Mogłabym pisać i pisać, jak piękna jest Salome Berruguete'a, trzymająca głowę Jana. Jak dobrze można zrozumieć jego zachwyt na jej widok, zachwyt, którego echo jeszcze drga w stężałych już pośmiertnie rysach twarzy. Mogłabym rozwodzić się nad energią Tintorettowskich Adama i Ewy, nad oszałamiającym porankiem u Crespiego. Można by spędzić tysiące godzin wśród tych obrazów. Ale czasu jest tak mało, milczenie zaś tak pojemne.

*

Florencja ze swoimi lukrowanymi kościołami. Kościołami jak z kości słoniowej, jak miętą pociągnięte pierniki. Tej nocy Anieta pokazuje mi katedrę. Padam na kolana, właściwie tylko na jedno, bo drugie zrobiło mi rzecz potworną i ogłosiło absolutny i nieodwołalny strajk. Co tam jednak takie kolano, wobec wznoszącej się, wbijającej w ciemność nieba, kampanili katedralnej. Wobec ogromu samej katedry Santa Maria del Fiore, jej żłobień, żłobkowań i gzymsów. Marmur, marmur, marmur, zielony, różowy i biały. Miętówka, której zjedzenie spowodowałoby wieczny wyrzut sumienia. Rzeźbiona przez ciemność i rozproszone światło latarni, kość sztuki. To nie elegancja, a bezwstyd piękna. Nie ogarniam tej budowli, mogę stać i czuć coś, co jest tylko drobnym przeczuciem zachwytu, jaki we mnie się obudził. Już na zawsze zjawiła się we mnie ta nocna katedra, żeby stać się niezachwianą cząstką tego, czym się tworzę.

*

I tak chodzimy sobie po tym pierwszym dniu florenckim, zaglądamy za węgły, myszkujemy w zaułkach, siadamy na chwilę w najdziwniejszych barach obarczonych piątym wymiarem.
W kościele San Croce, oprócz nagrobków Galileusza, Michała Anioła i Rossiniego, jest ten, który mnie jakoś szczególnie dotyka. To nagrobek Machiavellego, jednej z moich ulubionych postaci historycznych.



*


P.Vecchio
S.Croce
S.Croce


Via d. Belle Donne






Galeria osobowości w Barze Hot-Pot
1. Sangwinik naganiacz, który potrafi streścić jedzenie w ciągu jednego długiego oddechu
2. Wycofany barman za to z wyssaną z mlekiem matki znajomością j. rosyjskiego. Streszcza nam to samo jedzenie, tylko po rosyjsku. Po rosyjsku potrawy nazywają się dokładnie tak samo, jak po włosku
3. Melancholik kasjer z filozoficznym podejściem do świata
4. Flegmatyk sprzątacz - nie mówi do nas nic, ale promieniuje łagodnością






A tu neon dla Maria




I nasza Pension




Główny Logistyk - Anieta
Sekretarz - Aś





Sekretna pracownia sekretarza





Ps: Nonatki* są od nony

dzień angieła

imieniny dziś czczą:
Angel, Angelus, Antoni

i na tę okoliczność fresk Jacopo Pontormo z Santa Felicita we Florencji z przepięknym, miękkim światłem na policzku. Światłem aż po uczucie pieszczoty


Anioł zwiastujący

sobota, 5 lutego 2011

Nonatki z podróży niesłużbowej Asi i Aniety - Wenecja

28, 29 stycznia - Wenecja

(foto)





