środa, 3 listopada 2010

wizyty z zaświatów

dzisiejszy śnik motał się między niejawą, a jawą, a w zasadzie amazonią raczej, bo znajdowałam się w ruinach starej, inkaskiej budowli. przyszła do mnie kotka, taka już niezyjąca kotka starucha, czarna z białym krawatem, z tym, że poznałam ją już, jako opasłego, steranego zyciem kota, a we śnie była w kwiecie sił i wieku. w poczuciu snu kotka była zmieszaniem, między staruchą, a moją, też już nieżyjącą, sadzą,. podeszła do mnie i miałam z nią przekroczyć bramę stojącą samotnie (tzn bez murów) na płaskowyżu. brama była kamienna i podejrzanie przypominała formy skalne gór stołowych. już w tę wchodziłam bramę, kiedy nagle w moim realnym pokoju, podmuch wiatru otworzył okno. na oknie mam dzwonki i jeden z nich, najstarszy w mojej kolekcji przenikliwie zadźwięczał pod wpływem szarpnięcia. (ha, rozpoznaję wszystkie swoje dzwonki po dźwięku). zwlekłam więc z łóżka, podeszłam do okna, na wpół jeszcze zaspana, żeby je zamknąć, ale okno było zamknięte, za nim była tylko mgła i światełka cmentarnych lampek. no tak, pomyślałam, gramoląc się z powrotem pod kołdrę, jakim cudem durna uwierzyłam tak łatwo, że otwierające się okno porusza tylko jeden z wiszących na nim dzwonków, zwykle to wszystkie wydają dźwięk. z tą myślą zasypiałam.

później reszta snów była odbitką uświadomionych wrażeń, zdarzeń i myśli, więc nic specjalnie ciekawego.

*

heu, to jednak możliwe. bo jest godzina dwudziesta, bo nie śpię, bo pracuję, a okno rzeczywiście usiłuje się otworzyć. i rzeczywiście dźwięczy tylko ten jeden dzwonek, psiakość. może to nietoperz kamikadze? bo właśnie podskoczyłam na stołku i wylądowałam na biurku, gdyż jak nie łupnęło mi za ucho! jak nie zadzwoniło!
:|

2 komentarze: