poniedziałek, 22 grudnia 2014

Zapał w rękach

Niech! Wykrzyknęła ze sztucznym entuzjazmem Paniusia, usiłując wykrzesać z siebie iskrę zapału, po czym  poczuła swąd plastiku, gdyż na chwilę zajęła się silikonowym biustem widocznym na ekranie.

niedziela, 21 grudnia 2014

A, B, C... nakryte na czytaniu

 zasadą "opowiastek" jest niemoderowalność zastanego stanu. dziewczęta- Matylda i Regina


List świąteczny do Nieznanego Kuriera

Drogi nieznany Kurierze z firmy Furgonetka.pl

Piszę do Ciebie, ponieważ Twoje istnienie dało mi nadzieję na to, że nie wszystko kurierstwo polskie stracone yest. Dziękuję Ci kurierze, że w tę deszczową i wietrzną noc nie tylko trafiłeś bezbłędnie do mego ukrytego przed światem (sic!) domu, ale też trafiłeś sam, bez żadnych wskazówek, sam odszukałeś zastępstwo me adresackie, sam, jadąc po nocy w biczach deszczu, bocznymi drogami warmińskimi*, sam bez możliwości dodzwonienia się do mnie. Wszystko to zrobiłeś sam i jeszcze w dodatku nie obraziłeś się na mnie, nie groziłeś mi następnym awizowym razem, nie stroiłeś naburmuszonych min do słuchawki i co najważniejsze nie uciekłeś kłamiąc, że nikogo w domu nie było. Dziękuję Ci, nieznany Kurierze Furgonetki i życzę Ci wszystkiego dobrego na święta i po świętach takoż.

* jest to pojęcie samo w sobie


a było tak

jestem w środku lasu, lezę z grupą innych osób uprawiających tej nocy ekscentryczny proceder spacerowy (proceder miał rzecz jasna swój ważny i całkiem sensowny, żeby nie było, cel, ale to jest dla opowiastki mniej istotne). W każdym razie jest  noc, plucha, zawierucha, środek lasu, bagno, mordę mam utytłaną w błocie, bo mi nienawistny haszcz jakiś nogi podciął. Mordę mam podrapaną, zasięgu ani dudu, latarka rzuca smętny krążek światła, który zawstydza się przy jasnych snopach latarek strażaków i policji, więc dyskretnie tą latareczką, latareńką ową omiatam krzaki i staram się nie myśleć o tym, jak mi fajnie woda spływa za kołnierz. Po wyjściu z lasu okazuje się, że dzwoniło do mnie Nieznane. Oddzwaniam zatem Nieznanemu i ono okazuje się Nim- Kurierem Furgonetki.pl. 
Gdzie Pani jest pyta mnie rzeczowo Kurier. W błocie odpowiadam zgodnie z prawdą, w błocie i lesie mniej więcej, ale dokładnie to nie jestem pewna, dzieś tam jest Kobiała, dzieś tam Bartniki i dzieś Kiwity,  ale jeśli mam być szczera, to w którą stronę nie wiem. 
Nie dotrze Pani do domu? Słysząc troskę w głosie Kuriera Furgonetki.pl robi mi się ciepło na mym przemoczonym i ubłoconym sercu.  No nie, nie dotrę raczej pewnie i do rana. Och! reflektuję się. To jak ja odbiorę tę przesyłkę od pana?! Sumituję się srodze. Na to kurier łagodnym uśmiechniętym, ba nawet radosnym głosem (możliwe, że samodzielne trafienie w cel uskrzydla również kurierów) mówi - nic nie szkodzi, nic nie szkodzi, niech Pani dalej spokojnie brodzi w tym bagnie, ja już przesyłkę pani mamie zostawiłem. Ach Kurierze, ach Kurierze Furgonetki.pl!

środa, 17 grudnia 2014

Z rozmów pedagogicznych - Sceny z życia świętej rodziny

Dziś szkolne spotkanie opłatkowe i jasełka.
Na dyżurze drugopauzowym widzę świętego Józefa szarpiącego za włosy Matkę Boską, ta zaś wyczesuje świętemu Józefowi sążnistego kopa.

- Mario, co czynisz! wołam.
- Nienawidzę go! wrzeszczy Matka Boska. Nienawidzę, bo on zawsze mi musi opowiadać to, co mnie zupełnie nie interesuje!

piątek, 12 grudnia 2014

z opowieści do okienka

instytucja świąt psuje mi reputację, zaczynam gotować, sprzątać, łatwiej się wzruszam, jeszcze trochę, a zacznę patrzeć z czułością na ludzi...

dopiero zjarzyłam (na dnie szklanki) ze nie pomieszałam herbaty.
posłodziłam ale nie pomieszałam, tzn trzymałam łyżeczkę w niej ale nic z nią nie zrobiłam, wyjęłam ją z zadumą spoglądając na kawałek białej kiełbasy pływającej w pobliskim równie białym barszczu


 

tłuczenie poduchy

o tym, że mój biały kot, którego używam do liczenia baranów, zamiast chodzić w kółko, zwinął się w precel i śpi, a ja znowu zostałam sam na sam z łysym i zestalającą się mgłą. mgła resublimuje i opada na rzeczy wydając ledwie słyszalny dźwięk szklanych dzwonków. do rana będę wałkować się po łóżku używając złowrogich i skomplikowanych przekleństw, a rano, kiedy zbudzi mnie rozkoszny dźwięk odjeżdżającej śmieciarki (zapomniałam wystawić worki segregujące) , zapłaczę. i to będzie znak, że czas karmić koty, kury i czas do szkoły, gdzie kolejny dzień będziemy kleić wołka, osiołka i grotę panojezuskową na wiosełka. i wycinać gwiazdy, dziesiątki białych gwiazd

wtorek, 9 grudnia 2014

Z pedagogickich - Proste pytania, jasne odpowiedzi

Ze sprawdzianu klasy IV

"Cechy mapy samochodowej: gdzie jesteś, gdzie jest droga, gdzie jest dom"

tada!

poniedziałek, 8 grudnia 2014

pozytywy negatywów

 działania anihilacyjne w moim pokoju dają już pierwsze drobne efekty. Aniet: "o rany, ale masz tu wyczyszczone..." ha! chaosie giń!

