otwieram książkę - mama, to, tamto, siamto. gniecie, boli, kolebie. układamy elementy. otwieram książkę - śmieci, kot, kurz, obiad, majster, listonosz., święta. układamy elmenty. otwieram książkę - mama...
zatem wracam do książki, o której chciałam dawno już pisknąć, ale wypadki losowe, z naciskiem na wypadki, pokrzyżowały mi plany. Dziennik Pilcha, książka z, jak to u Pilcha, błyskotliwymi ingrediencjami, z nazwaniem po imieniu takich myśli, co się niewyjęte po głowie kołaczą, z interesującymi obserwacjami i tym, co nadaje szczególności pilchowemu pisaniu, czyli wrażeniu osobistości-osobliwości.
z marudzeń moich - do połowy, nie bardzo ja Pilcha w języku rozpoznawałam, bo niby jest ta rozpoznawalna pilchowa swada, ale wynaturzona, wyornamentowana do niemożebności tak, ze się rzecz pośród lansadów słownych, esów-floresów, karesów językowych gubi, co u Pilcha dziwnym jest, bo zawszeć to był język giętki, ale na twardym gruncie stabilnie stający. a tu się w konstrukcji gnie i zawija, gędźba dziarska wynaturza, że po pierwszym czytaniu zdania o krok cofać się mi trzeba było, żeby zdanie, myśl jego, logikę za ogon złapać i oczom swym przedstawić. jak w obrazie, który opuścić trzeba z jego nazbyt szczegółową dla rozumienia całości, detalistyką, a o krok cofnąwszy oglądać sens z wysiłkiem ogarniany. dopiero od połowy gubi on tę uszczegółowiona ornamentykę alboż dopiero od połowy mój umysł zaczyna działać właściwie. bo może być i tak, że to we mnie tkwi tak zwany szkopuł.
z rzeczy pięknych: i tego, co mój mendzący głos unicestwia na całej linii, w sensie, że mendzenie moje sobie a muzom jest, bo rzecz inną ścianą stoi:
"Nie wystarczy na dzieło patrzeć wyłącznie pod kątem tego, co w nim jest. Równie ważne, a nieraz ważniejsze są rzeczy, których tam nie ma, najbardziej zaś nęcące i przez to najważniejsze są te, których tam ani nie miało być, ani nie było."
(J.Pilch, Dziennik)
polecić? polecam :)
i jeszcze jeden: "Dlaczego sprzedaje się raczej nic niż coś? Oto fundamentalne pytanie naszych czasów."
(J.Pilch, Dziennik)
Zupełnie nie wyszło mi w tym roku życzeń składanie, ale ponieważ wierzę głęboko w pokutę i możliwość poprawy ;) skladam wszystkim, którzy czytają i nie czytają tego bloba, lubią i nie lubią świąt, tym, którzy są weseli i tym, co są smutni, głośnym i cichym, czerwonym i w paski, długo i krótkouchym oraz wszystkim tym, którym los ofiarował coś, o kształcie, jakiego sobie zupełnie nie życzyli, życzę ja - rośnięcia wewnątrz i zewnątrzduchowego, umiejętności znajdowania plam słonecznych wszędzie tam, gdzie by się nikt inny ich nie spodziewał, daru robienia czegoś z niczego (nietzschego też), doskonale rozwiniętego Muscullus risorius i używanego nader często. Niechaj Wam się darzy
Wynoszę książki do biblioteczki, wynoszę i wynoszę, a one przywędrowują z powrotem, sobie tylko znanym sposobem, jak osady rzeczne i zestalają się na moim biurku w książkowe namuły. No więc, co tam macie w biurkowym zbiorze podręcznym
ja przejrzałam i:
Karol Małłek "Jutrznia mazurska na gody"
F.G. Lorca "Sonety ciemnej miłości"
Krystyna.Mikołajczyk, Adam Wierzbicki "Poznajemy zioła"
odmiana francuskich czasowników nieregularnych
Stanisław Grabowski "Papierowy okręcik"
styczniowy numer ABC apteki
krzyżówki
Podręcznik do przyrody kl VI
ćwiczenie do przyrody kl VI
podręcznik do przyrody kl V
podręcznik do przyrody kl IV
atlas geograficzny
Clarissa Pinkola Estes "Biegnąca z wilkami"
Rzymskie epitafia, zaklęcia i wróżby
listopadowy numer Charakterów
Mapa samochodowa województwa Olsztyńskiego i Elbląskiego
Książeczka do kolorowania "Planet earth"
Przewodnik Bezdroży :"Gruzja, Armenia"
Leszek Waksmundzki - Przewodnik "Armenia"
nie wspomnę o stadach zapisków, karteluchów, wydruków, ulotek, notatek, interesujących wycinków, kalendarzu, dwóch aparatach, kubłach ołówków kredek i pędzli, koszykach z gromwieczym, dwóch aparatach fotograficznych, misiu, aniołku, swince, temperówkach, płytach cd, witaminach i tego typu pierdołach
i tak sie zastanawiam, kiedy ja tego całego bajzlu używam?
