poniedziałek, 10 października 2016

szybki przelot nad grzbietami

Rzeka podziemna, podziemne ptaki, Tadeusz Konwicki

Stan wojenny, oniryczna aura, dziwne wypadki w dziwacznym świetle, przedzieranie się przez śniegi wnętrzności umysłu. Gorzka ironia i uroczyste pochylenie nad człeczyzną. Gdyby miał ją zrobić jakiś teatr, to Wierszalin.
Kilka cycatów, które sobie turkocząc pociążkiem do Gdańska, zakreśliłam:

Wszedł na schody pełne kościelnych kolorów. To resztki witraży w połatanych oknach oświetlały mocnymi barwami marmurowe, wyszczerbione schody i ściany ze sztukateriami, ledwo widocznymi pod wieloma warstwami farby olejnej. Bo socjalizm to imperium farby olejnej, która przykrywa całą szpetotę zmurszałych miast, nie dobudowanych fabryk i walących się ogrodzeń.

*

- Ona była bardzo ładna, prawda?
- Była ładna, ale taką postną ładnością. Najpierw mnie onieśmielała tą urodą jakby nie dla zwykłych ludzi, a potem raptem spowszedniała i już nic na to spowszednienie nie mogłem poradzić.

*

Wie pan, wie pan, Bóg się ukrywa, Pan Bóg zaczął się ukrywać. Jest takie miejsce, skąd ja pochodzę, skąd pochodzi większość ludzi na świecie, amerykańscy pisarze, kanadyjscy filmowcy, francuscy malarze, rosyjscy muzycy, jest takie miejsce magiczne nazywane Puszkarnią, w zakolu Wilenki, pośród rojstów, lasów, urwisk stromych, zarośniętych dzikimi porzeczkami, miętą o strasznie silnej woni, krzakami kruszyny, blekotu zwanego tam "durnopianem", paproci wielkiej jak drzewa, i tam, w tym miejscu ukrywa się Pan Bóg, który czegoś się przestraszył albo czemuś nie sprostał, którego najpewniej ściga inny Bóg, potężniejszy, Bóg z samego jądra wszechświatów, Bóg niełaskawy dla biednych Bogów prowincjonalnych, jakichśtam regionalnych, władających skromnymi, ubogimi galaktykami.
- Czy pan jest wierzący?
- A pan?
- Ja, ja - szeptał stary doktor - tak, ja panu powinienem odpowiedzieć. Tak, czy ja wierzę? I jak ja wierzę. Wierzę, drogi kolego, tak jak mnie nauczono i tak jak mi kazano. Wierzę praktyką codziennego pacierza z nawyku, ze strachu, na wszelki wypadek. Wierzę rzadką spowiedzią, nieczęstym uczestnictwem w mszy, w pogrzebie. Nie wierzę ciągłym podglądaniem natury i tajemnicy wszechświata, ciągłą niewiarą, ciągłym zwątpieniem.
Wierzę przyjaznym gestem wobec przechodnia, jałmużną dla nędzarza, współczuciem dla bliźniego, i nie wierzę myślą, stałą dociekliwością tej mętnej substancji, co wypełnia czaszkę, wyobraźnią, która dręczy mnie w dzień i w nocy, na jawie i we śnie. Pod względem wiary, panie kolego, to ja żyję byle jak, w chaosie, nieporządku i w ogóle. Czy nie męczę pana?
- Panie doktorze, starszy mój bracie - rzekł cicho Siódmy - ja też się boję nocy. Ja też zagłuszam się jak mogę.

*
-Ty tak dobrze pamiętasz, a ja nic nie mogę sobie przypomnieć.
- Ty nie chcesz pamiętać. Zamknąłeś rozdział. Ty wszystko za sobą zamykasz. Zawsze byłeś uczuciowym pedantem, psychicznym akuratnisiem.

*
Ja wszystkim kogoś przypominam. Gdybym był próżny, to bym pomyślał, że mam w swoich rysach coś boskiego, ale z pewnością mam na sobie widoczny szew kodu przeciętności, jakiś wzór nieznanego nam mianownika, jakiś zakrętas stylistyczny natury, co się wszędzie powtarza. Ja chyba nawet podobny jestem do niektórych drzew, kamieni, a nawet do jakichś faz pogody. Jestem czymś w rodzaju notatnika, w którym Pan Bóg, natura albo przeznaczenie coś sobie notowało dla pamięci i te notatki zostały na mnie, we mnie, koło mnie. Jeszcze nie wyprowadzone na czysto, jeszcze nie wystylizowane do doskonałości, jeszcze nie zamknięte we wzór piękna.

(T.Konwicki, Rzeka podziemna, podziemne ptaki)


**


Terra Nulla, Wojciech Altmajer

Podania i legendy Prusów ukute w jedną fabułę, napisane nieco naiwnie jak na mój gust, mało literacko, dykcja sprawia wrażenie nieco naciąganej, czuć chęć stylizacji, ale brakuje jej literackiej jakości. Rzecz warta uwagi ze względu na samą obecność podań splecionych w wątki


**


Henry Kuttner, Twonk. Opowiadania, przeł. Monika Dytkowska, Jolanta Kozak, Anna Wiśniewska-Walczyk

W stylu typowo kuttnerowskim ze żwawą akcją opowiadań, mrugnięciem oka do czytacza i dobrymi pomysłami. Z Latającym cyrkiem Monty Pythona od razu skojarzyło mi się opowiadanie o wyliczance, która położyła Niemcy w II wojnie światowej (oj przydałaby się teraz taka wyliczanka paru rządom, bo my tu pod Obwodem Kaliningradzkim, jak na gorącym jaju siedzimy)

no więc to ta wyliczanka:

LEWA
LEWA
LEWAntyńczyk SPOLEgliwy
LEWAtywę DOBRZE znosi
CHOCIAŻ mu się nie przeLEWA

(H.Kuttner, Chociaż mu się nie przelewa (Twonk. Opowiadania))
 
*

W Mideastern Radio panowała taka fluktuacja kadr, że Mickey Lloyd sam już nie bardzo wiedział, kto u niego pracuje. Ludzie rzucali posady i odchodzili tam, gdzie lepiej płacono. Dlatego, kiedy z magazynu wyłonił się niepewnie mikry człowieczek z dużą głową, ubrany w przepisowy kombinezon, Lloyd jedynie rzucił okiem na spodnie typu ogrodniczki, w jakie firma zaopatrywała swoich pracowników, i zagadnął dobrotliwie:
- Gwizdali już pół godziny temu. piorunem do roboty!
- Robotty-ty? - Człowieczek miał wyraźny kłopot z wymówieniem słowa.
Pijany? Lloyd, jako mistrz zmianowy, nie mógł do tego dopuścić. Zdusił papierosa, zbliżył się do faceta i pociągnął nosem. Nie, nie było czuć alkoholu. Zerknął na emblemat przy kombinezonie robotnika.
- Dwieście cztery... mmm. Nowy?
- Nowy. Ee? - Facet potarł sterczący na czole guz. W ogóle wyglądał dziwnie: twarz bez cienia zarostu, blada, wymizerowana, oczka maleńkie, a w nich wyraz nieustającego zdziwienia.
- No, co z tobą szefie? Pobudka! - zniecierpliwił się Lloyd. - Pracujesz tutaj tak, czy nie?
- Szefie- powtórzył facet z namaszczeniem. - Pracujesz, Tak. Robię.
Jakoś dziwnie klecił słowa, jakby miał rozszczepione podniebienie.
Raz jeszcze zerknąwszy na emblemat, Lloyd chwycił gościa za ramię i przemaszerował z nim przez halę montażową.
- To twoje stanowisko. Zabieraj się do roboty. Wiesz, co masz robić?
Zagadnięty w odpowiedzi dumnie wyprężył cherlawy tors.
- Ja... ekspert - oświadczył - Moje lepsze niż Ponthwanka.
- Okey - powiedział Lloyd. - To rób dalej takie dobre. - I poszedł sobie.
Człowiek zwany Szefem przez chwilę się wahał głaszcząc szramę na głowie. Uwagę jego przyciągnął kombinezon, obejrzał go w nabożnym skupieniu i zdziwieniu. Skąd? - Ano tak! Wisiał  w pokoju, do którego najpierw trafił. Jego własna garderoba ulotniła się, naturalnie, w czasie podróży - jakiej podróży?
Amnezja, pomyślał. Spadł z ... tego czegoś, kiedy to coś zwolniło i zatrzymało się. Jak tu dziwnie, w tej ogromnej, pełnej maszyn stodole! Z niczym mu się to miejsce nie kojarzyło.. Amnezja, nic innego. Był robotnikiem. Wytwarzał przedmioty. Nieznajomość otoczenia nie miała tu nic do rzeczy. Nadal był oszołomiony. Za chwilę mózg mu się rozjaśni. Już się przeciera.
Praca. Szef zlustrował halę, usiłując jakoś wspomóc osłabioną pamięć. Ludzie w kombinezonach wytwarzali przedmioty. proste, oczywiste przedmioty. Jakież dziecinne, jakież elementarne. Może to przedszkole?
Po chwili Szef udał się do magazynu i obejrzał sobie kilka gotowych modeli radia połączonego z fonografem. Więc o to chodziło. Dziwaczne i niezgrabne, ale nie jego rzeczą było oceniać. Nie, jego zadaniem było robić twonki.

(H.Kuttner, Twonk (Twonk. Opowiadania))


**


 Zaginiony horyzont, James Hilton, przekład Witold Chwalewik, przekład przejrzał, zweryfikował i wstepem opatrzył Ireneusz Kania

Klasyka sf w takim starym verneowskim /verneńskim?/ stylu o świecie alternatywnym do zawieruchy polityczno-kulturowej. Utopijna zagubiona gdzieś w Tybecie, a właściwie pośród niedostępnych szczytów Himalajów, Dolina Błękitnego Księżyca z panującym klasztorem Szangri-La. Miejsce umiarkowane we wszystkim, miejsce cudowne, łagodne, z  którego wydostać się niemal nie sposób, bo nie wiadome, czy się tego chce i jak się tego chce. Czy istnieje i dla kogo istnieje chęć, by wydostać się z raju?


"Tu Conway znów przeciął dyskusję.
- Nie spierajmy się teraz o te kwestie. Wspólnie z nami interesuje się za to miss Brinklow inną sprawą: Jakiemu głównemu celowi służy ten klasztor?
- W paru słowach panu objaśnię - zaczął cedzić Czang słowa w odpowiedzi, prawie szepcząc. - Najbardziej podstawowe w naszym życiu jest bodaj przeświadczenie o wartości umiarkowania. Uczymy, że  unikać należy wszelkiego nadmiaru, nawet - niech pan wybaczy ten paradoks - przesady w cnocie. W dolinie, którą państwo widzieli, żyje wedle tej zasady kilkanaście tysięcy ludzi, i żyje wedle niej pod władzą zakonu, śmiem powiedzieć, wcale szczęśliwie. Rządzimy z umiarkowaną surowością i zadowalamy się umiarkowanym posłuszeństwem. I sądzę, że mamy prawo się chełpić, że poddani nasi są w stopniu umiarkowanym trzeźwi, uczciwi i skromni.
Conway mimo woli się uśmiechnął. Pomyślał, że Czang znakomicie to ujął, sama zaś zasada dosyć mu odpowiadała.
- Mam dla tej ideologii zrozumienie - odparł. - A tubylcy z pańskiego orszaku należeli właśnie do poddanych klasztoru?
- Tak. Czy dobrze sprawiali się w czasie drogi?
- Bardzo dobrze. Cieszę się szczerze, że okazali przy tym zręczność stanowczo więcej niż umiarkowaną. Pan dotąd mówił, a propos, że reguła umiarkowania dotyczy poddanych; czy obowiązuje ona również kapłanów?
Czang potrząsnął w odpowiedzi głową.
- Nie, na to pytanie, niestety nie mogę dać panu odpowiedzi. Powiem tylko jeszcze, że nasi mnisi wyznają różne poglądy, lecz przeważnie są umiarkowanymi heretykami w stosunku do swej wiary. Bardzo mi przykro, że więcej na razie powiedzieć nie mogę.

(J.Hilton, Zagniniony horyzont)

2 komentarze:

  1. Dzięki za inspiro (imperium farby olejnej)(to znowu ja)(ten konwicki to u mnie chyba w żyłach)(jakieś krwinki)

    OdpowiedzUsuń