poniedziałek, 1 grudnia 2014

przewrót łazienkowy

szlafrok coś knuje...



dyniowy szezlong

mimo, żem biolog, niezupełnie rozumiem proces (partenogenetycznego?) rozmnażania się owoców dyni w naszym garażu. tak, czy siak, coś trzeba z tym robić - część upchnęłyśmy w  zamrażarce, część oczekuje w lodówce na stanie się zupą, a dziś z towarzyszeniem religijnej Joli, która przyszła wyleczyć swe przeziębienie nalewką, udziergałam kacze żarcie

trochę dyni (jakąś 1/5)
dwie duże cebule
pół kila pieczarków
jedna papryka
makaron świderki
10dag sera zółtego (odliczając dziury)

wino japkowe - pół szklanki (HA!) - wino wytwarzamy same swe, jest to spuścizna rodowa
pół kubka śmietany
trochę masła

rozmaryn
majeranek
kłącze imbiru
pieprz kolorowy
sól
papryka słodka
chili
curry

właściwie to już wszystko jasne - udusić podsmażyć, doprawić i zmieszać z makaronem.
no więc ja w takiej kolejności:

1. Dynię pokrojoną w plasterki, paprykę w kostkę i cebulę w piórka duszę pod przykryciem na maśle z dodatkiem wody. Posypuję to solą i curry (curry niewiele)

2. dorzucam pieczarki i duszę dalej doprawiając wskazanymi wyżej rzeczami. pieprz świezo mielony, imbir starty na tarce o grubych oczkach

3. Wlewam wino, chwilę pozwalam się pobulgocić, dolewam śmietanę, dorzucam starkowany żółty ser, próbuję i doprawiam wedle uznania odatkowo

przydaje się zielona piertruszka, ale tej dzisiaj zapomniałam, bo gadałam w trakcie z mamą i religijną jolą.

wygląda jak kacze żarcie, ale jest dobre i zużywa dynię


sobota, 29 listopada 2014

łikent, podczas którego postanowiłam, że się nic nie wydarzy

irytują mnie zmiany w aplikacjach, ledwie naciumkam się jednego, już robią z niego "lepsze". jestem z czasu ruskiego otwieracza do konserw i maszynki do mielenia mięsa (tejże proweniencji). irytuje mnie, kiedy lekko zadufany w sobie kolega, mówiąc o jakiejś wyszperanej w necie rzeczy, odmawia mi podrzutki linkowej w zamian robiąc mi wykład na temat, ze każdy głupi może to znaleźć w sieci i to żaden problem i ... (mnóstwo wykładu i odrzucenie prośby). czyliż jestem leniwą niezgułą? chyba nie, większość rzeczy udaje mi się zrobić we własnym zakresie, to, czego nie umiem udaje mi się załatwić dzięki pomocy krewnych i znajomych królika, ale przecież dla innego królika podobnie jestem krewnym i znajomym, więc to chyba żadne wykorzystywanie. marzę o mniej skomplikowanym świecie, czasami naprawdę marzę o czarnym i białym, parzystym lub nieparzystym, prawdopodobnie mój mózg obumarłby w tempie 3/4, ale możliwe, że obumarłby szczęśliwy?

*

mam w domu sporo brzydoty, brzydką meblościankę na wysoki połysk dostaną dzięki akcji "pozbądźmy się grata", łózko, które jest przerażająco stare i skrzypi przy każdym ruchu, a właściwie to wydaje dźwięk trudnonazywalny, ale jest cholernie wygodne, jeśli umie się przestać słuchać na zawołanie. żeby nie było, mam też przepiękną starą drewnianą podłogę, niewycyklinowaną, pełną szpar i wgnieceń podłogę klasy. bo była kiedyś w  tym pokoju klasa - tu, gdzie siedzę przy biurku była tablica, po prawej piec, śpię w ostatniej ławce, czyli wszystko jak trzeba. lubię ten pokój, ten dom stary i zgrzybiały (w końcu zarejestrowany zabytek), pełen pająków, duchów i kurzu, lubię kłaść się na podłodze, zamknąć oczy i przez chwilę uciec z tego świata.

*

na cemntarzyu nadal hulają centaury, w poniedizałek słyszałam jak ciumkają liście z zarośniętej części i tratują gałązki. i niech mi nikt nie mówi, że nie : ]

*

przeczytałam te Grona gniewu, straszniej było mi bliżej początku, później coraz mniej strasznie, na końcu wcale, ale to nie to, że strach zniknął, on zamienił się w rodzaj wiedzy, że straszna rzecz jeszcze się wydarzy, że tam, na ostatniej stronie, to jeszcze nie koniec.

czytam też wyharcapany tom XV Bajek Wacława Sieroszewskiego. No lewak, jak cholera. Wyciągnął klasyki ludowe i niemiłosiernie je piłuje, rozciąga, opatruje moraletykietami, gubi piękno formy, jej serce i zasadę,  Doczytam i ułożę go w moim zbiorze, niech śpi, ku przestrodze.

przypomniałam też sobie dickowskie posiadane rzeczy z dzikim rozkoszem.


a dzisiaj obudziłam się o 2 w nocy, poprzewracałam resztę czasu i rano polazłam nad jezioro. wschodziło słońce i było barzo zimno. i fajnie









o, a takie żem se z Islandy przywiozła rekaicki i barzo rozkosznie w nich jest ciepło. za to poszłam w lichym dresie na dupie i ten zupełnie nieislandyjski dres już mię tak nie ucieszył



rany, żebym tylko znowu nie zapomniała o rocznicy założenia bloba! marzy mi się raz napisać post i w nim - dzisiaj rocznica... a zawsze, krewmać przegapiam i na lottcie i na nielocie : |

sobota, 15 listopada 2014

pierze na papierze

Nie będę dłużej unikać ponurego obowiązku zapisania, co ostatnio czytałam, bo jeśli nie zapiszę, czeka mnie kolejne mówienie indywidualne.
Po najpierwsze jest listopad, a na drzewach ciągle jeszcze morderczo powiewają liście. Powinno już być goło i zimno pod szarym niebem, żeby człowiek mógł doświadczyć poczucia samotności, obcości i chłodu wszechświata, a tak na razie to tylko deszcz (a właściwie  szumnie zwane deszczem piegi wody), niesie odrobinę pociechy, że nostalgia, depresja i splin naprawdę kiedyś przyjdą!
W ramach oćwiczania głupich pomysłów serca oraz namawiania go do zupełnej rejterady ze stanu, w który na własne życzenie się wpakowało, zasłaniam oczy papierem. No to tak:

o tomie Reteski "Rzeczy pospolite" powiem kindziej i obszerniej

*

Prusowie i Krzyżacy w mrokach tajemnic - zbiorowa praca olsztyńskich pasjonatów historii i Warmii oraz historii Warmii. Trochę czarów-marów z takim neopogańskim zacięciem, ale też sporo ciekawych pytań, myśli, prób zajrzenia pod powierzchnię czasu i sporo rzeczywiście historycznej wnikliwości (z drugiej strony, a kto tam wie, czy czasami ta rzeczywista historyczna nie jest skamieliną i sztywnością, co się obija o rzeczy jak drąg). 
Jest to zbiór artykułów i esejów dotyczących obszaru Warmii, tego, co się w mrokach dziejów z nią wyrabiało i jakie ślady po tym zostały. Jest więc i o pruskich piktogramach naskalnych, o Herkulesie Monte (oczywista, byłabym niepocieszona, gdyby nie włączono tej persony w krąg pytań), o Krzyżakach, plemionach pruskich i najpiękniejsza rzecz, którą tu wyjmę, a która zdaje mi się (nie z racji zamieszkania, a jako myśl solidna) barzo prawa w sensie racji.

"Wspomnę jeszcze, że granice wsi są najtrwalszymi granicami w Europie. Historia i politycy żonglowali i żonglują administracyjnymi granicami państw, regionów, województw, powiatów i gmin, a granice wsi trwają przez wieki. Zmiany należą tu do rzadkości i mają głównie miejsce w wyniku rozrastania się miast"

a jeszcze drugi fragment, który urzekł mnie swoją ładną prostotą, choć myśl oczywiście nihil novi: "A teraz zagadka - czym różni się Prus z wieku XII od Prusa z wieku XIV? Jedynie tym, że ten drugi był ochrzczony i podporządkowany nowemu prawu. Obaj byli Prusami, a jedyna fizyczna różnica pomiędzy nimi to parę kropel wody z kościelnej chrzcielnicy. Czy to dużo zmienia? O tak!"

 (Wiesław Kołłątaj, Zagadka znaków na leśnym głazie)

*

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął, Jonasa Jonassona. Polecił mi i podarował tę książkę prawdziwy Baron  z komentarzem wszakże, bym nie spodziewała się jakiej wielkiej literatury i rzeczywiście, nie jest to jaka wielga literatura, ale barzo przyjemnie tę książkę znalazłam (oprócz tego,  znalazłam wielgą przyjemność w tym, że ją rano znalazłam na stole w kuchni po odejściu listonosza). Jest to takie przyjazne czytadło w miejsca, gdzie rwetes uniemożliwia skupienie się na Konfucjuszu lub tfu tfu! ; ) Heideggerze. Książka na smutny dzień, kiedy się nie chce po nic sięgać, ale coś by się polizało, sympatyczna historia, która mam wrażenie, została ukuta na poczuciu bajarza-kłamcy. Kto nigdy nie posłuchał gawęd dziadka-bajarza lub babci-bajarki niech sczeźnie w piekle, gdyż nie wie, co stracił. Ja na szczęście mam przyjemność i zaszczyt nadal w takich "powiedaniach" uczestniczyć, więc znajduję tę myśl również w książce. Stulatek ucieka przez okno domu dla staruszków i po drodze wikłając się w perypetie jak kółka zębate, zdradza nam coraz fantazyjniejsze czyny i zdarzenia z życia, dodajmy historycznego życia szarej siły sprawczej. Pomysł językowy wydaje się również oparty na formule opowiastki, ze świadomie naiwnie (czasem to aż przeszkadza, bo widać szwy) konstruowaną narracją, tokiem zdarzeń (takie trochę echo gościnnego sempa), Dla mnie to rzecz o poruszaniu wielkich trybów historii (również tej narracyjnej) zwykłym patykiem, co dzieje się cały czas, bo nie ma wielkich nazwisk, są tylko ich okoliczności.
Pomimo protestu naturalistów, feministek, związku optyków polskich i jednego kolegi, z którym się o to poprztykałam, ja tam mówię - a weźcie czytajcie i myślcie co chcecie, ja znalazłam w niej przyjemność

*

Winnica w Toskanii Ferenca Máté. No co ja tu będę gadać, wielu pewnie zanudzi, ale ja po prostu lubię o budowaniu, rośnięciu. Książka pełna smaków i kamieni., a ja kocham. Tyle.

Ps: i ach, tak, obtoczcie mnie w pierzu, bo lubię W. Whartona Dom na rzece i Opowieści z Moulin du Bruit... dzie budują, nic nie robią (pozornie) tylko budują : ]

*

Deus Irae Dicka i Zelaznego kupiłam (zresztą z kilkoma innymi kh kh rzeczami), bo nieopatrznie kliknęłam jednak w maila "Merlin - promocja" . Ale dobrze, po darciu szat i tarzaniu włosów w prochu a la bawełna strzelnicza, kiedy już z konta ociekła rozbryźnięta krew, barzo, ale to barzo się cieszę. 
Ja Dicka wielbię, alem takim go nie znała i to nie to, że Zelazny, którego też wyelce lubię, to raczej to, ze nakreślili "wespół w zespół" w ochrowym pyle piękną opowieść, która oddycha  "Alicją z krainy czarów"  na drodze do Oza, wlokąc ze sobą pytania o bycie, podobno też o wiarę, ale ja uważam, że to akurat bardziej zewnętrzny aspekt pytania o "bycie". Przepiękny obraz zniszczonego wojną jądrową świata, nieboleśnie nakreślony, a dotykający struktur logicznych w mózgu i dopiero na skutek ich działalności wywołujący później niepokoje, sny. 
I chyba to zasługa Zelaznego, ta czułość i sowizdrzałowy humor pod literami. 
Dickowi natomiast przylepiam narzędzia do stwarzania onirycznego nierozpoznania czy to jawa, czy sen (co ci przypomina, co ci przypomina...) no i jasna sprawa rycie w strukturach  wiary, sensu i korzeni. Dobre pytania, dobre myśli, dobra, piękna rzecz (jak czytam 'humanistyczna, wielce sympatyczna opowieść' na skrzydle to dodam, wedle mnie niezupełnie doceniona, ale ja się nie znam, więc mogę sobie gadać co chcę )

Ps2: Ja wiem, że Dick szukał odpowiedzi na pytania obogu, ale ja sobie pisze tylko o moim poczuciu, jakbym nie wiedziała, kto to dick (ekhm) Dick, znaczy.

*

dwie rzeczy, które sobie powtórzyłam

Szmira, Bukowskiego - pomimo, że przyjemnie nadal czytajna, to jednak od czasów studiów zmieniło się we mnie poczucie. Może to dlatego, że więcej rzeczy w tym stylu lepszych już mnie oblizało, a może o co inne biega. Mimo tego, nadal tak, sporo błyskotliwości acz niechlujnych błyskotliwości i jakoś tak bardziej pokazowo, niż z poczuciem. Żeby nie było, nie marudzę, nadal przyjemnie czyta mi się Bukowskiego, choć niedawno temu (na studiach czyly) byłam bardziej nim zawodolona.

Toporowska "Księżniczka Angina" - no tu to już mi się nie zmienia. Uważam Topora za gienijalnego szermierza słowem, myślą, literaturą. Za każdym razem, kiedy wyciągam go z półki (cokolwiek to jest), kreska jest zawsze kreską, choć strzela w różne kierunki układu XYZ + dodaję kolejne wymiary. Księżniczkę Anginę należy zażywać na bezchorobie i na chorobę należy ją przyjmować, a nawet zwłaszcza. Przepiękna rozprawa o życiu i śmierci, przepiękna rozprawa o nieżyciu i nieśmiertelności. Cwaniak Topor albo swoją cholerną intuicją, albo koszmarnym intelektem złapał rzeczy w taką sieć, że każde pytanie zdaje się nie pozostać bez i nie mieć odpowiedzi zarazem. Sądzę, że to cwany koszmar intelektualnej intuicji. Absolutnie uwielbiam.


a to zaczynam. boję się tej ksiązki. nie przeczytałam jej kiedyś z powodu żółwia i teraz, choć żółw już poszedł wolno, wiem, że będzie strasznie. na razie płaczę co kilka stron




piątek, 14 listopada 2014

Z rozmów z przyjaciółmi - Wady

 siedzimy sobie w knajpie z religijną Jolą, popijamy piwko w oczekiwaniu na bus, który ma mnie uwieźć do kultury i gawędzimy o róznościach

Religijna Jola : (...) a ty?

ja: ja jestem krótkowidzem

Religijna Jola (sierioznym tonem): a, to widzisz tylko krótkie

ja: nie, widzę też długie, ale tylko z bliska

środa, 12 listopada 2014

Z rozmów pracowniczych - suplement komplementu

zdziś

Religijna Jola: Asia wyglądasz dziś jak yyy... taki mały aniołek
Pani sprzątaczka - ona zawsze wygląda jak mały aniołek
ja: (gleba)

kurtyna

środa, 5 listopada 2014

czosnkowa opowiastka

znaleziona na kuchennym stole


dupa z zzzyni

Występują:

mała dynia (pół)
cebula (dwie duże)
czerwona soczewica (pół szklanki lub mniej, jeśli zupa ma być rzadsza)
woda (ok 5 litrów)
śmietana  (1 mała Piątnica)
boczek

oliwa
curry (szczypta)
sól (sporo)
pieprz świeżo mielony kolorowy (sporo bo lubię)
papryka słodka (sporo)
chili (wedle uznania)
czosnek (dwa duże ząbki)
szczypiorek świeży (dużo, garść)
pietruszkowa nać (sporo)
imbir (świeży - jakieś 4 plasterki)
skórka wędzonki
drewniana łyżka

biały kot

Proporcje są na dużo zupy, ale można sobie pomniejszać do woli

Dyńkę pokroić

 W garnku na oliwie podsmażam pokrojoną cebulę oprószoną leciutko curry,
dorzucam dyńkę i lekko pooduszamy
zalewam zimną wodą 
wrzucam skórkę wędzonki, plasterki imbiru, paprykę, chili, sól i pieprz (nie do końca doprawiając)
 i gotuję to wszystko razem (jakieś 10 minut)
wrzucam czerwoną soczewicę (szybciej się gotuje, jeśli zielona, trzeba wrzucić ją wcześniej, bo gotuje się wolno) - gotuję aż do miękkości. 
Przez cały czas gotowania w garnku tkwi drewniana łyżka. Dlaczego? - już to kiedyś wyjaśniałam tu - klik




 dorzucam posiekany czosnek


wyjmuję skórkę wędzonki*, można też wyjąć kilka kostek dyni, resztę blenduję

*prawda jest taka, że czasem zapomniałam jej wyjąć


wrzucam pokrojoną natkę pietruszki i szczypiorek



 doprawiam solą, pieprzem, papryką, chili teraz już tak, jak wymyśliłam sobie smak - bardziej słone, mniej słone, pierniejsze, delikatniejsze...


mieszam śmietanę z paroma łyżkami zupy i wlewam do gara. Z braku zdjęcia śmietany załączam zdjęcie Panny Łaskotki


 Cieniutkie paseczki (wiórki w zasadzie) boczku smażymy porządnie (chipsowato aż)  i posypujemy nim krem, można teraz wrzucić też odłożoną (jeśli ktoś odłożył) uprzednio kostkę dyniową)



Kiszona kapusta jest zbędna, ale z okazji gotowania zupy kisiliśmy też kapustę







a tutaj dwa zdjęcia, które przyniosłam sobie przy okazji z podwórza



sobota, 25 października 2014

Zmiana pogody



Ja wiem, że większość rodziny, znajomych okrzyczy mnie heretykiem, ale lubię tę nieprzyjazną aurę, to załamanie się słonecznej pogody, zimno i wiatr.
Zimno i wiatr, które nakazują nocą pozostać w domu, nadają sens istnienia pruskiemu murowi, kamieniom, zaprawom. Nagle masz czas, żeby się odwrócić tyłem do drzwi i porozmawiać, pogadać po prostu z człowiekiem w drugim albo i w trzecim kącie pokoju.W taka wrogą pogodę pod niegościnnym niebem.
Błogosławimy wtedy dach i mur, że nie na próżno został powołany do pionu. Czujemy więź, taką, jak się zawiązuje miedzy tymi, którym frasunek, i zło, i lęk, i przeciwności losu wystawiają wspólnego wroga.
– Przeciw śmierci, przeciw chłodowi przeciw zadziwiającej i pięknej pustce wszechświata w naszym najmniejszym pojęciu, błogosławię cię zimna jesieni.


z ko-lekcji

piątek, klasa piąta w płaczu. dziewczynki ryczą z  wykorzystaniem rzewnych łez, jeden chłopiec szlocha (i szlocha jeszcze podczas przerwy), dwóch chłopców skrycie ociera łzy. powód? tradycyjnie już rozpoczęłam słuchanie klasyki od adagio g-moll  pod naźwiskiem Albinioniego, no, ale takiego efektu podczas  rozmowy o utworze i odczuciach/uczuciach to jeszcze nie miałam.

poniedziałek, 20 października 2014

jezień


dziś będzie tak. sentymentalnie, bo wstałam w różowym nastroju, a usnę w szaro-burym prawdopodobnie, więc słucham sobie sentymentalnych rzeczy. barzo dobrych rzeczy.

" (...)Dziś rano cały świat kupiłem,
gwiazdy i słońce, morze, las,
i serca, lądy i rzek żyły,
Ciebie i siebie, przestrzeń, czas.
Dziś rano cały świat kupiłem,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłem,
nad czas i morskie głębie lat...
Gorące morza sercem płyną -
- pozłocie nieprzebytych sław,
gdzieś rzeki nocy mnie wyminą
w głębokich morzach złotych traw.
Chcę czerwień zerwać z kwiatów polnych,
czerwienią nocy spalić krzew,
jak piersi nieba chcę być wolny,
w chmury się wbić w koronach drzew..."


(K,K. Baczyński, Pieśń o szczęściu z poematu Szczęśliwe drogi )




czwartek, 9 października 2014

Dziura na pięcie

Zadumałam się przedwczorej nad tekstem wyczytanym w gazecie. Tekstem, który czytałam/słyszałam niejednokrotnie. "Nareszcie nasze dzieci będą miały gdzie się bawić" mówi jedna z młodych matek ciesząc się z nowych wykostkowanych ścieżek, ławeczek, piaskownicy i  placu zabaw, "Wcześniej tu były same chaszcze, nie było miejsca dla dzieci.. "
 To nie jest moja krytyka tegoż, raczej refleksja nad czasami, kiedy te młode mamy były dzieckami, bo przecież nie tak znów aż wiele lat nas rozdziela. 
Retrospekcja - teczka w kąt, dresy na tyłek i wiór w podwórze. Gdzie najlepiej? Eno, niech rzuci we mnie kamieniem ten, kto w czasach, kiedy PRL nie był jeszcze li i jedynie skrótem, przedkładał miejskie placyki zabaw nad gąszcz. A kto ze wsi, jak ja, niech ciśnie we mnie gliny pecyną jeśli nie używał z upodobaniem zarośli lilaka, czarnego bzu i wierzbowiny. Niech mnie obtoczy w smole i pierzu ten, kto z dziką rozkoszą zamieniłby wtedy gospodarstwo zbudowane z krzaków, cegieł i skorup naczyń oraz czule pielęgnowanego skarbu - zardzewiałego czajnika, w którym dało się utrzymać wodę dłużej niż 5 minut, na zbudowany z bali domek ze zjeżdżalnią odkryty ze wszystkich stron i oblężony przez czujne oczy matek, niań i pilnowaczek. 
Ja Was proszę, ludzieńkowie, ja rozumiem, a nawet rozumię, że czujecie się bezpieczniej widząc co robią dzieci i oddychając z ulgą (dzięki certyfikatom, obostrzeniom BHP i dyrektywom unijnym) nie mieć potrzeby zamartwiać się o drzazgę wbitą w kolano, siniak na lewym udzie, podrapane do krwi ramię, ale nie pierdolcie mi tu, że to dzieci bardzo chcą cywilizowanego miejsca zabaw. Bo niech mnie kule biją, pracuję w szkole, patrzę na smarkaterię na i po zajęciach, dzieci nadal wielbią (i wielbić będą) plątaninę zielska, gałęzi, błoto i kawałki patyków. Amen.



A na okoliczność przepiękny i kochany przeze mnie wiersz  
Danuty Wawiłow

KAŁUŻYŚCI

Już od rana na podwórzu
wśród patyków i wśród liści
przycupnęli nad kałużą
pracowici kałużyści.
Wygrzebują brud z kałuży,
niech kałuża będzie czysta!
Pełne ręce ma roboty
każdy dobry kałużysta!
Rękawiczką i chusteczką
dwóch błocistów chodnik czyści.
Obrzucają się szyszkami
bardzo dzielni szyszkowiści.
Dwie kocistki pod ławeczką
cukierkami karmią kota...
Świątek, piątek czy niedziela
na podwórku wre robota!




środa, 1 października 2014

Polodowcowo 2

2 września 2014 (piątek)

Warmia południowa. Kwiecewo zatrzymujemy się pod barokowym kościołem św Jakuba Starszego (XVII w). Jest piękny wrześniowy dzień, jesteśmy w dobrym nastroju i Warmia wychodzi nam na przeciw ze swoimi cudami cudeńkami. Kościół położony wśród starych drzew, otoczony zabytkowym cmentarzykiem jest niezwykle klimatyczny.

 
 
 


Na teren kościoła wchodzimy przez bramę o pięknej linii.

 


Kościół niestety zamknięty, więc staramy się maksymalnie wrazić nasze pyski pomiędzy kraty i dojrzeć polichromię sufitową z Trójcą Świętą. Przedstawienie wygląda jak rycina wyjęta  z księgi i bardzo żałujemy, że nie dane nam jest obejrzenie go z pozycji bardziej komfortowej niż ta




Podczas (pardon) penetracji entourageu, okazuje się, że okrutnych ludzi czeka kara w postaci karmicznej redukcji do stanu niższego np kwiatów


Na cmentarzu piękne, kute krzyże i swojskie nazwiska. Rada odnajduje miano rodowe, więc zastanawiamy się, czy czasami nie jest związana z tym miejscem jednym z korzeni, korzonków lub pędów z popędem do yyyy do czego tam popęd chce








Na krzyżu drewniany, przejmujący mnie Chrystus




Oczywiście należy zrobić sobie zamostrzał - zamosierrę


Wychodzimy, w bramie Rada odkrywa fresk, którego wchodząc nie zauważyłyśmy. W środkowej części tryptyku Chrystus zmartwychwstały, po lewej płaczące niewiasty, po prawej zaś ... niemieccy żołnierze w swoich charakterystycznych hełmach pochylający się  nad grobem. Konsternacja
Eej, co tutaj robi Wermacht? pytam,   o sso chodzi?!
 Zagadka rozwiązuje się dopiero później, kiedy już jesteśmy w domu, otóż brama kwiecewskiego kościoła okazuje się być tak naprawdę mauzoleum poświęconym żołnierzom poległym w I wojnie światowej, zaś fresk jest jedynym (poza bryłą) ocalałym tego mauzoleum elementem. Tak, czy siak wrażenie  bardzo dziwne jak strzał w potylicę z zakrzaka.
Acz fresk barzo przyjemny w linii, szkoda tylko, że cholernie trudno rozpędzić się do strzału z mostu z powodu ograniczonej ścianą przeciwległą, rozbiegu.



Ruszamy dalej - Na Świątki!. - kościół pw św. męczenników Kosmy i Damiana, neogotyk z XIXw. Niestety nie da się do niego wejść, wierzeje zawarte, więc obchodzimy go wkoło wędrując po przykościelnym cmentarzyku.




Czuję feblik do takich kiczowatych cudeniek, jak ten malowany anioł u podstawy krzyża


i do wszelkich napisów, inskrypcji, informacji na czymkolwiek



(rzecz jasna nie wspominając już o dozgonnej miłości do starych krzyży /prawdopodobnie jednak byłam krzyżakiem/)
(mhm lubię tez pająki)



Przy okazji natykamy się na pozostawione zdaje się ku przestrodze niefortunne skutki makijażu świętych.

Tu Pieta, Matka Boża Brezniewowska



Wyraziste brwi i  szminka, czyli jak przypodobać się Bogu...


Jak widać trzeba obalić mit, że Jezus Chrystus poszedł  na męczeńską śmierć zaniedbany. Paznokcie w modnym  kolorze orange



A tu Rada kontempluje święty wizaż                                                                                                                                



 Obok kościoła bardzo ładna plebania (chyba to plebania) z czerwonej cegły, z przyjaźnie choć zazdrośnie nastawionym psem, który chętnie poddaje się pieszczotom i admiracji fotograficznej, jednak ze złością wzbrania swojemu koledze pozować do zdjęcia, merdać do nas ogonem i takich tam...



Pies i Rada


Pies i wusz


Pies i pies, któremu nie wolno jest się cieszyć, gdyż Pies i tylko Pies jest naszym kolegą i w związku z tym to właśnie on oprowadza nas po terenie




Jedziemy do wsi Kalisty, gdzie spodziewamy się zobaczyć dwór von der Groebenów. Dwór jest, ale niestety za ogrodzeniem i pod kuratelą dwóch wilczurów, więc podejść nie da się. Na spotkanie wychodzi starsza pani, zatem pytamy czy można fotografować i ucinam sobie przy okazji krótką pogawędkę. Pani jest dumna z syna lotnika, narzeka na niegrzecznego psa numer 2, który musi być uwiązany, gdyż inaczej dusi kury i turystów, chwali psa numer 1, który jest łagodny i przyjacielski i nie udusił jeszcze żadnego turysty a już najfajniej, że nie udusił żadnej kury, pyta skąd jesteśmy Taka już przypadłość ludzi tutejszych-  pogwarki, kontakt, ciekawość, lubię to, może dlatego, że kiedy chce mi się gadać, to lubię gadać. Skąd się to bierze nie wiem, może z jeszcze swoistej dzikości tej ziemi, ze śpiących pod jej skórą pogańskich energii, może sączy się z pradawnej przyrody, wzgórz, strumieni i rzek, wyparowuje z mokradeł, może, nie wiem.

Dwór o bardzo skromnej, ale eleganckiej bryle, parterowy, ocieniony przez wielkie rosnące na podwórzu drzewo - ach, jak kocham takie drzewa. Już wyobrażam sobie małe dworskie dziewczynki w białych letnich sukienkach fruwające pomiędzy  gałęziami na linowych huśtawkach. Dziewczynki prowadzące przyjęcia dla lalek pomiędzy sękatymi korzeniami. Dworskich malców wspinających się na potężne konary, gospodarzy domu odpoczywających w cieniu liści, leniwe powietrze prześwietlone słońcem i migoczące cienie rzucane na ścianę domu. I te dwa psy - jeden grzeczny a drugi krnąbrny, co kury dusi. i oba kochane jednakowo.



Nasz droga wiedzie teraz przez Włodowo. Co prawda nie miałam w planie tej wsi, ale napatoczyła się i proszę, jak potrzebne są przypadki napatoczeń.



Tradycyjnie na wzgórzu (ach dzięki wam, o gwiazdy za mnogość  wzgórz tu  i miejsca na piękną architekturę!) XVIII-wieczny kościół pw Matki Boskiej Częstochowskiej. Otynkowany, przysadzisty niesie nieodparte skojarzenia z rumuńskimi kościołami warownymi, tylko murów wokół brak. jest w jego bryle coś szczególnego, coś, co mnie bardzo urzeka, może jego proporcje, może harmonia z miejscem, nie wiem tego na pewno, ale czuję swojskość, akuratność, spokój pod tym brzęczącym słońcem i owadami niebem. a może to właśnie ta chwila.





Niestety i ten kościół jest zamknięty i w dodatku brak tu plebanii, do której mogłybyśmy tradycyjnie udać się z jęczącym kołataniem, by było nam otworzone. Wieś cicha, jak wymarła, jej życie toczy się w miejscach niewidocznych, a toczy się, bo spomiędzy budynków słychać rąbanie drewna, mruczenie gospodarujących dusz.