Jak polują humbaki? Otóż w klasie szóstej dowiedziałam się, że "Obrażają i atakują" i to może być bardzo trafna metoda łowów, ofiara skonfundowana udatnie skonstruowaną obrazą, zamiera, drobi w miejscu, oburza się i miota, w tym czasie zostaje ścięta z nóg przez humbaka biorącego rozpęd i walącego z byka. Voila! Upolowana!
*
Dżdży, a ja myślę sobie o tym, że wolę być wkurwiona, niż smutna. Jak człowiek jest wkurwiony, to przynajmniej pojawia się strona "winnego" i od razu lżej, bo "ofiara" się pojawia, jest na kogo winę zrzucić, obarczyć za ten stan, za wydarzenia, za całokształt dziejby, za wszystkie te stracone (wstawić stosownie do sytuacji). A co zrobić ze smutkiem? Ani się na kogo wydrzeć, ani winy w nim znaleźć, jeno tylko w sobie, że się już takim dupą wołową jest, oferma losowa i nieudacznikiem, co to ogarnąć dookoła najprościej nie umie. I nijak nie znajduje się sposobu by rzeczy wytłumaczyć, zawsze tylko przywleka się spod szafy, spod skarpet w szufladzie to obrzydliwie głupie: -""taki los",.
Jesień. Bęc, na środek trawnika spada żółty liść. Bęc i pac, spadają dwa kolejne na pomnik nagrobny. Panika! Bo jak to, gdzie to, a mój boże jedyny, kto pozwolił tak śmiecić ohydnie, niedopuszczalne i skandal, grabie w ruch, miotły w zęby, topory i szpady! I odkąd upadnie pierwszy liść, czyniąc hałas jerychoński swym liściowym opasłym cielskiem, zaczyna się wojna. Ludzie coraz rzadziej pozwalają przyjść jesieni spokojnie, naturalnie, jako porze roku. Niemal cudem jest znaleźć w pobliżu cywilizowanych siedzib, ścieżki nadające się do szurania w liściach, nie ma mowy o napotkaniu liściowej odbijanki na wypastowanym polbruku, czy schodach, nie ma dyskusji, by się jesień tu w tym oto ogrodzie zdarzyła. Ale ta cholera próbuje, nawiewa. Już wszystkie drzewa liściaste w promieniu kilometra wyrugowane, już zasieki z srebrnego świerka poczynione, a tu glac i mały żółty skurwysyn zalega leniwie na wyczesanej trawce; Ach, jak to brzydko, jak niegodnie - na szpikulec go! do pieca!
Robi mi się od tego sprzątania słabo, a kiedy wybrałam miejsce na grób taty pod trzema sędziwymi tujami, ludzie ze wsi w łeb się pukali, bo tuja będzie żywicę ronić i gałęzie zrzucać i ileż to trzeba będzie pomnik czyścić! A pomnika nie będzie, będzie kamień polny i niechże jesień go kocha.
Jak w temacie. Latają mi po głowie trzy rzeczy, o których mam napisać, posiadam nawet walające się tu i ówdzie oraz dodatkowo wszędzie, a zwłaszcza na i pod biurkiem, notatki, tylko co siądę do pisania, bęc.
Zamiast tego dwa zdjęcia nalewek i chyba nawet to korzystniejsze.
Po coś dał nam tę głębokość wejrzeń,
Co przeczuwa kształty przyszłych zdarzeń,
Zamiast wierzyć błogo, bez podejrzeń,
W miłość i w ucieleśnienie marzeń?
Po cóż dałeś nam uczucia, losie,
Byśmy serca swe zgłębiali spojrzeniami
I śledzili w dziwnych spraw chaosie,
Co naprawdę jest pomiędzy nami?
Ach, tysiącom ludzi wolno nie czuć,
Nie znać własnych serc i błądzić sobie
Tu i ówdzie, i bez zbędnych przeczuć
Grzęznąć raptem w męce i w żałobie,
Póki jakiś ranek ich nie zbudzi
Zorzą szczęścia nieoczekiwaną;
Tylko nam, nieszczęsnych dwojgu ludzi,
To pospólne szczęście odebrano:
Kochać, nie pojmując się nawzajem,
Widzieć w innych rzeczy, których brak im,
Wielbić majak, co się wydał rajem,
Brnąć w nieszczęścia, które są majakiem.
Szczęśliw ten, kto żyje złudnym śnieniem,
Szczęśliw, komu obca przeczuć waga;
Dla nas z każdą chwilą i spojrzeniem
Snów i przeczuć razem moc się wzmaga.
Powiedz, znasz zamiary losów skrytych?
Powiedz, czym tak mocno nas złączono?
Ach, tyś była w czasach już przeżytych
Moją siostrą czy też moją żoną.
Aż do dna zgłębiłaś mnie tajemnie,
Znałaś nerwów mych najsubtelniejsze tony,
Rzutem oka mogłaś czytać we mnie,
Dla śmiertelnych oczu niezgłębionym.
Chłodząc krew mą wrącą i upartą
Kierowałaś dzikim pędem moim,
Brałaś mię w ramiona, pierś rozdartą
Sycąc znowu zdrowiem i spokojem.
Cudnie lekkie więzy nań rzuciwszy,
Dzień po dniu igraszką zapełniałaś.
Gdzie jest dzień od tamtych dni szczęśliwszy,
Kiedy wdzięczny za to, co mu dałaś,
Czuł, jak serce koło serca wzbiera,
Czuł, jak dobrze mu pod twoim wzrokiem,
Jak ze zmysłów ktoś zasłonę zdziera,
Jak się krew ucisza krok za krokiem.
Teraz już wspomnienia tylko wioną
W sercu, które przez niepewność i udrękę
Czuje w sobie tamtą prawdę niewzruszoną,
Nowy stan przyjmując jako mękę.
Duszom naszym brak po jednej części,
Dzień nasz ciemny jest o każdej porze.
Lecz ten los gnębiący nas, na szczęście,
Zmienić jednak nas nie może.
Ostatnio na cmentarzu (żadna tam wyprawa, cmentarz mam za płotem) przypomniało mi się, że kiedy byłam coś koło pięcio-sześcioletnia, a spacer po cmentarzu był wielką ,magiczną wyprawą, zachwycał mnie napis na pomnikach dziecięcych się zjawiający: "Powiększył grono aniołków" i jakże ja wtedy marzyłam, że kiedy umrę, też mi taki napis na pomniku zrobią...
Od trzech tygodni od rana, do rana, napierdala mnie łeb. Nie boli i nie napieprza, tylko w rzeczy samej - napierdala. I nie jest to bynajmniej głowa, nie przyznaję się do tego czerepu wielkości opuchniętego wiadra, jako do mojej własnej, osobistej głowy - łeb i tyle. Łykałam prochy, w proch się obróciły, nacierałam, gówno z tego. Relaksowałam się i robiłam przebieżki, spałam i niespałam, trzymałam się z dala od komputera i wręcz przeciwnie, zapijałam i trwałam w trzeźwości, łeb jak cymbał brzmiący - napierdala dalej. Postanowiłam chwycić się ostatniej ścieżki ratunku - zaczęłam go ignorować, ból znaczy. Nawala, a ja nic, udaję że nie dostrzegam, łomocze, a ja ni chu chu, w inną stronę patrzę, pulsuje, ja od niechcenia kartkuję dokumenty. Jest bo jest, udaję, że nie ma. I dziwne, ignoruję ból, od czasu do czasu daje mi znać o swoim niezadowoleniu potężnym kopem, który wysadza mnie w kosmos, ale w większości daje się zepchnąć na obrzeża uwagi. Ha!
W związku z wydłużonym okresem oczekiwania na emeryturę w powiązaniu z jakością państwowych, ogólnodostępnych? ("do usług") usług medycznych, uważam za absolutnie konieczne prowadzenie systematycznych szkoleń tanatycznych w szkołach.
Po pierwsze - każda klasa powinna posiadać w wyposażeniu otwartą trumnę, opartą o ścianę.
Po drugie - nauczyciel dobijający wieku emerytalnego (przy czym nie wiem, kto kogo dobija) powinien prowadzić zajęcia lekcyjne z wyżej wzmiankowanej trumny, by uniknąć kłopotliwego wyciągania kopyt, jeśli by nieopatrznie zmarło mu się w pozycji przybiurkowej lub co gorsza w trakcie przewrotu w tył (za wyjątkiem przewrotu majowego) albo skoku przez kozła, który jest szczególnie nietwarzowy w ujęciu rigor mortis
Po trzecie - dzieci nie mają się wystraszać, tylko sprawdzić dech, a następnie dostępnymi a wypróbowanymi sposobami, jak wrzask w ucho, ciamkanie bułą pod ławką, czy też skrzypienie paznokciem po tablicy, sprawdzić, czy nie jest to zwykłe starcze zamyślenie, objaw demencji, czy blokada sztucznej szczęki albo awaria rozrusznika serca.
Po czwarte - dyżurni klasowi winni rozbić szybkę gablotki szybkiego reagowania, wyjąć stamtąd wieko, umieścić na trumnie, dokręcić cztery śruby główne.
W tym samym czasie gospodarz klasy, przez interkom uwiadamia dyrektora, że to już i prosi o przysłanie nauczyciela dyżurnego.
*
A tymczasem jest listopad, i w oświacie ponuro. Pięć lat nie byłam na konferencji metodycznej i ODN-owskim szkoleniu, w końcu pojechałam, przełamałam się i ruszyłam, bo wypada, bo może, bo a nuż... i następne pięć lat mnie nie zobaczą. Nie dość, ze te same dydrdymały, które słyszę od lat pod zmieniającymi się hasłami prezentowane, zawsze jako nowość. Wiedza, którą zdobyłam już na studiach, bom WSP kończyła, debilni prowadzący orientujący się tylko w wyuczonym tekście i nie posiadający poza nim własnego zdania oglądu, nie dokonujący nawet szczątkowej analizy porównawczej tego, co się w ciągu tych mijających lat w procesie dydaktyczno-wychowawczym zadziewa, a wielce na ten temat (znaczy swojej wiedzy i fachowości) drażliwi (nie polubili mnie). Forma warsztatowa polegająca na jednym dwuminutowym ćwiczeniu "znajdź w podręczniku zdanie" i 4 pozostałych godzinach wykładu. Totalne zidiocenie i ogólny pierdylizm auuuu!
Ale pani w efktownym kostiumiku i manikiurach, ach no może tylko ta pani ratowała sprawę, ale manikiury już nie pozwoliły onej pani wpisać 20 nazwisk na świadectwa, mimo, że dwie bite godziny spędziła gapiąc się w ścianę, kiedy jej równie pudrowany kolega referował swoją część szkolenia, tfu... warsztatu, warsztatu!
i piosenka, którą nam śpiewają pierwszaki na ślubowaniu, nabiera właściwych odcieni, tj zielonych (kolor nadziei i zwłok oraz twarzy jadącego do rygi),
"Lodów mamy już po uszy i
wideo filmów też.
Żaden Batman nas nie ruszy,
gdzie się mamy bawić gdzież?
Szkoło, szkoło, może z
tobą wreszcie będzie nam wesoło,
A jeżeli coś nam pójdzie
marnie,
Zanim smutek nas ogarnie –
śmiej się do nas, śmiej.
Tu pojawią się problemy,
które zgłębić mamy chęć.
Tutaj wreszcie dowiedziemy,
że dwa razy dwa jest pięć!
Szkoło, szkoło, może z
tobą wreszcie będzie nam wesoło,
A jeżeli coś nam pójdzie
marnie,
Zanim smutek nas ogarnie –
śmiej się do nas, śmiej."
Minął już rok, odkąd przestałam słodzić herbatę i nadal uważam, że niesłodzona jest ohydna. Obecnie znalazłam się w takim punkcie, gdzie uważam, że słodzona też jest ohydna. Nie tylko z herbatą w takim punkcie się znalazłam. Na razie sympatyzuję z cytryną.
"Jeden z młodych oficerów przyniósł sznur, po czym Martin i Bautista, nie zważając na słowa de Brionesa, podążyli w kierunku miasta. Po chwili otrzeźwieli w nocnym chłodzie i spojrzeli niepewnie po sobie. Powiadają, że starożytni Gotowie mieli zwyczaj dwukrotnego rozważania ważnych spraw: raz po pijanemu i raz na trzeźwo. W ten sposób podejmowane przez nich decyzje łączyły w sobie śmiałość i ostrożność. Martin zaczął żałować, że nie zastosował się do owej roztropnej taktyki Gotów..."
( Pio Baroja, Burzliwy żywot Baska Zalacaina, tłum. Piotr Niklewicz)
Kto z nas, borę tu oczywiście pod uwagę jeno tych, którym słowo dnia następnego -"kac", znane jest i znajome, tych, którzy zadzwonili nie dbając zupełnie o praktyki Gotów, nie szanując tychże, powiedzieli co myślą lub co nieco obiecali, mając Gotów w głębokim... zapomnieniu. I zwykle rzecz bywa tej miary, co zalacainowska przysięga zdobycia miasta samodwój z poczciwym szwagrem. Otóż trzeba szanować Gotów, choć czasem okazuje się, że praktyka połowiczna może przynieść zaskakujące, wręcz niewiarygodne rezultaty.
Dla mnie Martin Zalacain, bohater książki Pio Baroji, to mieszkaniec pieśni śpiewanych przy ognisku, opowieści snutych w zimową noc ku pokrzepieniu, uciesze i wzruszeniu. Jak przedstawia go książka? "Matka od tego czasu patrzyła na Martina , jak na niewdzięcznego wyrzutka. - Skąd to się w nim wzięło! - mawiała, żywiąc wobec niego mieszane uczucia miłości i żalu, dające się jedynie porównać do duchowych przeżyć kury, która wysiedziawszy kacze jajka widzi zdumiona i zdesperowana, że jej dzieci niczego się nie lękając nurkują i beztrosko baraszkują sobie w wodzie."
Znalazłam w tej książce, wytarganej z ciemnego kąta domowej biblioteki, sowizdrzalską nutę, d'artagnanowską buńczuczność, a pod nimi obraz człowieka z ogniem w duszy..
A w kanwie wojna karlistowska, maźnięta, zdawać by się mogło ledwie piórkiem, znajduje w Martinie barwę, głos i zapach. Jakby właśnie tam dostawała ciała i realności, zarazem gubiąc swój straszny, widmowy kształt. Jakby własnie Zalacain miał dar ucieleśniania rzeczy, poprzez swoją wrażliwość, oswajania ich. A on tak dziarsko kroczy, odważnie, a bez bohaterstwa, ot zdawać się może, postrzelony chłopak, któremu to spryt pomaga, to szczęśliwy przypadek, a który w pewnym momencie bardzo poważnie mówi: ""Ja w każdym razie jestem żywy, co to, to tak, ale właśnie to życie,
którego nie mogę spalić, który we mnie zostaje, wypala mnie od
środka".
Książka napisana lekko, jak gawęda, opowiastka przy ogniu, podobnie jak one, ma swoje zadanie. Czyta się pysznie. Nazwałabym ją - książka z animuszem
"Gdyby Martin znał Odyseję, to być może, porównałby w duchu Lindę do czarodziejskiej kusicielki Circe, a siebie samego do Ulissesa; ale jako, że nie czytał nigdy poematu Homera, nie przyszło mu też do głowy takie porównanie. Owszem, często przychodziła mu do głowy inna myśl, że mianowicie zachowuje się jak świnia."
Fragmenty z Burzliwego żywota Baska Zalacaina, Pio Baroji
Jakoś tak wyszło, że korzystając z chwili niemocy i chwili nienocy oraz jednego z trzech programów (w tym jeden rosyjski), które mi zostały skoro nie mam dekodera, kuknęłam sobie na szeroko komentowaną w prasie kolorowej Perfekcyjną Panią Domu.
Święci pańscy krzyknęłam pod nieboskłon, czy raczej krzyknęłabym tam w wypadku nieposiadania dachu - święci moi wszelacy, Pan Propper!
Zastanawiam się do kogo ma trafić taka plastikowa super-gospocha. Nie to, że ja nie lubię pani Małgorzaty Rozenek, wręcz przeciwnie, smutno mi się jakoś i przykro zrobiło, że się z niej, ładnej przecież dziołchy, takie upomadowane coś zrobiło, żywcem wyjęte z etykietek środków czystości i innych Janów Niezbędnych. Cera zmatowiona, że jeszcze ton i zaczęłaby być wykrywalna jedynie podczas przesuwania się przed nią innych ciał niebieskich, których światło by zakrzywiała, włos ściągnięty gumką we wzorowy "gospodarski?" kucyk, który lada moment sprawi, że się Pani Małgosi oczy rozciągną, na stałe zajmując jedną trzecią twarzy. Omijam kwestie poruszane w plotkarskich pisemkach, czy jest rzeczona prowadząca fantastyczną gospodynią, czy to może zwykła ściema, zastanawia mnie rzecz inna - czy naprawdę to jest wzorowy wizerunek gospodyni?
Tak chcą wyglądać setki dziewczyn, kobietek i kobiet kręcących się po swoich mieszkaniach, kuchniach, łazienkach i pokojach? Z twarzą unieruchomioną uśmiechem, wiecznie spokojnym głosem nie wznoszącym się ani o ton, z wyrzeźbioną na głowie fryzurą? Jedno jest pewne, kondycja moich włosów tego nie zniesie.
na pociechę oraz w poczuciu gospodarskiego obowiązku, zlałam dzisiaj śliwowicę, gruszkówkę i malinówkę
tu obserwujemy jak z powodu lenistwa, stara banderola psuje efekt wizualny
Tutaj faza przedostatnia gruszkówki, dwu i pół-miesięczne klarowanie
a tu pierwsze podejście do śliwowicy według wskazówek Ćwierciakiewiczowej
ŚLIWOWICA
1. węgierki zalane spirytem oczekiwały sobie w cieniu około 4 tygodni
2. Zlewamy macerat
3. Śliwki zasypujemy cukrem
4. Po rozpuszczeniu się cukru, zlewamy syrop i łączymy z maceratem
5. Filtrujemy
6. Rozlewamy do butelek
7. Leżakujemy pół roku
Ktoś przewidział tę jesień, bo staniała wódka i łatwiej się przyglądać, jak powoli żółkną listy, których nie wyślę, bo nie mam do kogo, zdjęcia, których nie spalę, bo nie mam powodu.
Ktoś przewidział tę jesień, bo staniała wódka i znów zmieniam się nocą w połykacza noży, w zimnych mieszkaniach dziewcząt nieładnych i smutnych, od których nie uciekam, bo nie ma już dokąd.
"(...) to ci, którzy pozostają w domu - powiedział Whitejack ponuro - zdobywają wszystkie szarże i wszystkie dziewczęta. Moją dewizą jest: "Nie pisz do dziewczyny, kiedy dzieli cię od niej odległość powłoczki na poduszkę". "
(Irwin Shaw, Współcześni Hamleci, tłum. Barbara Rewkiewicz-Sadowska, Maria Boduszyńska)
*
maleńki zbiorek opowiadań z wojną w tle. krótkich szkiców przede wszystkim charakterów w momencie ich przenikania się z kontekstem i tłem zdarzeniowym. takie czasy, można by rzec, takie czasy, żeczłowiek ... no właśnie, co człowiek?
bardzo spokojne, bez rzezi, bez krwawego dramatu, ot, ludzkie charaktery.
*
"(...) - O co się panu rozchodzi? - zapytał barman. - Chcesz się pan kłócić z każdym jednym gościem? - To musi być nie byle jaka rodzina ci Sweeneye. - Lubbock podszedł i poklepał Sweeneya po plecach. - Walczą za pana i za mnie - odparł tamten z chłodną godnością. - Walczą w obronie naszego sposobu życia. - Tak, zgadzam się - poparł go Di Calco. - Tak - zawtórował im barman."
Motto: Sometimes narkomanka, allways piak Nie ogarniam tej kuwety
(Jeremy)
Przylatujemy do Tbilisi. Przylatujemy, bo ta marszrutka na pewno nie jedzie. Z dworca wyruszamy na poszukiwanie hostelu Romantik, gdzie umówiliśmy się z naszym czeskim teamem. Znajdujemy rzeczony hostel, jest to wieżowiec dość nowoczesny, wypakowujemy się z taksówek i witani przez przemiłą dziewczynkę kierujemy się w stronę... garażu.
Underground. Zanurzamy się w piwniczno-garazowy mrok, który kryje nasz hostel, a w nim niespodzianka. Mieszkamy w szafach! Ciągnące się wzdłuż ścian jaskinie wyposażone są w łózko i ścianę dookoła lóżka. U Zinów bonusowo brak oświetlenia (prawdopodobnie przyniosą im świeczkę). Przez chwilę poglądamy po sobie zdezorientowani, i zaczyna w nas kipieć, bulgotać i wypływac uszami niepohamowany śmiech wobec tego absurdalnego miejsca.
Madzia jako jedyna dostaje dormitorium, gdzie można w ogóle zrobić jakiś krok, bo w naszych pokojach otwiera się drzwi i od razu przewraca na łózko.
Jest rocznica zburzenia Bastylii, więc przy pomocy szminki (kolor ultraczerwień), długopisu (kolor dżinsowy blue) kartki nadgryzionej zębem czasoprzestrzeni oraz zapałek, wykonujemy zestaw miniaturowych flag francuskich, by po chwili odśpiewać Jeremiaszowi i Tomkowi marsyliankę na polskie głosy z towarzyszeniem wiania flażkami.
Mitrężymy czas
Umawiamy się raz po raz w innym miejscu z Czechami
Na zewnątrz leje jak z cebra
Przestaje lać, więc idziemy coś zjesc. Co chwila ktoś przypomina sobie, że musi zajśc do kantoru. Więc zachodzi, reszta czeka. Wymieniacz pieniędzy wychodzi z kantoru. Grupa rusza dalej. kilka metrów dalej następna osoba przypomina sobie, ze powinna wymienić pieniądze. Grupa wraca. Czeka. Wymieniacz wychodzi. Grupa idzie dalej. Za chwilę ktoś przypomina sobie...
Jest późno
Jemy dobry posiłek w restoranie i wracamy do Romantiku. Czesi już po inauguracji wieczoru. Dosiadamy się, pojawia się gitara, pojawiają się Serbowie, pojawia się OPR (bo późno), śpiewamy więc szeptem. Nadchodzi ranek, Aniet bohatersko ściąga Konwersującą Madzię z placu boju.
Dzięki wieczorowi załapujemy się jeszcze na reklamę hostelu Romantik o tu :
Jutro jedziemy doKazbegi.
Przekurwalutny upał. Najpierw gubimy się na dworcu w Tbilisi. Się grupowo gubimy, później znajduje nas Sasza (poznany w Romantiku) i doprowadza do piekielnego asfaltowego miejsca,w którym wykłócamy się o koszt transportu do Kazbegi Gruzińską Drogą Wojenną. Metal masakra, w końcu dochodzimy do szczątkowego porozumienia i upychając się do terenówki ruszamy w góry.
Trasa warta grzechu. Kierowca zapierdala, my rozpłaszczamy mordy na szybie samochodu, chłonąc piękno coraz wyższego Kaukazu. Krowy na drodze, krowy przy drodze, krowy spacerujące krawędziami, krowy wspinające się na stromizny, krowy wywalające ozory, krowy żując trawę, krowy w stanie niewskazującym na funkcje życiowe (sztuk jedna, niepełna, bo zjadana przez psa)
Po drodze skała barwy żółtej ochry, ze spływającym po niej, szeroko rozlanymgórskim strumieniem, żłobiącym skałę w setki drobnych zmarszczek. Wspinamy się na nią, wrażenie nieziemskie potęgowane jest jeszcze przez jaskrawe światło słoneczne.
Rodzi się w środku zachwyt.
W drodze kierowca, dzwoni do kolegi "przyjaciela", który jest Polakiem, po czym daje Aniecie telefon, żeby sobie "porozmawiała po polsku " (pozdrawiamy Piotra z gruzińskiego telefonu)
Końcówka trasy to ciekawy zestaw różnorodnych wyrw, dziur, stromizn, i ogólnego rozgardiaszu drogowego. Tutaj nawet nasz kierowca, Szybki Lopez, zwalnia.
Kazbegi. Zadyma z kierowcą, który upiera się, żeby nas orżnąć, który miał dowieźć Saszę do Cminda Sameba, a nie dowiezie, wzywanie świętych pańskich, boha i ośmiu demonów piekielnych, wreszcie rezygnujemy z batalii na rzecz Saszy.
Nocleg u Nazi.. Dom z wąską werandą w otoczeniu ogromnych gór, z domową kuchnią, dziadkiem i babcią, z babcinymi pokojami, wielkimi łożami z pierzynami i soc-toaletką.Z widokiem z werandy na szczyty, z kupą wesołego luda - paralotniarze Jarek i Misza, himalaista i speleolog Grzechu, Maciek, Marysia - pozdrawiamy! No i jeszcze nieodkryty jeszcze Federico! Nareszcie temperatura powietrza spada, choć na werandzie temperatura humorystyczna utrzymuje się na wysokim, choć coraz mocniej zamglonym, poziomie.
Oczywista w tak doborowym towarzystwie nie sposób pójść spać. Reprezentatywny skład wyrusza do miasteczka, by powrócić z zasobami upiększaczy wieczoru i przy dźwiękach gruzińskiej muzyki z laptopa paralotniarzy, spędzamy czas połowę pamiętając wyraźnie, a połowę niewyraźnie.
Oj. Pogoda przepiękna, Kazbek widoczny w całej okazałości, żadna chmurka nie zasłania mu nosa, ruszamy do Cminda Sameba. Nad nami latają cgłopcy z Fly Kazbegi (pozdrawiamy! :)) )
Czujemy się dość nieurodzajnie. Podejście nie jest jakoś szaleńczo męczące, ale męczmy się jak diabli, a wszystko to z powodu niecnych manewrów nocnych.
Pniemy się jak małe, zdyszane pajączki. Słońce popędza nas swoim bacikiem, ciążą nawet chusteczki do nosa. Leziemy. Pod koniec rozdzielam się z Aniet, za to na stoku natykam na Federico. Na górze czeka na nas monastyr. Położony przepięknie,, na górskiej łące pachnącej tysiącem ziół, z Kazbekiem w tle, i równie wysokimi szczytami wokół.
W Cminda Sameba mnóstwo ludzi - święto płodności, nie ma mowy, żeby dostać się do środka świątyni. Zbieramy się więc na murze chłonąc widok, starając zarejestrować każdą plamę słońca i cienia, każde poruszenie serca. Gdyby tylko nie ten piekielny kaczor.
U podnóża monastyru, przy świętym źródełku, które gorliwie nawiedzamy, spotykamy Jarka i Miszę,bo pogoda na latanie ekstra, jednak czasu u nas niedostatek, bo już za godzinkę mamy zamówiony transport do Signagi, żegnamy się więc z chłopakami i migusiem suniemy w dół.
Na werandzie oczekują nas Zina, Tomasz i Madzia, żłopiąc bezwstydnie piwsko!
Przyjeźdża bus, który zabiera nas w ekspresową podróż do Tbilisi, gdzie nadal panuje piekielny upał.
W Tbilisi sterani życiem, łapiemy busa do Signagi. Kierowca upycha nasze plecaki z tyłu, jednak z powodu nie mieszczenia się tychże, wrzuca część do środka. Na siedzenia.
Haczyk ujawnia się w momencie, kiedy wsiada coraz większa liczba ludzi. kierowca zaczyna na nas pokrzykiwać, zwracając nam tym samym uwagę, ze siedzenie, na którym stoi twój plecak, to jest właśnie twoje siedzenie.
- a gdzie my mamy usiąść?
- na siedzeniach gdzie stoją wasze bagaże
- a gdzie mamy zmieścić bagaże?
- jak to gdzie?! na kolanach!
kończy się tym, że siedzimy pod sufitem na plecakach. Ja dodatkowo okrakiem, bo mam jeszcze jedną himalajkę pomiędzy nogami, więc podróżuję wygięta w pałąk (bo pod sufitem) jak na koniu zwłaszcza, ze droga całkiem przypomina rodeo.
Signagi. Na przystanek busa przyjeżdża po nas nasz gospodarz Dawid Zandraszwili i zabiera do hostelu.
To duży piętrowy dom na zboczu góry z piękną jadalnią, gdzie odbywa się kolacja
Kolacja to poezja. Mnóstwo ludzi przy stole, gospodarz, który jest tamadą i jedzenia, przystawki- bakłażany, warzywa, sałatki, później szaszłyki, wino domowe. No i jak wino, to i toasty. Gospodarz bawi gości, wznosi oczywiście ten najważniejszy toast za przodków, a także za miłośc, za pokój, za przyjaźń między narodami. Zaprzyjaźniamy się z grupą z Łotwy (Pozdrawiamy Dajnisa i Dajgę, Cristinę, Andrisa i Kaspra), trwają śpiewy, konkursy, rozmowy, chłopaki przymierzają się do stroju dżygita, który przynosi gospodarz. Pan Zandraszwili na widok chłopaków płacze ze śmiechu
- Dżygit w piżamie!
Bawimy się przednio aż do chwili kiedy jeden z gości dostaje dziwnego ataku szału. Do tej pory nie wiemy dlaczego. Gospodarze przerażeni, bo święte prawo gościnności krępuje im ręce w momencie, kiedy nasi chłopcy + chłopcy łotewscy już dawno spuściliby szaleńcowi łomot (zważywszy na gabaryty takiego np Dajnisa, który jest niedźwiedziej postury choć łagodnego, leśnego usposobienia.)
Na szczęście wszystko kończy się dobrze dzięki naszym wspaniałym, troskliwym gospodarzom, którzy całą noc pilnują szaleńca.
My idziemy jeszcze paguliat pa goradie i kończymy tańcami gruzińskimi z lokalnymi bywalcami gospody. Wracamy w stanie, zmęczeni znaczy