Fotografie z Lublina tu tu. klikNo i pojechałyśmy, na wariata. Jeszcze przed, dzwoni brat i mówi, że nie ma tego autobusu, co to miał być, więc biletów nie kupił, ja w pracy, ja na dyżurze, dzwoni Zuz mówiąc, że niechcejejsie bo zimno, bo szaro, bo nie ma autobusu, co to miał być, a ja w pracy, ja na dyżurze, oddzwaniam zatem w wolnej chwili, nogą szukając jednocześnie sensownych połączeń, bo przecież umówiłam się już, że przyjedziemy, a jedną z rzeczy, których nie trawię, jest niedotrzymywanie takich właśnie umów, bo przecież ktoś układa sobie plany wliczając nas, musi odwołać inne plany, jeszcze inne zmieścić w stosownym innymczasie.
Są połączenia, więc dzwonię do Kościuszków, zapytując ich, czy przyjmą pielgrzymów w Warszawie na noc jedną, a oni przyjmują i to przyjmują aż do drugiej.
Wstajemy tak rano, że boję się wymieniać na głos imienia tej godziny i lekko zaklejone, szarym jeszcze świtem ruszamy na dworzec. Podróż mija spokojnie, choć pociąg wypełniony.
Lublin, wysiadamy na dworcu, patrzę na Zuzkę i pytam - to już? To tu? Bo spodziewałam się nie wiem czego, drapaczy chmur, może chociaż jakichś wieżowców, ruchu, trąbienia, no jednym słowem, jakiejś Warszawy się spodziewałam, albo innego Toronto, a tu cisza, a tu spokojnie. Kupujemy plan miasta, podejrzanie cienki, kiedy tak leży w dłoni i ruszamy w przestrzeń.
Czuję surreal tej sytuacji; wewnątrz, jakimś szalonym i naprędce skleconym planem wiedzione, znajdujemy się ośm godzin drogi od domu, niewyspane, zmaltretowane, z Lublinem pod stopami i wokół głowy.
Tablica na moście nas rozbawia, dopiero teraz wciągam normalnie powietrze do płuc i teraz wyjmuję aparat.
Ach, urokliwy jest ten Lublin, owszem, odarty z tynków, podrapany pazurem pogody, ale przecież nie tynk stanowi duszę, miasto żyje pod spodem samego siebie, żyje w układzie ulic, w cieniu zaułków, we wstydliwych otworach bram. Wchodzimy na starówkę i od razu się zakochuję.
Oporna w stosunku do ludzi, całym sercem przylegam do miejsc, to właśnie w nich upatrując oparcia i dobroci.
Starówka jest niewielka, ale średniowiecznie piękna. Klepane, brzuchate kamienice, wąskie uliczki, zataczające łuki i kręgi, bramy ciągnące w głąb, nadające pragnieniu poznania wyraźny wymiar, Stare ściany z szyldami dotkniętymi czasem.. Bruk, jak ja kocham bruk, taki nierówny, ideałem byłyby klasyczne kocie łby, ale i ten jest bardzo piękny, aż się chce po nim chodzić na czworakach, dotykać każdego kamienia osobiście i z czułością. Świeci wrześniowe słońce, dookoła knajpki, knajpeczki, dają przyjemną opokę, że w razie niebezpieczeństwa, można nasycić wilka drzemiącego w naszych owczych skórach.
Zamek lubelski mieści w sobie jeden przepiękny obraz i jednego wampira-kormorana, który, albo ma zły dzień, albo jest kormoranem etatowym,w każdym razie, wciąż przychodzi mi do głowy, paskudny pomysł, żeby kormorana podrażnić.
A teraz obraz, to Siemiradzki "W ogrodzie", (a może w parku?). Najchętniej spędziłabym przed tym niewielkim, ukrytym w cieniu "Unii Lubelskiej", kawałkiem płótna, miesiąc. Najchętniej wzięłabym go do domu, żeby nie musieć się z nim rozstawać. Jest coś niezwykłego (i zupełnie niesiemiradzkiego) w rysach pnączy, w duszy tego obrazu. Taki ogród, kiedy letnią porą wychodzę wieczorem, siadam na studni pod jabłonią i czuję się absolutnie cicha wewnątrz, a wokół się wije i pełza, wchodzi na ścieżki i przemyka pod drzewami. Piękny obraz.
Łazimy po starówce i wydajemy ten dzień, grosz po groszu, przysiadamy w przytulnych knajpowych ogródkach, przyglądamy się ludziom, cieszącym się z resztek wakacji, spędzamy z powiek sen.
W katedrze kolejne poruszenie, wnętrze z XVIII-wiecznymi malowidłami, ukryte pod nimi, jest dziwne,a jednocześnie trąca w struny, gdzieś tam zaskakuje i siedzimy tak rozdziawione czas jakiś. W skarbcu zachwytem przejmują hafty szat liturgicznych. Najpierw jednak górę bierze możliwość zabawy z szufladami, które można, a nawet trzeba wysuwać, wiec bawimy się szufladami, a kiedy mózg z jego pociągiem do rzeczy nowych, zostaje ugłąskany, kontemplujemy wzory i wypukłości ornatów, palek, stuł. Mam ochotę dotknąć, przejechać palcem po złotej nici. Poczuć równe tempo oddechu hafciarki, jej bicie serca. Ornamenty wiją się w liście, rozkładają płatki kwiatów, węzełkują w skomplikowany wzór. Tego się nie da opisać, bogactwa igły, jak zwykle, mam ochotę uciekać, kiedy tylko czuję, że piękno mogłoby mi uczynić w środku rysę, że może już nie zobaczę, że już wszystko się zmieni.
Zdaje się, że nasz zachwyt ujmuje panią doglądającą skarbca, bo pokazuje nam różne ciekawostki, narzekając przy tym na ludzi, "co to tylko przychodzą sobie poszeptać". Bo rzeczywiście, zakrystia jest szeptana.
Szepczemy wiec pod instrukcję pani, stojąc w przeciwległych kątach sali. Zuz zastanawia się, po co, u licha, podchodzę do niej za plecami. Wrażenie obłędne.
Zachodzimy jeszcze do bazyliki, jakiś czas spędzamy w Ogrodzie Saskim na koncercie, gdzie (prawdopodobnie) nabywam świetnego przeziębienia, które w dalszej części programu zdejmuje mnie z afisza i skazuje na głosową i wewnętrzną banicję. Kieliszek czerwonego wina, paella, herbata o cudnym aromacie, Lublin nocny.
Rano wyjeżdżamy, czas spać
*
link do strony Szeptanego Lublina