Tu Rada kołacze do Domu Bożego, ale nikt jej nie otwiera hmm...
Ps: Albowiem nie wszyscy wejdą do Królestwa Niebieskiego*

*niektórzy do zielonego, inni do żółtego albo pomarańczowego






Przyznaję, karcę się za siadanie na zabytku


Sugestia urody witraży



Te tu pozy (o ile można je nazwać szumnie pozami) nie są początkami choroby Parkinsona ani pozostałością po przebytej Heinego-Medina , tylko mało udaną próbą zrobienia zdjęcia wusz w skoku




A tu Rada robi pokazówę "Tak się skacze idioto!"



Zakurzoną drogą, która osiada na samochodzie (samochód Rady posiada bardzo ekstrawaganckie imię Agilla, dla przyjaciół Agilla)  jedziemy do dworu w Bieniaszach. Jest to też dla mnie podróż sentymentalna, ponieważ w tym XVIII-wiecznym dworku rodziny von Petzinger, spędziłam niezwykle miłe chwile na konferencji ekologicznej. W dworku odbywały się spotkania i wykłady oraz nocowała grupa uczestników w związku z czym mieliśmy przyjemność spędzić fantastyczne chwile w dwornym otoczeniu. Ponieważ na konferencji prowadziłam jeden z wykładów, mieszkałam razem z resztą kadry, (* czyli moimi kumplami łuhuhu, acz przyznać trzeba, że "kadra" brzmi profesjonalniej i szumniej)  w Pałacu w Wojciechach położonym niedaleko. Człek był młody, piękny i beztroski. I z kacem na drugi dzień, ale pocieszające jest, że nie był zostawion z tym kacem sam.


Na tyłach dworku schody prowadzą do parku, a stamtąd do Jeziora Bieniaskiego


Tu samostrzał w dwornych okolicznościach


Park pomimo tego, że czasy pełnej świetności ma już za sobą, nadal urzeka leśno-angielskim założeniem, dzikimi zakątkami, wysokimi i rozłożystymi drzewami, pod którymi  kładą się słoneczne plamy, którym udało się przemknąć pomiędzy chciwymi liśćmi. Serce roście, że ludzie prowadzący tu hotel mają tak duże wyczucie przyrody i potrafią właściwie korzystać z jej piękna


Nad Jeziorem Bieniaskim obłędny spokój. Siadamy z Radą na pomoście i nie odzywamy się do siebie wcale. Wygrzewamy się w słońcu jak rozpieszczone koty, zamykamy oczy, słuchamy własnych myśli, własnych serc, które przez tę jedną wiecznie trwającą tutaj chwilę, mogą odpocząć od pośpiesznego rytmu. Powoli zanurzamy się w ów obłęd (prawie jak deprywacja sensoryczna)




Miłakowo. Miejsce, które można określić słowem miastowieś, bo mocno parterowe i puste, ani wiejsko tu, ani miejsko. Mam wrażenie, jakby połowy obrazka brakowało i jakby niepełność tę wypełniono substancją "domową" ale tylko tymczasowo. Pusto, przejazdowo, dziwnie... Najprawdopodobniej przyczyną tej dziwności są ogromne zniszczenia, jakim uległo miasto w czasie wojny szwedzkiej, a później radosnego przejścia wojsk napoleońskich*.
W tych dziwacznych okolicznościach archi-tektury idziemy jeść. W poszukiwaniach miejsca stołowego trafiamy na szyld "me...lina" i po ostatnich wybrykach górowieckich, trochę się tego szyldu obawiamy. Od czego są jednak lokalesi, pani kwiaciarka uspokaja nas, że można tu zjeść i nie powinnyśmy sugerować się dziwacznym tytułem knajpy, który to tytuł (idiotyczny zresztą uważam) wymyśliła pani Magda Gessler, bo knajpa uległa rewolucji (*na marginesie, Napoleon mieszkał tu ze trzy dni/ nie w knajpie rzecz jasna).
Knajpka na uboczu, w piwniczce, ale gustownie zrobiona, bez zbędnych gratów, tarasik oddzielony parkingiem - to mankament, ten parking zakurzony zamiast ładnego zieleńca, który mógłby być obiadowym tłem. Zamawiamy polędwiczki wieprzowe w sosie kurkowym z opiekanymi ziemniakami i buraczkami, ponadto Rada zupę pokrzywową, a ja sałatę. Jedzenie bardzo dobre i w ilości zaspokajająca głód już połową porcji, ceny w miarę, więc jeśli będziecie w pobliżu, namawiam




XIV-wieczny kościół  pw św Elżbiety i św Wojciecha podobnie, jak pozostałe budynki, sprawia wrażenie zagubionego we przestrzeni, odartego z kontekstu, choć jako budowla jest tradycyjnie bardzo ładny




Komu ufa Rada?

I świątkowy w formule Chrystus Ukrzyżowany


Lew u drzwi prawdopodobnie został ukarany za gryzienie wiernych w palce i za karę otwiera podwoje wisząc głową w dół

Budynku kościoła z jednej strony broni solidny mur z polnych kamieni


co musiałam oczywista sprawdzić


Wewnątrz jedna ze stacji drogi krzyżowej. Było ich (to jasne) więcej, ale ta ma najlepszy napis


Formuły praktyk religijnych zwykle powodują we mnie wewnętrzny chichot, nie poradzę, że mam durnowate skojarzenia

A kiedy rada zdejmuje mój wizerunek na tle "mądrości tablicowej" podchodzi do nas zakonnik
- To do której gazetki? Pyta
- YYYY .. yyyy y odpowiadamy.
- A nie, bo ładne motto, wykrztuszam  z siebie znajdując w mózgu coś na kształt sensownej odpowiedzi


Obok kościoła siedziba Franciszkanów



 I kościół parafialny Podwyższenia Krzyża Świętego



Zostawiamy dziwne Miłakowo i zmierzamy do Książnika czyli z niemiecka - lasu Hercoga (Herzogswalde). Niewielka wieś z XVIII-wiecznym klimatycznym kościołem Matki Bożej Nieustającej Pomocy (módl się za nami). Szaro otynkowana niewielka i prosta bryłą kościoła stoi na rozstajach. Wcześniej był to kościół ewangelicki, stąd jego niewymyślne, ale pełne smaku linie. Miejsce samo w sobie ma ciepłą aurę, powoli zapada zmierzch, powietrze robi się cięższe, gęstsze i zaczyna kiełkować w nas dziwne poczucie podróżowania poza czasem.




