środa, 11 stycznia 2017

Z rozmów pedagogicznych - Owoce w szkole

Przyszłam do szkoły w nowej kiecce, bardzo z niej zresztą zadowolona i nią zachwycona


Uczennica z mojej klasy (entuzjastycznie): O, przebrała się pani za arbuz!


poniedziałek, 9 stycznia 2017

poczytaj mi rano

Otrzymane w prezencie i przeczytane:

od Aniet
Dziki Łabędź Michaela Cunninghama (przekład Jerzego Kozłowskiego) - pragmatyczno-defetystyczna podszewka znanych baśni. Osadzone we współczesnych czasach postaci z trudem znajdują się w sytuacjach, które nakreślili im baśniopisarze, a jeśli wszystko idzie, jak w baśni, zazwyczaj na jej końcu czeka na bohaterów morał życiowy, o ile nie przewlókł się przez całą historię. Ta cunninghamowska rozkmina dobitnie pokazuje, że życie to jednak jest bajka...

i od Retes długo omijana przeze mnie autorka (nie mam żadnego na to wytłumaczenia) Alice Munro, Dziewczęta i kobiety (tłum. Maciej Łopatka). Czyta się bardzo przyjemnie, zgrabnie, błyskotliwie  zapisany żywot człowieka poćciwego na kanadyjskiej prowincji, której smaki i smaczki stwarzają sympatyczny posiłek na sobotni poranek. Ot.

Daremne żale...

Ten rok nie zaczął się dla mnie fartownie: połamanie serca, coraz bardziej realne widmo straty pracy, bezsilność wobec ślepoty ludzi na problemy przyrody i na jej ważność, bezsilność wobec tępego uporu ludzi, zdrowie coraz częściej szwankujące, może wyjechać do Omska jednak ...

sobota, 7 stycznia 2017

drzewiej

 "Najsmutniejsze w tych zmianach są pożegnania ze wspaniałymi drzewami przydrożnymi, których tyle ginie pod siekierami tych, co prostują ścieżki Pańskie. I tak często się zdaje, że tych zniszczeń wspaniałych nieraz okazów dałoby się uniknąć, gdyby ludzie zdawali sobie sprawę z wartości starych drzew i z tego, że niczym nie da się ich zastąpić. Nieraz przecie nowa droga może być tak poprowadzona, że ominie i pozostawi na stronie wspaniałe rośliny. Oczywiście jest to kosztowne, powiększa koszt budowy szosy, ale ileż takich alei, czy zarośli jest niezastąpionych.
Zawsze myślę o tej drodze, jedynej chyba w Polsce, jaka szła od wsi Włostów w stronę Sandomierza, aż chyba do Lipnika. Rosły tam niezbyt stare, co jakieś dwadzieścia metrów posadzone wierzby płaczące, które tak pięknie rozrastały się w ciągu tych lat kilkudziesięciu, podczas których tę drogę przemierzałem. Tworzyły one po obu stronach drogi jak gdyby orszak niewiast poważnie kroczących, procesję jakąś fontann zielonych i niesamowitą, i osobliwą. Ocalały one przy przeróbce całej drogi opatów-Sandomierz, aż wreszcie je ścieli. Niedawno.
Tak samo mi żal wspaniałych topoli, jakie rosły od czasu do czasu, resztka jakiejś dawnej plantacji wzdłuż szosy pod samą Iłżą albo i za Iłżą, wzdłuż leśnej kolejki idącej do lasu starachowickiego. Ruch samochodowy nie jest tam wielki, szosa skromna, po cóż było wycinać. Ale Polakom zdaje się sprawiać specjalną satysfakcję wycinanie starych drzew. Tak mi kiedyś powiedziano w  Brwinowie, kiedy spytałem, dlaczego kazano wyciąć potężną topolę, resztkę ozdoby drogi królewskiej: "Ależ była taka stara!"."

(Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski)


Drzewiej, to się żyło w zgodzie i w szacunku z przyrodą. Była ona dziełem boskim, ba, samym bogiem była ona. Drzewiej ludzie byli zdrowsi, weselsi, bardziej otwarci. Drzewiej ludzie kochali i szanowali drzewa.
Wkurwiona jestem dziś bezmyślnością ludzi i upartą krucjatą przeciwko drzewom, bez rozważenia argumentów przemawiających w ich sprawie. Jestem wkurwiona i głęboko zasmucona myśleniem ludzkim,  które zamiast uczynić z tych drzew atut, nakazuje je wycinać. 
Moja przyjaciółka Reteska pracuje w szkole w Juchnowcu Górnym (jest wice) i oto cóż zrobili ludzie w tej szkole? Oni prosz państwa, przed szkołą zasadzili sad! Nie zrzędzili, że owady, że liście, że owoce... Mają piękny owocowy sad na przeciwko głównego wejścia. Ten sad daje cień, oddziela szkołę od drogi, a przy okazji daje to, do czego nawołuje się dzieciaki - owoce. Można? Można! Nie tylko sad posadzili zresztą, bo wokół szkoły sadzą wiele drzew, takich zwykłych, liściastych, nie ozdobnych iglaczków. I ojeju, daje się żyć jesienią wśród liści! 
Ale znam tez takie działania (nie od nich), że drzewa owocowe, niechby piękne i stare i owocujące nadal, zawadzają. Że trzeba je wyciąć i zrobić z terenu patelnię, na której na pewno z zachwytem będą się prażyć matki z dziećmi w wózkach, młodsza dzieciarnia i starsi ludzie. A dni mamy upalne. Świetnie będzie też wystawić się z przyjemnością na spaliny i kurz z pobliskiej ulicy. 
Pewnie, łatwo jest wyciąć drzewo, łatwo tez kogoś skrzywdzić, łatwo dokuczyć (wiele rzeczy jest łatwych, co nie znaczy, ze są mądre i dobre). 
Życzę Państwu obcowania z takimi ludźmi jak w Juchnowcu Górnym. Ludzi w wyobraźnią, mądrością, rozsądkiem i rozumieniem, że czynienie wokół siebie pustyni i ozdabianie ich według pomysłu rodem z amerykańskich sitcomów, czy reklam, to nie jest prawdziwe piękno, tylko zwykły mało użyteczny, a  wręcz szkodliwy plastik. Życzę Państwu mądrych, dobrych i światłych ludzi wokół. Sobie też.

*

a z poleceń jeszcze, to wspaniała książka, którą dostałam w podarze od przyjaciela, który jest poetą, historykiem i rzymskim cesarzem w jednym.

Peter Wohlleben, Sekretne życie drzew, tłum. Ewa Kochanowska

Autor jest lesnikiem, który porzucił tradycyjna gospodarkę leśną na rzecz zrównoważonej i pełnej szacunku dla lasu (znalazł światłych ludzi na swoim terenie i prowadzi gospodarkę leśną w niewielkiej gminie w niemieckich Górach Łupkowych). Opierając się o najnowsze badania naukowe opowiada o zaskakującym życiu drzew. Właściwie mówi to, o czym jako biolog wiedziałam lub jako człowiek przeczuwałam, co wielu z nas przeczuwało, że drzewo to nie jest bezmyślny kloc, którego przeznaczeniem jest stać się zapałkami, czy dechą. Las to superorganizm drzewa czują, planują, dzielą się informacjami i substancjami, walczą o zdrowie i życie, uczą...
Sądzę, że każdy człowiek powinien przeczytać tę książkę i zdać sprawę z tego, że pozbawiając nasz świat drzew, pozbawiamy się niezmierzonej ilości dobroci, z której na co dzień nie zdajemy sobie sprawy. I moglibyśmy się wiele jeszcze od tych drzew nauczyć:

"A zatem każde drzewo jest cenne dla społeczności i zasługuje na jak najdłuższe utrzymywanie przy życiu. Z tego powodu nawet chore okazy zyskują wsparcie i zaopatrzenie w składniki pokarmowe, póki nie wyzdrowieją. Następnym razem sytuacja może się przecież odwrócić i pomocy będzie potrzebować drzewo dziś świadczące wsparcie."

 ( Peter Wohlleben, Sekretne życie drzew, tłum. Ewa Kochanowska)

Robimy tak? My, ludzie?

czwartek, 5 stycznia 2017

soczyste mągo

na przekór zimie, którą lubię i któremu to lubieniu mam zamiar dać wyraz wkrótce (ach te pobożne zamiary i nadzieje vel namiary i złodzieje), no więc może nie na przekór, a nad wyraz z szacunkiem do zimy, wyhodowałam sobie z pestki mango. i choć zajęło mi to trzy lata, nie że to jedno mango, tylko tyle czasu zajęły mi przygotowywania  (trening wysokościowy, siłowy, wytrzymałościowy, próby ze sprzętem, szukanie sponsorów, układanie psów zaprzęgowych do snu i takie tam/ a tak naprawdę wyjęcie sryliona pestek ze sryliona mango, wyszorowanie tychże pestek, wysuszenie tychże pestek na wiór i zgromadzenie tychże pestek na półce w komórce), więc choć zajęło mi to trzy lata, ku uciesze gawiedzi i tej części mej familii, która złożona jest z podłych niedowiarków i prześmiewczych grzeszników, mango któregoś* dnia wyrosło. nadmieniam, że wykorzystałam całkiem nowe mango i całkiem nową zupełnie niewysuszoną, ale równie wyszorowaną pestkę. voila! 
a druga pestka już się zbiera do wystrzału. 
wyhodowałam też zupełnie od niechcenia, pogwizdując i kiwając palcem w  bucie (pogwizdywałam ustami, nie palcem, rzecz jasna) papryczkę cayenne w doniczce u storczyka, a od lat 34 rośnie mi pięknie drzewko pomarańczowe również z pestki wyrosłe. i kto jest wielkim ogrodnikiem, ha!?


 *czyli w czasie świątecznym, błogosławione niech będą cuda i dziwy na tej sponiewieranej zębem czasu ziemi!

Ps: miałam też kiedyś ananasa wyhodowanego z kity ananasa, ale coś go wżarło w końcu.
Ps 2: sadzę imbir

poniedziałek, 2 stycznia 2017

post przeterminiowany przedświąteczny roku 2015 5 listopada .

Jeszcze przed wieczorem piątkowym, a  właściwie już w, tylko bez dostępu do środków masowego rażenia oraz czyszczenia, byłam ja proszę państwa w fabryce bombek wraz ze swym hodowanym w pocie czoła szkolnym drobiazgiem.
Jako, że na tę sprawę od dawna mam zdanie zagruntowane, zaszpachlowane i pokryte powłoką antykorozyjną i przy każdej kolejnej okazji bycia lupusem innym lupusom wygardłuję wygardlam i wygarlę, że święta są super.
Zatem przeciwstawiając się niechęciom świątecznym, ozdobnym, dekoracyjnym i rodzinnym,  opowiem o bombkach. (drapieżniku*, nie jest to wpis sugerujący militarne knowania w opłotkach prowincji, choć ha, Klewki są u nasz)
Manufaktura bombek w Kętrzynie to miejsce, które napatoczyło się nam przypadkiem, jakoś tam rzucone przez koleżankę z drugiej szkoły i na rok zapomniane. Obudziłyśmy się z hukiem tydzień temu, a tu terminy porezerwowane, nijak się dostać aż do lutego. Opaczność lub opatrzność oraz moje telefoniczne modły do głównego klucznika instytucji, zaowocowały terminem "na już", więc szybko zebrałyśmy stadko do busików i w drogę.
Budynek manufaktury to piękny stary ceglastoczerwony, nietynkowany zabytek architektury przemysłowej, we wnętrzu kurz z gatunku tych, które urodziły się w rodzinie najznakomitszych kurzów świata, kurz zastałego czasu, kurz zapracowania, kurz dobrych rzemieślniczych myśli i ogólnie taki kurz, jaki jako dziecko się kochało (i nadal kocha). Drewno nielakierowane, wyheblowane, wyszlifowane szuraniem stóp, kawałki tynku nadprute kłem przemijania, ciężkie drewniane stoły z wpolerowaną w nie farbą i brokatem. I ludzie - kilkoro, a każdy z nimbem świętości wokół głowy.
Dmuchacz szkła, pan Zygmunt, małomówny, uśmiechający się leciutko pod nosem na nasze achy i ochy podczas pokazu komunikuje się z dzieciakami samym tylko gestem, pani malująca wzory na bombkach, nasz przewodnik starszy i dobroduszny w absolutnie cudownym sweterku z bombkowym wzorkiem, kobieta z Zespołem Downa asystująca przy malowaniu, staruszek siedzący nad stolarką w sali obok, co to dopiero jest przygotowywana do otwarcia...
Oni wszyscy, wraz z tymi drewnianymi dechami, drewnianym stropem, ogniem buzującym w kominku, koszami szklanych baniek, misami brokatów, ze światłem magicznym, oświetlającym stanowiska ich pracy, tego umiem opisać tak, jakby chciała. W jednej chwili zniknął mi cały listopad, świat na zewnątrz i znalazłam się w samym środku choinki. to było jak spełnienie mojego marzenia z dzieciństwa, o którym pisałam tutej
I można było wydmuchać sobie bombkę szklaną i można było wziąć takowe w wielkich koszy ustawionych na stołach i cupając na drewnianych krzesłach można było smarować te bańki klejem i obtaczać we wszystkich brokatowych kolorach świata. Można było w specjalnej wyglądającej jak stary kufer maszynie, upluszowić swoją bombkę albo w drugim kufrze zrobić ją czarną jak sadza. Kiedy zaczęłam dekorować swoją bombkę oczywiście pod wpływem świetlistości brokatu  zapragnęłam mieć na niej każdy każdziutki kolor, czyli zrobiłam obrzydliwą pyźgaję i wstydzę się przed dziećmi, którym zawsze powtarzałam: pamiętajcie, choć serce się rwie, bądźcie rozważni w używaniu świecideł. No i wbrew dydaktyzmowi zrobiłam te papugę cała unurzana w brokatowym szczęściu, cała nim migocząca, nawet na włosach, nawet pod ubraniem, nawet już w domu na biurku, klawiaturze i wszystkim, czego dotknęłam.
Po warsztacie obejrzeliśmy muzeum. Równie zakurzona aura starego strychu manufaktury, nic z bajeranckich wyczyszczonych muzealnych salek, ot zwykły strych wyłożony wytartą wykładziną i obwieszony cudami - bombki bałwanki, bombki matrioszki, bombki ażury, bombki faberge, bombki bombki, dzieła sztuki, malowane światy. I wszyscy już poszli sobie,  i nasz opiekun gasił już światło, a ja nadal nie mogłam wyjść.


a z pięknych rzeczy dziś to obejrzałam całkiem przypadkiem w tivi "Kochanków z Księżyca" Wesa Andersona i jestem zakochana w tym filmie. Dlaczego ja dopiero teraz na niego trafiłam? albo może i dobrze, bo jest zawsze czas na pewne sprawy i to chyba był czas na ten film. 





















Last Christmas

 03 grudnia 2016

W tem najponurniejszym ze światów  napotykam, natykam, potykam się często o ludzi, którzy oprócz tego, ze robią "coś', są też robiącymi takie małe dynksy, które pozornie nieważne i nicnieznaczące, sprawiają, rzeczwistość rzeczy staje się znośniejsza przynajmniej na tę chwilę. Ot, na taki przykład - Goro, państwo go nie znacie, ja też powierzchownie jeno, a rzecz wymyślił bzdurną, nieważką i na tyle wlepną, że stabilizuje nasz przedświateczny czas. Zwykła durna zabawa polegająca na nieusłyszeniu "The last Christmas" duetu Dżordż-Endriu od pierwszego grudnia aż po wielkie bum narodzenia Panajezuska. Bzdurka, ulotka, faramuszka, a jednak ciągnie się ten głupi na pozór konkursik już kilka lat i choć tego roku, roku zmian pełnego jakże ważkich, jakże bolesnych, również i Goro opuścić chciał batutę absurdu świątecznego i zaniechać chciał, poniechać, grzech ten szkaradny poczynić, ale się gawiedź, rzesza, tłum, ciżba nasza, sumienie nasze gwałtowało - grożąc, błagając, złorzecząc, obiecując daniny i wszelakich jeszcze innych sposobów imając się, iże konkurs nieusłyszenia whamoskiej piosęki nadal jest i jak co roku, 
I nawet pod wszechogarniającą głupotą, brzydotą i bezmyślnością, staram się i uśmiech mi konkursowy wpływa na mordę moję ponurę.

02 stycznia 2017

I oto bęc, trąby i gongi, niestety zmarło się Dżordżu Majkelu, odeszło się za Bowiem i za Cohenem i świat zyskał nową zmarszczkę i nie będzie już ten sam. Niech Wam tam wszyscy moi drodzy ludkowie, którzyście świat ten czynili trochę mojszym pośród lodowatego wszechświata, będzie pięknie, a jeśli by miało nie być w ogóle, to niech i pięknie niebędzie.

*

a tu inni ludzie, którzy są światełkiem kładącym się na szarości