czwartek, 28 lipca 2011

z zapisków fioletowym atramentem - Norwegia 6

fotki Vesteralen

fotki Abisko

*

Aniet: cholera denerwuje mnie, że ty nigdy nie czytasz planów podróży

Wu: no bo przeczytałam tylko kaszaloty i to mi wystarczyło


*


19 lipca (wtorek) – Archipelag Vesterålen

W Stø czeka na nas łajba, pogoda jeszcze mocno pochmurna, zimno, trochę buja. Płyniemy

Sceptyczna połowa wusz wie, że prawdopodobieństwo jest 50%, intuicyjna połowa wusz ma nadzieję. Trochę na nas kapie, pieklę się ze swoją lornetką, biedaszybem, sztormiakiem od siedmiu boleści, jednocześnie usiłując zaklinować się między relingiem, jakimiś ludźmi, a pokładem i nie wybić przy tym zębów. Nie ma mowy, żeby wejść do kajuty, choćby miały zawisnąć na rzęsach sople. Kąt oka rejestruje, że Beata , Jacek i Marcellus też przymarznięci do relingu, twardo trwają na posterunku. Wgapiam się w zalewane deszczem szkła lornetki, jakbym miała zamiar przejść przez nie na drugą stronę. Już półtorej godziny, kolejne pół… i nadchodzą pierwsze pomyślne wieści. Są współrzędne stada żerujących waleni. Statek rusza z kopyta, serce zaczyna przyśpieszać, okrzyki obserwatora, ludzie przewalają się z jednej burty na drugą, tłoczą na dziobie, wspinają na palce, depczą po nogach i jest! Pierwsza fontanna!

Widok pierwszego kaszalota wart jest przemarznięcia, przemoknięcia i tysiąca spraw jeszcze. Wzruszenie jest tak wielkie, jak wielkie są te ssaki. Fontanny wydmuchiwane w górę, kolebiące się grzbiety i wyginająca elegancko przy nurkowaniu, pozioma płetwa. Jeden z kaszalotów podpływa szczególnie blisko, słyszę jak oddycha. Za to ja oddech wstrzymuję. Włókno jest we mnie skręcone do granic wytrzymałości, zaczyna świecić swoim własnym światłem, jak wzbudzone atomy. Mam wrażenie, że jestem na jakimś haju, nierealna, na nierealnym morzu, wszystko przestaje być ważne i jednocześnie staje się niesłychanie ważne. Fale mózgowe prawdopodobnie wychylają się już poza zakres przewidzianej amplitudy. Więc to tak się czuje spełniające wielkie marzenie. Waleń pływa tuż obok, wynurza swój kanciasty grzbiet. Oto przybył wielki ssak przywitać się z nami, ludzieńkami. Tak po prostu.. Co więcej mogłabym powiedzieć, na to nie ma odpowiednich słów. Jeszcze nie. Staje się jasno, statek szybuje po falach. Od tego momentu nie jestem już w środku ta sama.


*


20 lipca (środa) – Vesterålen

Z powodu morskiej wyprawy na kaszaloty, w trakcie której nawet nasz szyper był szczęśliwy z powodu tak obfitego pojawu osobników i tak bliskiego kontaktu, co jak powiedział, jeszcze mu się w historii nie zdarzyło, rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Ci, którzy nie płynęli, obudzili się w Stø, ci, którzy popłynęli, w niedalekim Toftenes. (Należy wspomnieć, że podczas rejsu była przepyszna zupa rybna, były foki na skałach, były kormorany, maskonury, fulmary, mewy, były skoki statku jak na najlepszej karuzeli. Zastanawiam się, czy my czasem wszyscy razem nie świeciliśmy z daleka, jak wielka latarnia.)

Rano obie grupy zjednoczył Szlak Królowej biegnący ze Stø do Nyksund, opuszczonej osady wielorybników. Szlak bardzo przyjemny, z doskonałymi jagodziskami, które znacznie utrudniały wędrówkę łasuchom i piękną zatoczką z białą plażą, gdzie zawyło moje spragnione pływania ciało..


Pogoda lekko zachmurzona, lekko zagniewana, a to już czas pożegnania z Norwegią, a diabeł w środku szepcze – na północ, na północ, porwijmy autokar…

Droga przez Narwik do Abisko (już w Szwecji) gdzie kwaterujemy się i spożywamy dary łaskawego chmielu w ilości przyjaznej dla porannego wstawania.