Pod ogrodzeniem kościoła piękny nagrobek - krzyż z kotwicą, nie jest to jednak klasyczny krzyż świętego Klemensa. Tamten ma formę stylizowaną na kotwicę, a ten formę ściętego drzewa, co zwykle symbolizuje przedwczesną śmierć. Na krzyżu owinięta kamienna lina z zawieszoną kamienną kotwicą,co może oznaczać jakiegoś marynarza, który zginął na morzu. Korzenie krzyża kurczowo czepiają się rzeźbionych  kamiennych brył, wczepiają w nie, jakby koniecznie chciały utrzymać się na powierzchni życia, nie przewrócić. Myślę o pięknie dawnych nagrobków, o ich formie i zastanawiam co się stało z tym poczuciem obecnie, dlaczego największym wzięciem cieszą się  granitowe lub marmurowe landary, które marnują skalny materiał na brzydotę, bo to już nawet nie lastriko, które w założeniu było tańsze i jakoś się to wtedy uzasadniało.




Niedaleko  inne stare groby z kutymi krzyżami




Dalej ruszamy polną drogą przez las szukając miejscowości Ponary. Tereny przepiękne, las niesamowity, rzednące promienie słońca przeświecają przez liście, droga wznosi się i opada dzięki pracowitości lodowców skandynawskich (dzięki wam o glacjały!). Najpierw przegapiamy skręt i mkniemy zostawiając cel za sobą, jednak niezawodny instynkt nakazuje nam surowo "zawróć, proszę cię zawróć...". Parkujemy w zaułku przed zniszczonym dworem. Do bramy podchodzi milczący, wąsaty  człek i gmera kluczem w zamku. - Można wejść? Wołam do niego. Milczący Sumiastowąsy  wskazuje ręką na podwórze czyniąc coś w rodzaju gestu zapraszającego, więc się ładujemy Na podwórzu pod kartuszami herbowymi Sumiastowąsy ożywia się, i zaczyna nam opowiadać historię dworu, który obecnie fragment po fragmencie jest rozkradany przez ludzi i tym samym rozpływa się w niebycie





Metalowa pergola nad werandą


XVII-wieczny barokowy wór otoczony jest przez fantastyczny park z przepięknym starodrzewem, z mnogością liściastych odmian gatunków, aż się chce wędrować po nim w powłóczystej sukni albo  powłóczyć nogami wędrując.


I jezioro Narie ze szczątkami domku kąpielowego, maleńkiej przystani kajakowej i werandy, która aż piszczy, żeby sączyć poncze od wschodu do zachodu słońca będąc owiniętą w szlafrok kąpielowy albo nawet i tę powłóczystą suknię





Zaciekawia mnie opowieść o skarbach we wnętrzu, które padły łupem okolicznej tłuszczy. A można wejść? Pytam z głupiafrant, choć Rada (jak póxniej wyznaje) właśnie wizualizuje sobie morderstwo, posiekanie na kawałki i zatopienie naszych zwłok w jeziorze. Na szczęście Sumiastowąsy nie okazał się Hannibalem Lecterem, zatem wyszłyśmy w jednym kawałku. Znaczy każda z nas w swoim jednym.
Ale zanim wyszłyśmy szał. Wnętrze klękajcie narody! Fakt, zniszczone, zdewastowane, rozłupane na kawałki, ale od czego jest wyobraźnia. Koronkowo rzeźbione szerokie schody, po których winnam schodzić w również powłóczystej, ale tym razem nocnej koszuli, peniuarze i ze świecą w lichtarzu. W ogóle w tym miejscu mam szczególną ochotę na snucie się i ubieranie w powłoczki, może dlatego, ze miejsce to ma swoją białą damę? Prawdopodobnie jest nią Benita von Groeben, matka ostatniego właściciela dworu, która grała o swoje życie w szachy z sowieckim oficerem (1945). pomimo wygranej partii, Benitę rozstrzelano



I schody spiralne


I piece kaflowe dworskiej urody, choć niestety szczątkowej całości.





A przestrzeń wewnątrz jest wielka. Rzeczywiście ten dwór w środku okazuje się przestronniejszy i większy, niż wydaje się na zewnątrz


Żegnamy się z Sumaistowąsym, Rada wciska mu w dłoń drobną podziękę za opowieść, życzliwość i za to, ze nas nie zamordował a mógł i jedziemy dalej.

Przedostatni przystanek tego magicznego dnia - Boguchwały. Niebo ciemnieje, w powietrzu rozpływa się zapach ogniskowego dymu, ze wsi przyciszonymi głosami nawołują się podwórzowe psy, ludzkie głosy niosą się jak leciutki szmer i nagle znajdujemy się w bezczasie. W jedynej w swoim rodzaju podróży, jaką się czuje nawet za progiem domu. Że jesteśmy tak blisko domu, a tak daleko, jak w innym kraju, jak w innym świecie. Jakbyśmy wpadły w dziurę czasową, jakby czas stanął, jakby wszystko wokół było magią. Obejmuje mnie dziwne wrażenie niezwykłej gładkości i łagodności powietrza, nie jest ani zimno, ani ciepło, nie jest ani jasno, ani ciemno, po prostu jest. Mózg wpada w rzadko spotykany stan, rezonuje z tu i teraz, w środku nie mam ani wesoło, ani smutno, po prostu mam.


XVII  -wieczny kościół św Barbary










i na koniec, już w półmroku Ełdyty Wielkie - najstarsza wieś parafialna na terenie Warmii. Stąd pochodziła czarownica Dorota Zegger stracona w 1747 roku za zmowę z diabłem.

Kościół pw św Marcina (XIVw), o którym pisał Mieczysław Orłowicz tak: "...na granicy Warmii nad Pasarją Ełdyty z bardzo starym kościołem zbudowanym z granitu..."

Pierwotne ściany z  kamienia polnego stanowią obecnie bazę budowli, później podwyższono kościół domurówką ceglaną. Przed kościołem drzewa, przy kościele cmentarzyk, zapada głęboki wieczór...