poniedziałek, 21 lutego 2011

popołudnie

boli mnie jaźń, kiedy muszę Lucjanowi ucinać nowe gałązki, ale jeśli tego nie robię, mój brat biolog mówi mi, że dupa ze mnie a nie hodowiec bonzajów. no to zamykam oczy i tnę.

*

za oknem zewnętrznym słońce, za wewnętrznym lepiej nie mówić. jeśli dziejba nie jest Wielką Przypadkowością, to na pierdolę, com ja uczyniła! no bo tego nie idzie ogarnąć na dłuższą metę.
za to zima jest nadal śliczna, z okna nie schodzą lodowe kwiaty, dzięcioł młóci sikorom szmalec, gdyż jest większy, silniejszy i w ogóle dzięcioł, światło wydobywa ze śniegu róże, żółcienie i błękity, a najwięcej rozbełtanego pomidorowego, a mnie kurew mać, ucho boli. tak sobie ostatnio myślę, ze zapiskowanie w jakiś sposób utrzymuje mi głowę nad powierzchnią. może nie tyle głowę, co pozwala się czasami wynurzyć - cokolwiek to oznacza.

z czytanego ostatnio, to podrzucę sobie w górę i popatrzę jak spada na dół okrawek "Dżokera", K. Brandysa:

"I gdzie się to podziało, gdzie się podziewa zapomniane? Ja, który nie pamiętam siebie, co się ze mną wtedy robi, ze mną niezapamiętanym przez siebie. Czy się rozłażę po ludziach? Ten i ów coś przecież ze mnie wziął i zapamiętał. I teraz chodzą - ten z przyschniętym kawałkiem mojego zdania, a tamten z moją twarzą w kieszeni, jak ze starym biletem do kina. I odwrotnie: ja noszę ich strzępy, ich słowa, ich odłamki obecności, o których oni zapomnieli. Ale to wszystko razem często straszy w nocy."

*
cieszy mnie ten dżoker i drażni. drażni przez bliskość formuły czucia.

2 komentarze: