środa, 28 grudnia 2016

święte ptaszę

opowiastka na ścianie korytarza. przedświatecznie



sobota, 24 grudnia 2016

ding dong ding domng

Jeśli ktoś tu jeszcze zagląda, to obiecuję, że poprawię się wkrótce i pobazgrzę, a dziś składam całemu światu życzenia rozsądku, życzliwości, wrażliwości i takiego najzwyklejszego, prostego dobra.

wusz




środa, 23 listopada 2016

sto lat listopada

sacrebleu! nie cierpię zmian w strategii poruszania się po narzędziach i ja rozumiem, że pracownicy muszą się czymś wykazać, ale czy nie mogą oni dziergać czapek na drutach!? grah!


w drugim tomie Dzienników Osieckiej znalazłam ładne miejsce, które śpieszę okazać:

"Ziemia czeka. Jesień zrobiła już swoje - wyzłociła, upiększyła, przeleciała i zmiotła to, co sama stworzyła. Zaświstał wiatr, zawyła kuma-zawierucha, posypały się ostatnie brunatne liście w czarne listopadowe kałuże. A potem spadł jeszcze większy listopadowy deszcz i zmył całą krasę jesiennej ziemi. I teraz na próżno naga, biedna, szara ziemia czeka na zimową puchową pierzynkę. Na próżno...
W grudniowe noce, pod grudniowym lśniącym niebem, pod Mleczną Drogą, którą prosto, prościutko zejdzie za dziesięć dni Święty Mikołaj, leży naga, zmarznięta, listopadowa ziemia."

(Osiecka, Dzienniki 1951)

i drugi jeszcze

"I nie zmiatajcie zwiędłych liści,
Co spadają z drzew jesienią,
Bo sami kiedyś tak złociście
Spadniecie w otchłań nieistnienia."

 (Osiecka, Dzienniki 1951)

ładne, a delikatną egzaltację kładę na karb lat piętnastu autorki, zresztą któż nie czuje pokusy ulegania egzaltacji... 



Się chwalę się, że nabyłam w końcu Lód Dukaja, moiściewy, co to za tomiszcze! Nawet cisnąć tym nie sposób, chyba, żebym miała podręczną i w miarę poręczną katapultę! Gdyby mnie nie było do wielkiejnocy lub innego wielkiego dzwonu, to pewnie jeszcze czytam!



środa, 16 listopada 2016

pogrom rzeczy wszelakich

trochę ożyciu. dzieci rdzennie plemiennych nikt nie karci, jak przywołują czytywane przeze mnie w ramach obowiązku dokształtu artykuły dzielnego pedagoga. nie przywołują jednak ważkiej rzeczy -  że po osiągnięciu pewnego (według nas mizernego) wieku, dzieciaki pracuja na rzecz rodziny i społeczności, uczą się wszystkich ważnych i mniej ważnych  prac i nikt za nich łóżeczka nie ściele. a szkoda, że o tym pedagogika nie wspomina, barzo szkoda, tak sobie myślę za każdym razem, gdy pokazuję uczniowi starszej klasy, jak się myje kubek, trzyma miotłę, ściera podłogę... gwoli szczerości w tym roku mam klasę szóstą śpiącą na książkach, ale dzierżącą gracko łopaty i kilofy.


dziś czyhaliśmy w kopalni na żądnych kontaktu ze szkołą rodziców. jednego upolowałam własnoręcznie, na część kumpela zastawiła  pułapkę w postaci zebrania rodzicielskiego, ale i tak większość czasu pracowałyśmy we własnym kółku zainteresowań. to nic, to nic...


w ramach odpoczynku biernego czynnego po 17, obejrzałam dzisiej "Nieustraszonych pogromców wampirów" Polańskiego i dopiero mnie olśniło, że zdjęcia są idealnie szancerowskie. Uwielbiam Marcina Szancera. znaczy uwielbiam go platonicznie za jego rękę złota i magiczną.
Z wielką przyjemnością zawsze oglądam tych pogromców.

a ponieważ na czuwanie przynosimy kosze piknikowe, jestem opchana wszystkim. i tyle z odchudzania na dziś.



Kłobuk często pojawia się w postaci czarnej kury


wtorek, 15 listopada 2016

a to ci kabała

Pewien Chasyd wysłuchał kiedyś przekonywającej nauki o tym, jak żydowska mistyka kabalistyczna zaprzecza rzeczywistości. Wróciwszy do domu, podrapał się w głowę i mruknął:
- To prawda, tutaj nic nie ma.
Szukając po ciemku zapałek, żeby zapalić świeczkę, mocno uderzył się kolanem o kant pieca.
- Hm... ale piec jest.

(Daniel Lifschitz, O rabinach, oszustach i żebrakach, przeł. Barbara Durbajło, Anna Kowalewska)

*

Chyba wywołałam śnieżycę z hopsasu i właśnie zmienia nam krajobraz. Ale ja lubię. Poza tym Janurzowi umarła owca (żeby nie brzmiało dziwnie, to owca była przyjaciółką konia) nie lubię (umierania owiec, nie koni, koni się tylko boję),  pogryzłam się nieco z kapitanem Sparrowem, nie lubię, ale trudno się mówi i idzie do swych jakże ważkich zajęć, jak oglądanie Przyjaciół w tivisie i unikanie uczniowskich sprawdzianów.

*

a książeczka ma ładną okładkę
  http://ocdn.eu/images/skapiec/Zjg7MDA_/3b3c31ca6c89496cfef8fbccb26987ea.jpg


a skoro Emi (klik klak) , jedna z przyjaznych memu umysłu ałtorek blogowych nadmieniła rzecz o nalewkach, to dziś dam otototo. węgierska śliwka





poniedziałek, 14 listopada 2016

rozrywki bohemiańskie

Tak sobie myślałam brnąc przez to, co jeszcze niedawno było pierwszym śniegiem, teoretycznie wychowuje się dzieci w poczuciu, że pokój jest ważny i dobry, i że wojna jest straszna i boli, ale chyba jakoś to wychowanie nie idzie. Tyle lat i nadal pośniegowa breja.

Wróciłam przed chwilą z "Tetaru przy stoliku", jaraczowskiego projektu już okazuje się 20letniego. Sztuka czeskiego pisarza Mirko Stiebera: "Blaha i Vrhlicka" (czytają Artur Steranko i Katarzyna Kropidłowska). 
Czesi to mają jednak serca leżące nisko przy ziemi, słyszące puls. Bez zadęcia, bez patosu, uniesień i siąkania ukradkiem w chusteczkę, a jest żywo, lirycznie w ciepłym, zabawnym, a przecież wcale nie wesołym świecie zaścianka. Iście po czesku - w zadupiu skonstruował autor ciepły kąt z kawałków rzeczywistości i kilku obskurnych sprzętów domowych; i z serca właśnie. Przypadkowe zderzenie się (sensu stricto) niedowidzącej pani Vrhlicki i pijanego pana Blahy owocuje historią codzienności, której pierwszym słowem, swoistym fiat lux, jest, a w zasadzie są: "proszę, zrób mi dziecko". Przeszłam przez to czytanie z łagodnym uśmiechem i naprawdę serdecznym rozbawieniem, co nie oznacza, że nie widać było pod spodem tego naszego durnego, pięknego i absurdalnego życia. Będziecie mieli okazję - iść, a jakże, iść.
I może to właśnie Czesi powinni kierować tym światem?

aha, zmartwiło mnie, że spotkanie było w naszym zadupiu, czyli wsi gminnej, za darmo, w sensownej porze, bo o 17, a nie było na nim ani jednego młodego człowieka. A nie, pardąsik, ja byłam (sic!)


*

na obrazek wstawiłabym zdjęcie superpełni, ale jeden z moich pstryków marudzi,a  drugi chwilowo nie ma możliwości zrzucenia się na kompiszon. zresztą i tak na fb jest ta pełnia w srylionie odsłon. o ja wrzucę śnieg zez czwartku. na św. Janie w oleju i moim ogrodzie.

sobota, 5 listopada 2016

Z rozmów z przyjaciółmi - O morzu

 opowiadam Kapitanowi Sparrowowi o rozmowie z mamcią i anonsach gazecianych

ja: patrz mamuś, po 40ce - spokojny, bez nałogów, z poczuciem humoru, wysportowany,  z własnym mieszkaniem, lubi podróże, sztukę, kocha literaturę...*

mamcia: no, w sam raz dla ciebie, idealnie, zobacz jaki dobry!

ja: mamuś, a kto taki doskonały po 40tce zmuszony jest dawać anons do gazety...?

*

Kapitan Sparrow (z właściwą sobie barwą głosu, której nie sposób przytoczyć): może jest tylko brzydki...


* przymioty wybrane losowo z artykułu

piątek, 4 listopada 2016

wytwarzanie grubości

wczoraj wydobywając swe ciało pedagogiczne z szybu kopalni czułam smak śniegu w powietrzu. w nocy padał. rano zostały po nim białe fartuszki na trawach

*

a dziś jest łikent już i się walam z Dziennikami Osieckiej (fakty są taki, że walam się od wtorku i irytują mnie ludzie, którzy czegoś ode mnie chcą, np żebym uczyła i w ogóle żebym szła do kopalni i przeszkadzają w czytaniu). lubięu to, książkę, nie irytację,  ale masakrują mnie przypisy. objaśniają od A do Z wszystkie hasła występujące w tym serialu, przypisy na pół strony (większe pół!), przypisy, do których bieżę, zostawiając urokliwy dziewczyński świat podlotkowatej Agnieszki, szuram kapciami po kartce z myślą, ze istotne będzie tam doomówienie, a tu bęc, objaśniają mię kto zacz Tuwim, Stalin, co to jest adapter. i ja rozumiem, że współczesny telewidz, który na pewno z dziką rozkoszą zanurzy się w sążnistą lekturę dzienników, może nie wiedzieć, co zacz szaflik, szpargał, czy Józef Stalin, ale kurnamaćiwszyscypomagierzyczarta! jest granica! (Nałkowska wyjaśniona tamże). i dzie później upchać te tomiszcza!

przypis: "Parlamentarność - przen. przyzwoitość, kulturalność, obyczajność" howgh!


i tak, jem końską paszę na śniadanie. 

Przypisy * końska pasza- obrok

środa, 2 listopada 2016

światełki pies ścieżka i owca

 "- Wyżyje pan - zaszeptała. - Na pewno pan wyzdrowieje. Człowiek umiera dopiero wtedy, kiedy nie chce." (T.Konwicki, Sennik współczesny)

Wczorej wszystkich świecących i świeconych, i te znicze kominkowe poprzykrywane już nie mają takiej mocy, jak za dzieciackich czasów miały moc gliniane miseczki z woskiem i knotem, które to miseczki światłem strzelały na boki, pryskały woskiem, syczały i skwierczały i na cmentarzu ciepło było od nich i rudo, tak jasno. teraz to są bardziej osobne ogniki, kuleczki światła zamknięte w kolorowych bombkach, też urocze, ale już i rękawicy woskowej nie zrobisz i nie ogrzejesz się tego listopadzianego pierwszego dnia, signum temporis.
już przepłakałam z grubsza nieobecność siostry, taty, przepłakałam, chociaż jeszcze nie przywykłam. jeszcze nie.

ale: "- Przejdzie. Wszystko przechodzi. Inaczej dawno popękałyby nam serca i ziemia kręciłaby się pusta jak bałwan śnieżny." (T.Konwicki, Sennik współczesny)











o, a tu okna mojej chałupy nad światełkami smentarza



a ponieważ na smentarzu jak sam skrewesyn lało i wiajało chłodem, to w domu, w ramach unikania sprawdzania kartkówek, obejrzałam sobie (bo nie muzom przecież) dwa filmy:

Tima Burtona - "Frankenweenie", któren nie jest przecie najlepszym filmem reżysera ani nawet wśród jego naj nie myśli stawać, ale ja uwielbiam Burtona więc obowiązkowo i na tym uroniłam łzę z   czułością, bo postać Sparky'ego chwytała za serce i już. taki miły serdel pozszywany w paczłork ze szpiczastym nosem.

na drugie z polecenia telefonicznego kapitana Sparrowa obejrzałam "Królewnę Śnieżkę i Łowcę", Ruperta Sandersa i mię się podobał, bo udatnie zrobiona baśń i w odpowiednich miejscach z biglem i mrocznie, ale irytował mnie lekki przodozgryz Śnieżki i jej stale półotwarta buzia. no nie poradzę

o chlebie i wodzie

 znów się odchudzam i jest mi smutno, gdyż jestem głodna. to czytam, żeby  zabić głód.


"Nie otwierałem oczu i nie wiedziałem, jak rozbudzony z przedwieczornego snu, gdzie jestem i kim jestem. W ustach piekł jadowity smak żółci, po skroniach przebiegały łaskotliwe stonogi pulsu. Leżałem w ciężkim worku z bólu i potu.
- Patrzajcie, on rucha się! - krzyknął kobiecy głos.
- Oj, nie smakuje jemu, nie smakuje - przyświadczył mężczyzna. - Namarszczył się jak ten kiernoz pod obuchem.
- Wydali ł z siebie całą substancję, panie Korsak - odezwał się znajomy baryton. - Jak nie pomagało prawą ręką, to użyłem protezy. Do łokcia mu wsadziłem w paszczękę. Tylko nikiel dzwonił o zęby. Mogłem mu popieścić trzustkę.
- Ach, u nas, panie, na wschodzie, to ludzie byli nerwowi - westchnęła kobieta. - Pamiętam, jeden taki urzędnik państwowy na Śnipiszkach, świeć panie nad jego duszą, bardzo delikatne miał usposobienie. Rozgniewał się raz, panie, w pracy u siebie czy może w domu na żonę paskudną, dość że napił się denaturatu czystego, a potem, panie, jeszcze sobie w łeb strzelił z państwowego rewolweru. I myśli pan - koniec? Taki był znerwowany, że poleciał na stację, a do kolei było ze cztery kilometry, i rzucił się pod pociąg. W tamtych czasach, panie, u nas na wschodzie ludzie spokojnie żyli i pociąg jechał może dwa albo trzy razy na dzień, trzeba było jeszcze szczęścia, żeby tak trafić."

(Tadeusz Konwicki, Sennik współczesny)

no i tak się zaczyna, jak to u Konwickiego, maligna, gorączka, uciekanie, wracanie, szukanie, kręcenie się w koło, przenikanie czasów i światów. o powszedniości i czynieniu chleba ze światła i ciemności, o mocy i obecności wody.
i ten, nie chce mię się dziergać myśli w słowa, leniwa jestem jak pierogi ot : ]

bo: "- Nie wolno, panie pisać słowami, co ich używamy w budny dzień. One są zwyczajne, panie, i żadnej w nich siły nie ma. A jakie brzydkie, krzywe niby walący się płot i w słuchaniu przeciwne. Napisane musi być pięknie, same, panie, niezwykłe wyrazy i tak zestawione, żeby jak wiersz wyglądało. Ja to wiem, panie."

(T.Konwicki, Sennik współczesny)



czwartek, 27 października 2016

EKG

Siedzę, trzymam szklankę w łapie i patrzę jak woda w szklance drży zgodnie z rytmem uderzeń serca.

wtorek, 25 października 2016

dicka śfinia

boziuniu, przeglądałam bloba w poszukiwaniu czegośtamczegośtam i znalazłam odczucie, że byłam i gupsza i mędrsza, to ja już nie wiem jak to to. 

tu u nasz plucha. 

z myśli niedorozwiniętych mam taką, że czasem ktoś idzie i cię zostawia już dawno i to wiesz od wtedy, tylko, że jeszcze biegniesz za oną osobą i w pewnym momencie przestajesz  i dopiero wtedy osoba ona wie. tylko wie od tego dziwnego miejsca, w którym jej się zdaje, że to ty zostawiasz. 
ale też  czasem cię znajduje podnosi niesie dalej i upuszcza w dziwnym miejscu. taki kamyk

z wyczytajni to tak: z trzeciego tomu opowiadań Dicka (intonujemy - błogosławiona niech będzie myśl, która napatoczyła się redaktoru, wydawcu, podmiotu, pomiotu czy też innemu wpływowemu czynniku okoliczności....) i wydawać nakaziła twórczość pana Philipa Kej, wyimek:

Ps: to akurat tom, którym ja myślę - gatunek i jego cechy, wojna. a wojny boje się od urodzenia, teraz tym bardzi bo nam tu dziesiąt km siedzą iskandery celując sobie radośnie w nas z powodu? z powodu guptoty całego gatunku, a zwłaszcza zwłaszczów


" (...) - Nie do wiary, że ludzie mogą się mordować w imię takich błahostek! Od niepamiętnych czasów wyrzynano się wzajem dla bezsensownych sloganów podsuwanych przez takich, co sobie cicho siedzą na tyłach i zgarniają zyski.
- Slogany nie są bezsensowne, jeśli się w nie wierzy.
- Bezsensowne jest zabicie bliźniego z powodu parodontozy! Bezsensowne jest poturbowanie kogoś za to, że nie dał sobie wyciąć gruczołów potowych i zastąpić ich sztucznymi kanalikami wydalniczymi. Zobaczysz, dojdzie do idiotycznej wojny."

(P.K. Dick, Okrakiem na barykadzie (z tomu Kopia ojca) w przekł. J. Szczepańskiego i W. Bukato)



drugi Ps: dostałam od przyjaciół kapcie śfinki i jak chodzę to prawa tłucze mnie w piętę ogonkiem.

Ps 3: Bo nie naciągam ich na pięty.


Z rozmów z przyjaciółmi - O bezładzie jako artystycznym wymiarze ładu

w pracy koleżanka upina gazetkę, ja , ponieważ skończyłam roboty kopalniane doradzam jej (czyt. przeszkadzam)

Ja: (mędzę) Bo ty masz taki matematyczny porządek, że aż boli.

Basia: No właśnie, ja tak nie umiem jak ty, Asiu. U ciebie to jest wszystko tak ładnie, że tak pasuje, tak artystycznie. Ty masz taki...

Ja: Bajzel, Basiu, to się nazywa bajzel

poniedziałek, 10 października 2016

szybki przelot nad grzbietami

Rzeka podziemna, podziemne ptaki, Tadeusz Konwicki

Stan wojenny, oniryczna aura, dziwne wypadki w dziwacznym świetle, przedzieranie się przez śniegi wnętrzności umysłu. Gorzka ironia i uroczyste pochylenie nad człeczyzną. Gdyby miał ją zrobić jakiś teatr, to Wierszalin.
Kilka cycatów, które sobie turkocząc pociążkiem do Gdańska, zakreśliłam:

Wszedł na schody pełne kościelnych kolorów. To resztki witraży w połatanych oknach oświetlały mocnymi barwami marmurowe, wyszczerbione schody i ściany ze sztukateriami, ledwo widocznymi pod wieloma warstwami farby olejnej. Bo socjalizm to imperium farby olejnej, która przykrywa całą szpetotę zmurszałych miast, nie dobudowanych fabryk i walących się ogrodzeń.

