sobota, 17 listopada 2012

"Jeśli spotkasz starego Tellagorri, to z nim nie rozmawiaj..."

"Jeden z młodych oficerów przyniósł sznur, po czym Martin i Bautista, nie zważając na słowa de Brionesa, podążyli w kierunku miasta. Po chwili otrzeźwieli w nocnym chłodzie i spojrzeli niepewnie po sobie. Powiadają, że starożytni Gotowie mieli zwyczaj dwukrotnego rozważania ważnych spraw: raz po pijanemu i raz na trzeźwo. W ten sposób podejmowane przez nich decyzje łączyły w sobie śmiałość i ostrożność. Martin zaczął żałować, że nie zastosował się do owej roztropnej taktyki Gotów..."

( Pio Baroja, Burzliwy żywot Baska Zalacaina, tłum. Piotr Niklewicz)

Kto z nas, borę tu oczywiście pod uwagę jeno tych, którym słowo dnia następnego -"kac",  znane jest i znajome, tych, którzy zadzwonili nie dbając zupełnie o praktyki Gotów, nie szanując tychże, powiedzieli co myślą lub co nieco obiecali, mając Gotów w głębokim... zapomnieniu. I zwykle rzecz bywa tej miary, co zalacainowska przysięga zdobycia miasta samodwój z poczciwym szwagrem. Otóż trzeba szanować Gotów, choć czasem okazuje się, że praktyka połowiczna może przynieść zaskakujące, wręcz niewiarygodne rezultaty.

Dla mnie Martin Zalacain, bohater książki Pio Baroji, to mieszkaniec pieśni śpiewanych przy ognisku, opowieści snutych w zimową noc ku pokrzepieniu, uciesze i wzruszeniu. Jak przedstawia go książka?
"Matka od tego czasu patrzyła na Martina , jak na niewdzięcznego wyrzutka.
- Skąd to się w nim wzięło! - mawiała, żywiąc wobec niego mieszane uczucia miłości i żalu, dające się jedynie porównać do duchowych przeżyć kury, która wysiedziawszy kacze jajka widzi zdumiona i zdesperowana, że jej dzieci niczego się nie lękając nurkują i beztrosko baraszkują sobie w wodzie."

Znalazłam w tej książce, wytarganej z ciemnego kąta domowej biblioteki,  sowizdrzalską nutę,  d'artagnanowską buńczuczność, a  pod nimi obraz człowieka z ogniem w duszy..
A w kanwie wojna karlistowska, maźnięta, zdawać by się mogło ledwie piórkiem, znajduje w Martinie barwę, głos i zapach. Jakby właśnie tam dostawała ciała i realności, zarazem gubiąc swój straszny, widmowy kształt. Jakby własnie Zalacain miał dar ucieleśniania rzeczy, poprzez swoją wrażliwość, oswajania ich.  A on tak dziarsko kroczy, odważnie, a bez bohaterstwa, ot zdawać się może, postrzelony chłopak, któremu to spryt pomaga, to szczęśliwy przypadek, a który w pewnym momencie bardzo poważnie mówi: ""Ja w każdym razie jestem żywy, co to, to tak, ale właśnie to życie, którego nie mogę spalić, który we mnie zostaje, wypala mnie od środka". 

Książka napisana lekko, jak gawęda, opowiastka przy ogniu,  podobnie jak one, ma swoje zadanie. Czyta się pysznie. Nazwałabym ją -  książka z animuszem

"Gdyby Martin znał Odyseję, to być może, porównałby w duchu Lindę do czarodziejskiej kusicielki Circe, a siebie samego do Ulissesa; ale jako, że nie czytał nigdy poematu Homera, nie przyszło mu też do głowy takie porównanie. Owszem, często przychodziła mu do głowy inna myśl, że mianowicie zachowuje się jak świnia."

Fragmenty z Burzliwego żywota Baska Zalacaina, Pio Baroji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz