wtorek, 26 lipca 2011

z zapisków fioletowym atramentem - Norwegia 5

zdjęcia tu->klik klik

*

17 lipca (niedziela) - na północ. Lofoty







Tniemy nocnym autokarem, gdzieś o poranku, jeśli wierzyć chronometrom, przekraczamy Koło Polarne. Pochmura, zimna mgła.
I dobrze, byłabym zawiedziona zastając to miejsce (jakkolwiek wiem, że tak to właśnie wygląda) przy dobrej pogodzie. Pierwsze razy powinny być stosowne do okoliczności.



Podczas podróży zauważam, że ulubiona do tej pory przeze mnie strategia spania na imadło (czyli zawis między siedzeniem, a oparciem sąsiada) zaczyna już nieco dokuczać. Na horyzontalnego jogina (leżenie na siedzeniu w poprzek, a zarazem po turecku) też męczy, uch, czy to już starość?
A później Bognes, prom do Lødingen i do Kabelvåg, gdzie śpimy. Przyjemnie złożony w kołysce gór, camping. Lofoty. Robimy tradycyjny podróżny bałagan, niezbicie wskazujący na to, że oto zaczynamy mieszkać,a później idziemy zwiedzać. Piątka biologów ma utrudnione zadanie, jeśli idzie o szybkie przemarsze w nowych okolicznościach przyrody, kuszą pobocza, niebo...

W Kabelvåg galeria. Znajduję dla siebie nowego malarza - Kaare Espolin Johnson



Wchodząc nie mam jakichś szczególnych oczekiwać, mimo zapewnień paskalowskiego przewodnika, że to artysta interesujący .
Wchodzę ot tak, lekko. I bęc, wystawa jest świetna, poruszająca. Są inspiracje Chagallem, jest duch Dudy-Gracza. Od razu wciąga mnie litografia z dziewczyną słuchającą muzyki. Jest noc, lampa rzuca krąg światła, złamanego olbrzymią tubą patefonu. Obciążenie obrazu w taki sposób wyolbrzymia i pomnaża dźwięk z niego płynący. Na uboczu dziewczyna, zasłuchana, za jej plecami rosną światy. Kto nie doświadczył nigdy tych światów rosnących z tyłu głowy, kto nie oglądał się czasem przez ramię oszołomiony i zdziwiony, że tam jest tylko zwykła ściana, nie zrozumie mocy tego obrazu. Za oknem bladobłekitny alternatywny powidok. Tęsknota, zasłuchanie. Świetna, gęsta kreska, przemyca pod powierzchniami cienie i duchy; układa grozę i ciepło połączone w jeden splot północnego życia, bo własnie to życie ludzi północy, obiera sobie Espolin najczęściej za motyw. Artysta dodaje też do litografii kolor, podmalowuje prace, nadając im niesamowitego światła i smaku przestrzeni

Lysbroen - nie wiem, jak się tłumaczy ten tytuł, ale dla mnie to rybacy ciągnący światło. Płynący prosto w paszczę drugiej strony. Ściągają do siebie nie sieci, a wodę, jakby wyczuwając koniec wędrówki. Strasznie piękny obraz i ta formuła ma tutaj jak najbardziej uzasadnione znaczenie, bo jest i upiorny blask, i pociągający kierunek. Za plecami rybaków duchy, właściwie to już, zdaje się już odeszli, już są straceni choć nadal, jeszcze odruchowo, wykonują swoją pracę. Balans emocji i uczuć tego obrazu, obezwładnia mnie jeszcze teraz, kiedy to poczucie z siebie wyciągam.

Na drugą stronę płyną też rybacy z obrazu Himmelskibet,
za nimi rufa łódki ostentacyjnie rozświetla się krzyżem na burzowym niebie. A twarze rybaków takie zadziwione. Z pełną gamą emocji - jest i cień strachu, jest niepokój i ciekawość, rozglądają się, jakby niepewni tego, co widzą. I nie wiemy, czy to morze się przed nimi uspokaja, czy otwiera niebo. Widzą coś, czego my z tej naszej wygodnej strony, nigdy nie będziemy mogli doświadczyć. Gdyby nie to, że jestem tu z Krzyśkami i Jackami, płakałabym przy tym obrazie, ale wobec towarzystwa ludzi, mrugam szybko powiekami, strzepując z rzęs niebezpieczeństwo mazgajstwa.
Twarze obrazów kanciaste, grubo ciosane, toporne, jakby geny ludzi zmieszały się z genami trolli. Surowość skał, burzliwe linie łodzi, morze, lodowe kwiaty roślin. Trzeba je smakować, długo i powoli. Chce się je smakować.
Wierzę tym obrazom.


Ps: Przez chwilę zastanawiałam się, czy to normalne trwać w ciągłym zachwycie nad tysiącem spotykanych rzeczy, ale po namyśle sądzę, że to idiotyczny problem

*

Przed wieczorem jeszcze wypad w góry. Tutaj bez strachu można wychodzić o siedemnastej. Dzień polarny. Mój but otrzymuje kaganiec z taśmy klejącej, którą na szczęście ma nieoceniony Marcin.
Zabawne zdarzenie, bo trzeba mi było aż za koło polarne jechać, żeby usłyszeć nazwisko Dombera - otóż okazuje się, że mój drogi, choć absolutnie podły (tu pełen szacunku i z paskudną miną ukłon ;P) przyjaciel, jest też znajomym Marcellusa. No i bądź tu człowieku swobodnie, kiedy ściany, skały i morze mają uszy dookoła Ziemi ;D


foto: Krysia Kamińska



*


18 lipca (poniedziałek) - nadal Lofoty

Muzeum Wikingów w Borg, z interesującą rekonstrukcją życia codziennego. Chętnie pogadałabym z oprowadzającym nas przewodnikiem o mitach skandynawskich, od początku pociąga mnie Loki, który jest chyba najbardziej psotnym i nieprzewidywalnym wśród Asów panteonu północnego. Możliwe, że to właśnie on ściągnął mnie na tę wyprawę. Niestety czasu jest za mało, trzy Norny nie pozwalają na przypadkowy rozwój zdarzeń. Jeśli jednak Urdhr, Werndandi i Skuld towarzyszyły moim narodzinom, dzięki im za moją nić życia, powiązaną w tysiące fantastycznych węzełków.
Durisaz, jedna z najpiękniejszych run, ciągnie mnie do gabloty.
Na cześć run przytoczę tu i zostawię fragment sagi rodu Völsunga:
"Musisz mieć runy, jeśli chcesz uchronić swe statki przed morską topielą. Na dziobnicy musisz je wyryć i na rękojeści steru. A także na wiosłach przy pomocy ognia. Gdy będziesz miał runy wyjdziesz zdrowy i cały z najgwałtowniejszych fal błękitnych i najgorszych fal pienistych"




a tu, niewyraźny (uwaga -biedaszyb) motyw z ości. wygląda jak japoński drzeworyt albo arabeski inkrustowane kością słoniową



Przemieszczamy się do Å, ostatniej wioski na Lofotach, gdzie droga kończy swój bieg. Zwiedzamy Muzeum Rybołówstwa i absolutnie oraz nieodwołalnie poddaję się urokowi naszej przewodniczki po procesie wytwarzania tranu. Jasna cholera, kto by pomyślał, że tranowa technologia może mnie tak wciągnąć!.







I jeszcze wejście na Reinebringen (nieco wydłużone z powodu pewnej pomyłki z przedwczesnym desantem i niewłaściwym tunelem) skąd widok jest cudowny. W tych, jakże wspaniałych okolicznościach, odchodzi ode mnie mój dzielny 15-letni towarzysz, but, co jest piękną śmiercią dla górskiego obuwia. Podeszwa odpada na amen i żaden pacierz już jej nie pomoże.
Od tego wiec momentu skazana jestem na, jakże nieprzezornie wybrane obuwie letnie, by nie rzec "letkie"., za to z góry widać wyspę w kształcie penisa, co niejako mogłoby wynagrodzić stratę, no i w ogóle z góry widać.

Ech, piękne są te wyspy. Jestem zdania, że ochrowa barwa domków i dachy kryte darnią, pasują do palety tego krajobrazu idealnie. Tutaj wyraźnie widać związek dopełniający zieleni i czerwieni, zł
apany naturalnie z wody, ziemi, żelaza, powietrza. A na dachach mewy, a w opuszczonych oknach mewy. Bezczelne, przekupki i awanturnice.
Kiedy z Beatą jesteśmy na górze, na dole właśnie rodzi się określenie "Stara Lofociara", ukute przez Jacka na cześć znalezionego w miasteczku pomnika






a wieczorem, (wieczorem?) pomimo zmęczenia, śmichy-chichy i małe piwko


Happy Snoopy ;D

6 komentarzy:

  1. Widoki niesamowite. Małe piwko wieczorem - gdziekolwiek jesteśmy, jesteśmy u siebie? Norwegia - akurat teraz, hmmmm. U mnie tegoroczne wakacje skromne - jutro jadę w Beskid Niski na kilka dni, pogoda średnia, delikatnie mówiąc. Ale może uda się trochę postasiukować ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak jakoś zawsze mi wychodzi, że trafiam, gdzie się przytrafia. Taki ślepy traf ;D
    Panie Janie, skromne, nieskromne, najważniejsze, że są, miejmy nadzieję, że pogoda nie dokuczy na tyle, by nie móc chodzić po górach. Zatem za panem Stasiukiem podążasz, fajnie :))

    co do pyfka, no jak nie, jak tak ;D

    OdpowiedzUsuń
  3. Zina kazał mi się cieszyć, ze był obcas. But sklejony niezwykle fachowo, tylko taśma przecierała się na skałach,a protektor zbyt zdarty, zbyt płytki, zbyt...

    :D

    OdpowiedzUsuń
  4. co tam but,kiedy takie cudne widoki, a kopnąć go ;)
    niezzwykła

    OdpowiedzUsuń
  5. czy da się kopnąć własny but? toż głupi jak but, choć butny do końca ;)

    zwykła wusz :D

    OdpowiedzUsuń