*

- Ona była bardzo ładna, prawda?
- Była ładna, ale taką postną ładnością. Najpierw mnie onieśmielała tą urodą jakby nie dla zwykłych ludzi, a potem raptem spowszedniała i już nic na to spowszednienie nie mogłem poradzić.

*

Wie pan, wie pan, Bóg się ukrywa, Pan Bóg zaczął się ukrywać. Jest takie miejsce, skąd ja pochodzę, skąd pochodzi większość ludzi na świecie, amerykańscy pisarze, kanadyjscy filmowcy, francuscy malarze, rosyjscy muzycy, jest takie miejsce magiczne nazywane Puszkarnią, w zakolu Wilenki, pośród rojstów, lasów, urwisk stromych, zarośniętych dzikimi porzeczkami, miętą o strasznie silnej woni, krzakami kruszyny, blekotu zwanego tam "durnopianem", paproci wielkiej jak drzewa, i tam, w tym miejscu ukrywa się Pan Bóg, który czegoś się przestraszył albo czemuś nie sprostał, którego najpewniej ściga inny Bóg, potężniejszy, Bóg z samego jądra wszechświatów, Bóg niełaskawy dla biednych Bogów prowincjonalnych, jakichśtam regionalnych, władających skromnymi, ubogimi galaktykami.
- Czy pan jest wierzący?
- A pan?
- Ja, ja - szeptał stary doktor - tak, ja panu powinienem odpowiedzieć. Tak, czy ja wierzę? I jak ja wierzę. Wierzę, drogi kolego, tak jak mnie nauczono i tak jak mi kazano. Wierzę praktyką codziennego pacierza z nawyku, ze strachu, na wszelki wypadek. Wierzę rzadką spowiedzią, nieczęstym uczestnictwem w mszy, w pogrzebie. Nie wierzę ciągłym podglądaniem natury i tajemnicy wszechświata, ciągłą niewiarą, ciągłym zwątpieniem.
Wierzę przyjaznym gestem wobec przechodnia, jałmużną dla nędzarza, współczuciem dla bliźniego, i nie wierzę myślą, stałą dociekliwością tej mętnej substancji, co wypełnia czaszkę, wyobraźnią, która dręczy mnie w dzień i w nocy, na jawie i we śnie. Pod względem wiary, panie kolego, to ja żyję byle jak, w chaosie, nieporządku i w ogóle. Czy nie męczę pana?
- Panie doktorze, starszy mój bracie - rzekł cicho Siódmy - ja też się boję nocy. Ja też zagłuszam się jak mogę.

*
-Ty tak dobrze pamiętasz, a ja nic nie mogę sobie przypomnieć.
- Ty nie chcesz pamiętać. Zamknąłeś rozdział. Ty wszystko za sobą zamykasz. Zawsze byłeś uczuciowym pedantem, psychicznym akuratnisiem.

*
Ja wszystkim kogoś przypominam. Gdybym był próżny, to bym pomyślał, że mam w swoich rysach coś boskiego, ale z pewnością mam na sobie widoczny szew kodu przeciętności, jakiś wzór nieznanego nam mianownika, jakiś zakrętas stylistyczny natury, co się wszędzie powtarza. Ja chyba nawet podobny jestem do niektórych drzew, kamieni, a nawet do jakichś faz pogody. Jestem czymś w rodzaju notatnika, w którym Pan Bóg, natura albo przeznaczenie coś sobie notowało dla pamięci i te notatki zostały na mnie, we mnie, koło mnie. Jeszcze nie wyprowadzone na czysto, jeszcze nie wystylizowane do doskonałości, jeszcze nie zamknięte we wzór piękna.

(T.Konwicki, Rzeka podziemna, podziemne ptaki)


**


Terra Nulla, Wojciech Altmajer

Podania i legendy Prusów ukute w jedną fabułę, napisane nieco naiwnie jak na mój gust, mało literacko, dykcja sprawia wrażenie nieco naciąganej, czuć chęć stylizacji, ale brakuje jej literackiej jakości. Rzecz warta uwagi ze względu na samą obecność podań splecionych w wątki


**


Henry Kuttner, Twonk. Opowiadania, przeł. Monika Dytkowska, Jolanta Kozak, Anna Wiśniewska-Walczyk

W stylu typowo kuttnerowskim ze żwawą akcją opowiadań, mrugnięciem oka do czytacza i dobrymi pomysłami. Z Latającym cyrkiem Monty Pythona od razu skojarzyło mi się opowiadanie o wyliczance, która położyła Niemcy w II wojnie światowej (oj przydałaby się teraz taka wyliczanka paru rządom, bo my tu pod Obwodem Kaliningradzkim, jak na gorącym jaju siedzimy)

no więc to ta wyliczanka:

LEWA
LEWA
LEWAntyńczyk SPOLEgliwy
LEWAtywę DOBRZE znosi
CHOCIAŻ mu się nie przeLEWA

(H.Kuttner, Chociaż mu się nie przelewa (Twonk. Opowiadania))
 
*

W Mideastern Radio panowała taka fluktuacja kadr, że Mickey Lloyd sam już nie bardzo wiedział, kto u niego pracuje. Ludzie rzucali posady i odchodzili tam, gdzie lepiej płacono. Dlatego, kiedy z magazynu wyłonił się niepewnie mikry człowieczek z dużą głową, ubrany w przepisowy kombinezon, Lloyd jedynie rzucił okiem na spodnie typu ogrodniczki, w jakie firma zaopatrywała swoich pracowników, i zagadnął dobrotliwie:
- Gwizdali już pół godziny temu. piorunem do roboty!
- Robotty-ty? - Człowieczek miał wyraźny kłopot z wymówieniem słowa.
Pijany? Lloyd, jako mistrz zmianowy, nie mógł do tego dopuścić. Zdusił papierosa, zbliżył się do faceta i pociągnął nosem. Nie, nie było czuć alkoholu. Zerknął na emblemat przy kombinezonie robotnika.
- Dwieście cztery... mmm. Nowy?
- Nowy. Ee? - Facet potarł sterczący na czole guz. W ogóle wyglądał dziwnie: twarz bez cienia zarostu, blada, wymizerowana, oczka maleńkie, a w nich wyraz nieustającego zdziwienia.
- No, co z tobą szefie? Pobudka! - zniecierpliwił się Lloyd. - Pracujesz tutaj tak, czy nie?
- Szefie- powtórzył facet z namaszczeniem. - Pracujesz, Tak. Robię.
Jakoś dziwnie klecił słowa, jakby miał rozszczepione podniebienie.
Raz jeszcze zerknąwszy na emblemat, Lloyd chwycił gościa za ramię i przemaszerował z nim przez halę montażową.
- To twoje stanowisko. Zabieraj się do roboty. Wiesz, co masz robić?
Zagadnięty w odpowiedzi dumnie wyprężył cherlawy tors.
- Ja... ekspert - oświadczył - Moje lepsze niż Ponthwanka.
- Okey - powiedział Lloyd. - To rób dalej takie dobre. - I poszedł sobie.
Człowiek zwany Szefem przez chwilę się wahał głaszcząc szramę na głowie. Uwagę jego przyciągnął kombinezon, obejrzał go w nabożnym skupieniu i zdziwieniu. Skąd? - Ano tak! Wisiał  w pokoju, do którego najpierw trafił. Jego własna garderoba ulotniła się, naturalnie, w czasie podróży - jakiej podróży?
Amnezja, pomyślał. Spadł z ... tego czegoś, kiedy to coś zwolniło i zatrzymało się. Jak tu dziwnie, w tej ogromnej, pełnej maszyn stodole! Z niczym mu się to miejsce nie kojarzyło.. Amnezja, nic innego. Był robotnikiem. Wytwarzał przedmioty. Nieznajomość otoczenia nie miała tu nic do rzeczy. Nadal był oszołomiony. Za chwilę mózg mu się rozjaśni. Już się przeciera.
Praca. Szef zlustrował halę, usiłując jakoś wspomóc osłabioną pamięć. Ludzie w kombinezonach wytwarzali przedmioty. proste, oczywiste przedmioty. Jakież dziecinne, jakież elementarne. Może to przedszkole?
Po chwili Szef udał się do magazynu i obejrzał sobie kilka gotowych modeli radia połączonego z fonografem. Więc o to chodziło. Dziwaczne i niezgrabne, ale nie jego rzeczą było oceniać. Nie, jego zadaniem było robić twonki.

(H.Kuttner, Twonk (Twonk. Opowiadania))


**


 Zaginiony horyzont, James Hilton, przekład Witold Chwalewik, przekład przejrzał, zweryfikował i wstepem opatrzył Ireneusz Kania

Klasyka sf w takim starym verneowskim /verneńskim?/ stylu o świecie alternatywnym do zawieruchy polityczno-kulturowej. Utopijna zagubiona gdzieś w Tybecie, a właściwie pośród niedostępnych szczytów Himalajów, Dolina Błękitnego Księżyca z panującym klasztorem Szangri-La. Miejsce umiarkowane we wszystkim, miejsce cudowne, łagodne, z  którego wydostać się niemal nie sposób, bo nie wiadome, czy się tego chce i jak się tego chce. Czy istnieje i dla kogo istnieje chęć, by wydostać się z raju?


"Tu Conway znów przeciął dyskusję.
- Nie spierajmy się teraz o te kwestie. Wspólnie z nami interesuje się za to miss Brinklow inną sprawą: Jakiemu głównemu celowi służy ten klasztor?
- W paru słowach panu objaśnię - zaczął cedzić Czang słowa w odpowiedzi, prawie szepcząc. - Najbardziej podstawowe w naszym życiu jest bodaj przeświadczenie o wartości umiarkowania. Uczymy, że  unikać należy wszelkiego nadmiaru, nawet - niech pan wybaczy ten paradoks - przesady w cnocie. W dolinie, którą państwo widzieli, żyje wedle tej zasady kilkanaście tysięcy ludzi, i żyje wedle niej pod władzą zakonu, śmiem powiedzieć, wcale szczęśliwie. Rządzimy z umiarkowaną surowością i zadowalamy się umiarkowanym posłuszeństwem. I sądzę, że mamy prawo się chełpić, że poddani nasi są w stopniu umiarkowanym trzeźwi, uczciwi i skromni.
Conway mimo woli się uśmiechnął. Pomyślał, że Czang znakomicie to ujął, sama zaś zasada dosyć mu odpowiadała.
- Mam dla tej ideologii zrozumienie - odparł. - A tubylcy z pańskiego orszaku należeli właśnie do poddanych klasztoru?
- Tak. Czy dobrze sprawiali się w czasie drogi?
- Bardzo dobrze. Cieszę się szczerze, że okazali przy tym zręczność stanowczo więcej niż umiarkowaną. Pan dotąd mówił, a propos, że reguła umiarkowania dotyczy poddanych; czy obowiązuje ona również kapłanów?
Czang potrząsnął w odpowiedzi głową.
- Nie, na to pytanie, niestety nie mogę dać panu odpowiedzi. Powiem tylko jeszcze, że nasi mnisi wyznają różne poglądy, lecz przeważnie są umiarkowanymi heretykami w stosunku do swej wiary. Bardzo mi przykro, że więcej na razie powiedzieć nie mogę.

(J.Hilton, Zagniniony horyzont)

sobota, 8 października 2016

Po nas choćby pop, baaa rock!

Byłam wczora na "Mistrzach baroku" w naszej olsztyńskiej filharmonii. Dyrektor Sułkowski, zwany przeze mnie i moję siostrę prywatnie: "naszym Panem Piotrem" (no bo my się z siostrą okrutnie w nim kochamy)  cudowny jak zwykle. 
Barok, wiadomo, ssie jak pop (nie ksiądz taki wszakże, a muzykowanie), ale soliści świetni - klawesynistka Ewa Mrowca i Arkadiusz Krupa - oboista (a nawet pięcioboista patrząc nań), no i orkiestrę naszą lubię i cenię także. 
Koncert magiczny, bo soliści wydobyli z utworów najprawdziwniejszą magię - z oboju niemal widoczna, snuła się wstęga dźwięku i rozłaziła jak dym i układała w spirale, pętle, w coś niesamowitego (pamiętacie disnejowskiego łosia, którego wabił zapach?), zaś przy klawesynie nagle orkiestra weszła dla mnie w tło i już tylko ten klawesyn słyszałam, choć to przecież instrument cichy, wręcz dyskretny, a ja zatopiłam się w jego melodii, zachłysnęłam, nalałam sobie jej do uszu jak wody. 
Nie wiem, może to dzień taki w mojej głowie był, że aż tak mnie zaczarowało, a może rzeczywiście istnieją rzeczy na tym świecie magiczne.