Co mogę powiedzieć o Wenecji? Czy rzeczywiście spełnia marzenie o niej? Staję na moście, biorę w płuca zimowy jej oddech, mówię sobie - tak, oto jestem w Wenecji, wewnątrz mojego marzenia i nie czuję zawodu. Można pomstować na tę Wenecję, za jej odór, za jej ludzkie, trzepoczące serce, za za jej kupiecką krzykliwość i mizdrzenie się do przechodniów, ale właśnie tę Wenecję, jak nieznośną, lecz zawsze bliską przyjaciółkę, muszę kochać, bo od pierwszego wejrzenia, zakochuję się na zabój.
Rzuca mnie na kolana oszałamiająca mnogość Tintorettów, Tycjanów, Veronezów, Tiepolich, całego tego świata zamkniętego w płaszczyźnie fresku, płótna. Nie, nie zamkniętego - to brama do czegoś, co jeszcze do tej pory nie znalazło właściwego nazwania w mojej głowie, a jest mieszanką świata ponad światem i świata wewnątrz. Wchodzimy z Anietą do kościołów, parada nazw: San Marco, Santa Maria Gloriosa Dei Frari, San Zaccaria, San Sebastiano, San Pantalon, San Nicolo..., dzień zdaje się pulsować jak harmonijka w złotym świetle malowideł. Czas rozciąga się i kurczy na przemian, już właściwie nie wiemy, która jest godzina, jaka to pora dnia i gdyby nie łączniki z przypisanym nam czasem - zegarki w telefonach komórkowych, możliwe, że zostałybyśmy uwięzione na zawsze w tej baśni z kamienia i barwy, gdzie nosi się skrzydła u ramion i pęka na nieregularne kawałki, a każdy z nich naznaczony innym wymiarem. Wyrwać się z zaklętego kręgu, w głowie wiruje korowód postaci, otumaniają fałdziste szaty aniołów i tronujących Marii, ściskają tłuste łapki dzieciątek. Na powietrze, ale i powietrze dźwięczy kostkami mozajek, pachnie farbą i myślami mistrzów. Wenecja przysyła nam wiatr, na ochłodzenie rozpalonych głów. To lodowaty, zimowy wiatr, który przypomina, że owo miasto nie jest zabawką dla turystów, że żyje sobie tylko znanym rytmem, potrafi być surowe i dumne, albo kapryśne, jak ladacznica, która nagle, z niewiadomych powodów, traci zainteresowanie. Wiatr przyciska nas do ścian, murów, gdzie wpasowujemy się w obrysy przyciskanych tak samo, wieki temu, Giovann, Luigich, czy Marków. Więc znowu szuka się schronienia w osłonach galerii - Scuola Grande di San Rocco, Palazzo Ducale, Gallerie dell'Academia, Palazzo Grimani - powietrze wygładza się i tężeje. Mój boże, myślę, patrząc na "ucztę w domu Leviego", jakim straszliwym błędem byłoby żyć i nie widzieć tego obrazu na żywo. Ach, wejść pod veronezowski stół, razem z psami nasłuchiwać stukotu naczyń i gwaru. Płótno jest ogromne, jest wielkie jak planeta. Z jego harmidru wyrywa za chwilę ślepy Homer Prettiego wycisza łomot serca i pozwala zajrzeć do niego "Staruszce" Giorgiona. Twarze świętych, twarze ludzi sprzed wieków, Znowu korowody nazwisk, Mistrzów, deska i płótno, faktura i barwa, gesty proste, oszczędne i gesty wyraziste, patetyczne, oblicza pełne słodyczy, oblicza bolesne, dumne i twarze zuchwałe, figlarne, puszczające oko do przechodzących... Choć nasze nogi przez cały dzień zmuszane są do morderczego chodu, głowa siada na stopniach Carpaccia, tuż obok starszej pani, która z dystansem przygląda się scenie Przybycia ambasadorów , mając przy okazji (niczym kustosz) baczenie na wystawową salę. I dalej, dalej, bo czy można się oprzeć czułości zwierząt, tak pięknie towarzyszących Narodzinom Bastianiego? Czy można nie zadrżeć przy cudzie relikwii św Krzyża Ruscomiego? Kręgosłup wygina się w skomplikowany pałąk i ciągnie do środka ziemi, nogi odmawiają współpracy, znużenie, fale krwi w skroniach, karuzela wizji i widziadeł i ciągle dalej.

Cichy, onieśmielony światłem poranek w dzielnicy żebraków i robotników Dorsoduro, wiedzie mnie w to przepiękne poczucie, którego szukałam, poczucie Brodskiego. Jest sobota, pojedynczy przechodnie z chlebem pod pachą, z pizzą na wynos, śpieszą na swoje weneckie śniadania z ciepłymi kochankami w łóżkach. Kanały połyskują lodowatą zielenią, mury odrzucają tapetę tynku, grzejąc surowe cegły w zimowym słońcu. Dzwony przebijają to drżące, radosne powietrze, jakoś tak czule, po matczynemu ogarniając najmniejszy nawet kamień, najdrobniejszą łódkę przytuloną wstydliwie do nadbrzeża. Siadamy na ławce pod kościołem San Nicolo, kościołem o mrocznym wnętrzu, które przywodzi na myśl posępną muzykę i wycie wiatru. Kościół opiera się światłu, woli trwać w zadumie i tęsknocie za średnimi wiekami,, za śpiewnym głosem modłów i spracowanymi duszami wiernych.
Nadbrzeże jest radośniejsze, mewy nabijają się z nas, ale to nam nie wadzi, morze przesyła swoje włoskie pocałunki, zgodnie z naturą tutejszych zalotników, a my chodzimy, chodzimy, oślepione Wenecją, upite światłem, które dźwięczy w powietrzu jeszcze nocą.

*









i wiem, ze na zdjęciach się kiwa, no kiwa się po prostu. Wenecja jest w moim poczuciu miastem piękna, nie zaś miastem elegancji. Piękno Wenecji nie ma nic wspólnego z elegancją, jest jak tęga przekupka z rumianymi policzkami i rękami jak bochenki chleba, w najstrojniejszych swoich sukniach i wykrochmalonym fartuchu układa na straganie, z wielką pieczołowitością jabłka i ryby, odczuwając głębokie zadowolenie ze swojej pracy. Ma poczucie sztuki tej pracy, tego bycia, tego dnia.




**

Nie mogłabym też nie wspomnieć o Boschu, jakkolwiek w ograniczonej ilości kilku obrazów, za to niezmiennie magicznych. Przed jednym malowidłem Mistrza Hieronima, można spędzić czas równoznaczny radiacji ewolucyjnej