*


21 lipca (czwartek) – Abisko

Rano ruszamy w tundrę Abisko. Oczywiście idziemy na kolanach, bo tyle wszelakiego dobra wokół, ze nie ma szans na szybki marsz. Koźlarze czerwone wielkości talerzy i te wychylające swoje małe, zgrabne czapki z mchu rzucają nas nie tylko na kolana, ale na brzuchy. Oczy bolą od takiej ilości, od takich rozmiarów, od takiego dobrodziejstwa. Mech jest miękki, poduszkowaty, chętnie położyłaby się w nim spać, a wokół mnie gruszyczki, porosty, storczyki, wszystko tchnie jakąś radością, przyjazną energią. To jeszcze otulina, sama tundra zaczyna się dalej, pokryta dywanem moroszki, w którą wpadamy z Bożenką i Beatą, jak wilki między owieczki. Na wzniesieniu Paddus, gniazdo myszołowa włochatego. Kiedy Marcellus widział je poprzednio (2 tygodnie wcześniej), było tam jajo, teraz ciemnymi oczami patrzy na nas pisklę. Pisklę jest niesamowite, ma tak bezbronny wyraz, że aż chwyta za serce. Patrzy uważnie w górę, jak zastygłe w myśli, że zaraz coś się stanie. Nad nami krąży czujna matka, niepokoi się, krzyczy przenikliwie, oddalamy się więc.


Nad jeziorem soczewkowata tęcza.


Chodzimy trochę po tundrze w nadziei spotkania renów, jednak trzeba by na to więcej czasu, a tu już trzeba wracać, bo dzień przegalopował niezauważalnie przez nas i godzina późna. Po drodze, przy wtórze piosenki o baranku (której nas nauczyła Jagoda) zbieramy grzyby na obiado-kolację. Krzysztof ustala „wzorzec” i bierzemy tylko te, które mają wymagany wymiar. Będzie tego coś ponad 3 kilo.


a otóż zdjęcia z dedykacją dla moich sióstr :D

W turbazie chłopaki obierają grzyby (mistrzowski sprint krojenia w wykonaniu Krzysztofa), a Jacek przygotowuje nam pyszne danie z curry, co jest nową, ale jakże rozkoszną formą dania grzybowego. Zwłaszcza, kiedy się spędziło dwa tygodnie z dziobem w chińskiej zupie.

No i zaczyna się już odwrót do domu






*

22 lipca (piątek) - Szwecja

Po nocnej jeździe rozprostowanie kości na Skuleberget, z bardzo ładnym zejściem o porośniętych biało-żółtymi porostami, czerwonawych skałach i poskręcanych sosnach, a później camping i nareszcie możliwość popływania w jeziorze. Okazuje się, że wielu optymistów ma poukrywane w czeluściach bagażu stroje kąpielowe. To już ostatnia noc w Skandynawii, robi się jakoś tak smutno w środku, nostalgicznie. Jestem naładowana energią, bardzo pozytywną energią, a już tęsknię za tą krainą.

PS: Jacek najbardziej lubi „leżeć po górach”

*


23 lipca (sobota) – Sztokholm

Czyli krótkie zwiedzanie starówki, a później na prom i co było dalej jest już końcem podróży, a jako że końców nie lubię, więc tutaj zamykam dziennik.



**


Kurcze, wzięłam trzy książki, przeczytałam pół. nie jadłam, nie spałam, byłam szczęśliwa.

w tym to miejscu koniecznie chcę podziękować cudnemu teamowi, czyli Bożence, Beacie, Krzysiowi i Jackowi, zatem stadku łobuzowatych, ale absolutnie rewelacyjnych biologów,z którymi można ukraść konia lub kaszalota, a których śmichów-chichów już mi cholernie brakuje. I według formuły Dream Teamu - kleją się do kuli śnieżnej

grupie całej, czyli wszystkim tym ludziom, którzy powoli przestawali być obcy i nagle zaczynali być po prostu bardzo fajni i sympatyczni.

naszemu przewodnikowi, Marcinowi, który też jest absolutnie rewelacyjny, że można iść jak w dym, albo wejść wołu piżmowemu na głowę (i który ma taśmę klejącą) i także się klei do kuli śnieżnej, jako żywo!

i przede wszystkim, Półwyspowi Skandynawskiemu, że JEST

*

I jeszcze piosenka o baranku


Jak dobrze być barankiem

wstawać wczesnym rankiem

wychodzić na polankę

i śpiewać sobie tak

Be, be, be

kopytka niosą mnie,

be, be be

kopytka niosą mnie…


*

oraz sylabotonik norweski, ułożony przez Jacka:


Przez góry i fiordy

jęzor zwisa z mordy

wszyscy krzyczą - hura!

bo widzą maskonura


*

teraz pora wrócić do siebie, chociaż to cholernie trudne zadanie, kiedy się człowiekowi w środku pozmieniały parametry. ;)

2 komentarze:

  1. Norwegia jest piękna, co słyszałam już od wielu osób, które miały szczęście tam trafić, ale Twoje opisy tak zachęcają, że umieszczam tę krainę w swoich planach podróżniczych na najbliższą przyszłość. Skarbonka już przygotowana, jeszcze tylko przewodnik i ...

    Lubię czytać relacje z podróży w ten sposób spisywane, jesteś w tym nieziemska, Wiedźmo ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. jest przenajpiękna! konieczni, kochana, koniecznie!
    no kota już mam :D

    OdpowiedzUsuń