*

No i aria z suity bachowskiej. Ten utwór ma dla mnie szczególne, poza popularnością swą i wiecznym osłuchaniem, znaczenie, bo wiąże się z moją wielką miłością; Był jesienny słoneczny dzień i ktoś, kogo kochałam jak szalona (tak, tak cholera, kochiwało się kiedyś jak szalone) przysłał mi małoromantyczną, co prawda, ale wtedy jedyną możliwą nam drogą nowoczesnej technologii najpiękniejsze wyznanie : ":słucham arii, widzę ciebie" (ciebie było oczywista z wielkiej, nie, żeby nie). No i za każdym razem, kiedy ją słyszę, jak za pstryknięciem palców Dżinna, znajduję się bezwzględnie cała w tamtym dniu, w tamtym świetle, tamtej miłości...
I czy ja mogę być obiektywna?

a słuchaliśmy Bacha, Haydna, Vivaldiego, Porpory i Pachelbela

*

a tutek se na jesień macie kanon Jana Pachelbela

niedziela, 2 października 2016

wałkując wołka

Z ostatnich dojesień to niesień zrobiła się nagle - siup i jest.
Skończyłam dziś ze Słupeckim,  w łóżku skończyłam i choć krótki to był związek, wszakże cenny. Jak już spiskałam Emi z Ziemi, planety pingwinów, Wilkołactwo zaczęło się było dość nudnawo i przez moment nos na kwintę, a także kwartę i tercynę zwiesiłam, że jeszcze strony nieznane przede mną, a już uwiera, ale nie, ale nie, pan autor chyba po prostu nie miał serca do antyku chyba albo jadł akurat kanapkę, że mu się tak ociężale pisało. Po zmiamlaniu antycznej historii wilkołactwa, dalej już było spaśnie, richticzno (to po warnijsku) i choć czasem na jakieś drobniutkie ale! trafiałam /*jako biolog na ten przymiar - tygrysy w Hameryce Południowej/, ale to może być sprawa tłumaczeń źródłowych alboco. Tak, czy siak napisane w większości jak lubię, bez pitolenia po próżnicy, konkretnie zarysowane dzieje wilkołactwa, z podaniem przykładów, z cycatami źródłowymi i na szczęście w zjadalnej dla mnie formule. Kilka rzeczy mnie rozbawiło, kilka rozczuliło, znalazłam kilka ciekawych mitów, których jeszcze nie znałam, zatem voila! Wilkołactwo, Leszek Paweł Słupecki

Na początek jeden z moich ukochanych mitów, może dlatego, że lubię wilki. Mit pochodzi  z Eddy zwanej Prozaiczną

(...) Słońce, pełne trwogi, biegnie szybko po nieboskłonie, ponieważ się lęka o własne życie. I nic w tym dziwnego, że pędzi tak prędko, bo jego prześladowca jest blisko. By się ratować, zostaje mu tylko wciąż przyspieszać swój bieg. Któż to wprawia Słońce w taki strach? Są to dwa wilki. Pierwszy, ten, który je goni, nazywa się Sköl. Słońce boi się, że je pragnie pożreć. Drugi nazywa się Hati Hrodwitnirson (syn pustoszyciela), który biegnie przed nim, chce złapać Księżyc i kiedyś go pożre. Jakiego rodu są te wilki? Otóż na wschód od Midgardu - świata ludzi i centralnej części universum - w lesie drzew żelaznych (Jarnwidur), tam gdzie przebywają czarownice, mieszka stara olbrzymka (Gygur), która zrodziła wielu synów, wszystkich w wilczym kształcie. Stamtąd pochodzą owe wilki. Najtęższy z  ich rodu  to Managarm (pożerca Księżyca), czyli Hati. Żywi się on ciałami ludzkimi, połyka Księzyc, a niebo i powietrze skrapia swoją krwią, dlatego zaćmiewa blask Słońca i huczą wichry...

(...) Dokładnie tak jak Edda tłumaczyli sobie odmienność faz ziemskiego satelity Huculi, twierdząc, że pożerany jest on przez wilki. Uważając, że wilkołacy, to rodzaj misisznyków - ludzi obdarzonych zdolnością do przemian wraz ze zmianami faz księżyca - opowiadali, że miesiąc ma dwa oblicza, pełne i chude, na przestrogę grzesznikom. Byli bowiem kiedyś dwaj bracia, co pokłócili się o połoninę. Wyniesli tam pełne wiadro i postanowili, że podzielą się tak, jak zeń popłynie woda. Mimo umowy jeden z nich poczuł się podziałem pokrzywdzony i w sprzeczce przebił brata widłami, a jego krew spuścił do wiadra. Od tych braci - wierzyli Huculi - pochodzą wilkołacy. Żrą się pomiędzy sobą i pożerają księżyc, na którym Bóg położył na pamiątkę zbrodni wiadro i widły. Żrą księżyc, by zatrzeć ten obraz, lecz nigdy nie mogą dokończyć dzieła. Przychodzi pora, kiedy muszą stać się z powrotem ludźmi, księżyc odrasta i obraz narzędzi zbrodni odtwarza się na nim na nowo.


Według Kormczej knigi wilkołacy, których lud dostrzegał na niebie w postaci obłoków, zjadać mieli księżyc i słońce. Tak samo w przekazie Eddy Hati Managarm spryskiwać miał niebiosa i powietrze swoją krwią, przez co zaćmiewał blask słońca i księżyca. Może to być śladem obserwacji zaćmień, kiedy słońce czy księżyc pokrywają się czerwienią, co sugeruje wuyobrażenie krwawej walki w niebiosach. Hraban Maur znał obrzęd vince luna, strasznego wrzasku, którym lud dopomagał księżycowi podczas zaćmienia walczyć z zagrażającymi mu potworami. Zagłada groziła wszystkiemu, co tylko świeciło na niebie. Lud rosyjski zna zagadkę: "Na morzu, na oceanie, na ostrowie, na bujanie, świeci miesiąc na osinowy pień. (...) Wokół pnia chodzi wilk kosmaty i ma w zębach wszystek zwierz rogaty", co znaczyć miało, ze wilkołak pożerał wszelkie niebieskie stada.

Na koniec na pociechę panom:

Przemiana odbywać się miała przez włożenie wilczej skóry. Wilkołak wyróżniał się nadludzką siłą, dzikim wyglądem i bogatym owłosieniem, co nie wyklucza łysinki.  na ogół był to wojownik, rycerz lub żołnierz
 (Leszek Paweł Słupecki, Wilkołactwo)

i jeszcze ładny miedzioryt przywołany ryciną tamże



i fragment z Hansa Sachsa (mniemam tłumaczenie Słupeckiego) o Schlembartlauf (zapustny pochód przebierańców)

Gwizdy i bębnienia
Czynią tysięczne zgiełki,
Głośno dzwonią dzwonki, 
strzelają fajerwerki.
Dzyń, bum, puff! Dzyń, bum, puff!
Śpieszą w biegu dzikim
W porządku wszakże wielkim
Niby szalone wojowniki
Olbrzymie ludzi tłumy.
Wszyscy w maski przebrani,
Rozpoznać się nikt nie umie.
A na czele, parami 
Coś z dziewięćdziesiąt par.
I wszyscy poprzebierani
W lisie, smalone futra kudłate,
W kształt dziki i sękaty,
Zupełnie jak lwy i koty.
A inni znów gęby
Strasznie pomalowane mają.
Jak diabły wyglądają.
Noszą owcze dzwoneczki,
Rzucają ognie i straszą
I robi się miejsce dla zgrai...



wtorek, 27 września 2016

na północy po południu








dobra, dawno nie było, to będzie. dzisiak jesień była barzo udaczna, zatem robienie papierów bezwartościowych wiadomo, odwlekane było i za zadnią łapę i wypychane kijem. wyszurgałam więc sobie z kulinaryjnyjnego imperium kurzu jakiś znaleziony naprędce i napodorędziu przepis i uczyniłam, ale wpiszę poprawiając mu rzeczy, które już wiem, że nie

owsiana osłoda

do rondello wrzucamy pół margaryny
1 szklankę cukru (lub inszego słodziejstwa) albo i mniej
4 łyżki stołowe kakao
8 łyżek zimnego mleka

grzejemy aż zawrze i wonczas zdejmujemy z ognia i

wrzucamy 3 szklanki płatków owsianych
dajemy olejek arakowy i migdałowy (zachowując stosowny antyczny umiar w butach)
następczą razą dodam jeszcze sparzoną suszoną żurawinę i odrobinę soku z cytry (albo fideli płockiej)

merdamy porządnie, żeby się płatki połączyły z masą i kiedy już lekko zaczną gęstnieć, wypaćkujemy na pergamin jakiegoś steranego manuskryptu lub nabytego w  sklepie Niezbędnego Jana (* Baronie, nadal mam dyplom z Islandy)

odstawiamy do krzepnięcia w temperaturze ostudzonej z emocji na jakieś ze 3 h

jemy tyłem (nie tylcem wszakże) i tyjemy

moje, jak widać na załączonym obrazku rozpłynęły się w eeee... no w coś tam się rozpłynęły, bo za ciepłe chyba wyklopsałam. no i wiem już, że za dużo olejku, za dużoooo,  wusz, jesteś narowista!






poniedziałek, 26 września 2016

Książka z widokiem na Capri

 Trzy cycaty, które między innymi czynią książkę Stanisława Dygata Podróż dobrą i elegancką. Bo jest, i dobra, i elegancka na moje wusz. Tak to już się teraz nie pisze albo pisze rzadko. Książka z podróżą w osnowie, szeroko rozumianą, zarówno geograficzną, jak i metamorficzną dla tego skalnego odłamka, jakim jest człowiek. No i przede wszystkim jest też miłość - rzecz tocząca nas okrutnie i bez ustanku. Jest czule, ironicznie, zabawnie i nie wiem, czy powinnam obejrzeć teraz adaptację...

voila:

o sztuce
 
 Do diabła! Kto w płótnach Giotta czy w kwartetach Beethovena dopatruje się wyłącznie archanielskich rysów Wieczności, a nie jest w  stanie odnaleźć wspomnień własnej tragedii, gdy dostał w skórę za podarte na płocie portki, lub własnej radości, gdy za pierwsze zarobione pieniądze kupił kwiaty nieznanej dziewczynie z naprzeciwka, niech przestanie zajmować się sztuką, a zajmie się dostawą wyrobów garmażeryjnych lub wyczerpem piwa.


o płci

(...) Oboje prostowali się powoli i patrzyli na siebie. Ola zauważyła, że Henryk ma przekrzywiony krawat, i łagodnym, zręcznym ruchem poprawiła mu go.
Zastanawiający jest wzajemny stosunek kobiet i mężczyzn wobec swojej garderoby. Zasadniczą tendencją, instynktownym niemal odruchem mężczyzny w stosunku do szat kobiecych jest wprowadzanie do nich nieładu, szarpanie, rwanie, pociąganie, miętoszenie. Zupełnie przeciwnie przedstawia się stosunek kobiety do ubrania mężczyzny. Jest to stosunek porządkujący, wygładzający, poprawiający, szczotkujący.

*

o ludzkości

(...) Nie. To nie są ogromne mrówki i nie mówią po polsku. I nie my do nich, ale oni do nas pierwsi przyjeżdżają.
Są może trochę podobni do ludzi, ale nieco więksi i mają skrzydła. Skrzydła nie służą im do latania, za to przydają niezwykłej zwiewności w chodzeniu. Włosy mają lniane i gładkie, uczesane w grzywkę. Ubrani są w zgrabne koszule przepasane pięknym, błękitnym sznurem. Ich mowa składa się z dźwięków muzycznych. Nasza więc litera odpowiada ich nucie. Gdy ze sobą rozmawiają, przysiąc by można, iż słyszy się jakąś fugę Bacha. Po ich przyjeździe ogromnie wzrosło w świecie znaczenie muzyków. Oni bowiem tylko mogli służyć za tłumaczy i preceptorów nowego języka.
Najtęższy polityk ziemski stawał się zupełnie bezsilny, jeśli nie miał przy sobie jakiegoś muzyka. Chodziło tez o muzyków bardzo wybitnych, zdolnych do wyłapywania wszelkich niuansów, wrażliwych na pomniejsze fałsze i dysharmonie.
Pewien wybitny polityk potężnego kraju powiedział:
- Gdybym to ja mógł mieć przy sobie takiego Bacha! Alebym wszystkim bobu zadał.
Marsjanie już od dawien dawna krążyli nad Ziemią, ale powstrzymywali się z lądowaniem, ponieważ Ziemianie nie cieszą się w kosmosie najlepszą opinią. Czasem ten i ów marsjański śmiałek zdecydował się na skok z międzyplanetarnego wehikułu na Ziemię. Włóczył się zwiewnie śród pól i lasów, nawołując ludzi śpiewnie, póki jakiś chłopek roztropek nie ubił kamieniami odmieńca. 

Stanisław Dygat, Podróż

niedziela, 11 września 2016

Poranny post gospodarczy

Plan był taki-  wczorej w poczuciu bycia fantastyczną i zorganizowaną (sic!) panią domu, zaprosiłam dziś ludzi na dyniową zupę i spagetti, a jak się dziś obudziłam, to fantastyczna pani domu była li już tylko wspomnieniem i zostałam teraz z tą jakże durna obietnicą, podczas gdy za oknem żurawie, kury, świeżo naparzony ulung i wrześniowe słonce, a na huśtawku huśta się Dick. A ja muszę iść i roztrzaskać dynię auuuu

a jeszcze wczorej Panna Łaskotka udatnie udawała Kota z Cheshire


a jak ktoś lubi kotki, to kilka więcej tu

a jakby ktos chciał, to zapraszam na zupę i spagetti

sobota, 10 września 2016

gmła

Podróżować jest łatwo, trudniej wrócić.


środa, 7 września 2016

stała G w aspekcie prędkości ucieczki wycieraczki do butów

w krzaczorach podle mego domostwa mieszka lis. widuję go dość często rankiem, kiedy igra sobie na trawce przed chałupą i kombinuje, jak dostać się do moich kur, widuję go południowo, jak truchta sobie niezmieszany ani nawet wstrząśnięty środkiem publicznej drogi n-rzędowej, nocą słyszę go kiedy drze koty z Panną Łaskotką, tzn raz on drze kota, raz kot jego (*lisi dźwięk przypomina nieco zagrypionego pekińczyka)
zwierzę owo zaczyna być bezczelne, codziennie nocą kradnie wycieraczkę spod drzwi mojej szkoły  i przeciąga ją na drugi koniec boiska, a dziś gnida jedna na nią nasrał! voila!

* skoli, lis skoli, prosz państwa

a takie mieliśmy dziś chmary chmur, o!




poniedziałek, 5 września 2016

Turkotanie

Kiedy pociąg uciesznie turkocząc zmierzał w stronę morza, które powinno być, ale prawdopodobnie w Gdańsku nie ma morza, bo ostatnio Radwański był i nie widział, a ja już trzy razy nie widziałam po kolei, więc kiedy pociąg posapywał na zakrętach i trąbił na krowy kręcące mordą podczas kontemplacji popołudnia, wtedy ja wbita w kąt czytałam sobie książeczkę zabraną na tę okoliczność ze spadkowej biblioteczki po siostrze, a książcze na imię jest Krzywe ryło i autora ma ona o nazwisku Zdzisław Smektała, a ilustratora Andrzeja Czeczota, co bardzo jej swoistego uroku przydaje.
Zbiór to jest opowiadanek satyrycznych , które i teraz barzo pięknie mogą udawać tę najdurniejszą z możliwych rzeczywistości. Z początku irytowała mnie formuła nazbyt wyklepanego, ulepionego, utoczonego języka, nadmiar gierek słownych i absurd szyty czasem nieco zbyt grubą nicią, ale wraz z rozwojem liczebników w dolnych rogach kartek, albo zaczęłam przywykać do onego idiolektu, albo opowiadanka się rozkręciły. Jest więc o sztuce, artyście, śmierci, miłości, sporcie, polityce i dyplomacji, często zabawnie w dodatku, taką zabawą przez bibułę, że i trochę straszno i trochę śmieszno. Uśmiech tej książki  tworzy się raczej na kąciku ust jak bańka śliny kwasnej i ścieka jak na brodę, że trzeba go obetrzeć rękawem. Nie jest to przyjazny ciepły uśmiech, raczej konieczny, bo inaczej onej rzeczywistości obłaskawić nie sposób, nie mówiąc o jej przyswojeniu, zagoszczeniu się w niej. Ale oprócz satyry jest też tu poezja, co daje razem mieszankę w smaku specyficzną.

a później przeczytałam Konwickiego Rzekę podziemną, podziemne ptaki i Terra Nulla Wojciecha Altmajera, ale to inszą razą

Barcja niedzielnym popołudniem

 28.08.16 (niedziela)

Przejeżdżałam przez Kętrzyn, byłam dwukrotnie w fabryce bombek (choinkowych, choinkowych), ale nigdy nie widziałam Kętrzyna, jako miasta. Ponieważ Izka podobnie, niedzielą słoneczną ruszyłyśmy na zwiad.

Dziwne to miasto, odnoszę wrażenie jakby znikało gdzieś za horyzontem. Jest zamek krzyżacki, są zabytkowe kamienice, są wieże ciśnień (wodna i kolejowa), jest budynek Loży Masońskiej, ale to wszystko wycofane, wpisane w garażowy klimat, jakby istniało za zasłoną, prześwitywało  resztką sił. Tak właśnie mówi do mnie to miejsce, które wygląda na to, że po zniszczeniach wojennych (sporych niestety, bo stare miasto zostało spalone przez Sowietów) już nigdy nie wstało do pionu, kucnęło i pozwoliło schować się za brzydko skleconymi blokami, szopami i betonowym pierdolnikiem. A przecież jest tu rzeka Guber i czynny w urokliwym miejscu nad nią most kolejowy, jest amfiteatr nad Jeziorem Kętrzyńskim, są kamienice, które aż proszą się o ładne otoczenie i wszystko śpi w tym upalnym niedzielnym powietrzu. Nawet w knajpce mimo słodkiego młodocianego kelnera, tak jakoś biednie, smętnie.

zamek










osiołek przy budynku Loży Masońskiej









I jedziemy dalej




W drodze powrotnej Reszel, do którego obie z Izką żywimy wielki sentyment (każda z własnych powodów). O, Reszel to wie, jak się wdzięczyć urokiem cittaslow. Trafiamy akurat na Godzinę Żula, czyli miasto opanowane przez mężczyzn będących pod wpływem nie tylko słońca i dobrego humoru. Dobrodusznie nas zaczepiają i nie są to nieprzyjemne zaczepki pijanych w sztok, tylko raczej takie zabawne miasteczkowe pogaduchy panów siedzących przy piwku z kolegami na schodkach, panów zdażających na flaszeczkę lub  zmieniających miejsce spotkania. Oprócz tych panów na ulicy ani żywego i trzeźwego ducha,  dziwne, ale nie niefajne. Wędrujemy sobie starówką, a później parkiem pod zamkiem, ja na bosaka, bo panienka z okienka przyjechała beztrosko w butach na koturnach i z nich spadła na kętrzyńskim bruku wywichując staw w małym paluszku. Za karę do dziś odczuwam skutki własnej próżności.














i wieczorne słońce nad zmęczoną drogą



A na koniec nad Jezioro Luterskie w celu kapielowym.