czwartek, 28 lipca 2011

ab ovo

czyli zaczątek włochatego gatunku ryb z podgromady Elasmobranchii , znaleziony w ogłoszeniach na pchlim targu. Cecha charakterystyczna, są potulne, jak baranki, zatem doskonale nadają się jako towarzysze waniennych zabaw dzieci

"2 lambrekiny, sprzedam"

z zapisków fioletowym atramentem - Norwegia 6

fotki Vesteralen

fotki Abisko

*

Aniet: cholera denerwuje mnie, że ty nigdy nie czytasz planów podróży

Wu: no bo przeczytałam tylko kaszaloty i to mi wystarczyło


*


19 lipca (wtorek) – Archipelag Vesterålen

W Stø czeka na nas łajba, pogoda jeszcze mocno pochmurna, zimno, trochę buja. Płyniemy

Sceptyczna połowa wusz wie, że prawdopodobieństwo jest 50%, intuicyjna połowa wusz ma nadzieję. Trochę na nas kapie, pieklę się ze swoją lornetką, biedaszybem, sztormiakiem od siedmiu boleści, jednocześnie usiłując zaklinować się między relingiem, jakimiś ludźmi, a pokładem i nie wybić przy tym zębów. Nie ma mowy, żeby wejść do kajuty, choćby miały zawisnąć na rzęsach sople. Kąt oka rejestruje, że Beata , Jacek i Marcellus też przymarznięci do relingu, twardo trwają na posterunku. Wgapiam się w zalewane deszczem szkła lornetki, jakbym miała zamiar przejść przez nie na drugą stronę. Już półtorej godziny, kolejne pół… i nadchodzą pierwsze pomyślne wieści. Są współrzędne stada żerujących waleni. Statek rusza z kopyta, serce zaczyna przyśpieszać, okrzyki obserwatora, ludzie przewalają się z jednej burty na drugą, tłoczą na dziobie, wspinają na palce, depczą po nogach i jest! Pierwsza fontanna!

Widok pierwszego kaszalota wart jest przemarznięcia, przemoknięcia i tysiąca spraw jeszcze. Wzruszenie jest tak wielkie, jak wielkie są te ssaki. Fontanny wydmuchiwane w górę, kolebiące się grzbiety i wyginająca elegancko przy nurkowaniu, pozioma płetwa. Jeden z kaszalotów podpływa szczególnie blisko, słyszę jak oddycha. Za to ja oddech wstrzymuję. Włókno jest we mnie skręcone do granic wytrzymałości, zaczyna świecić swoim własnym światłem, jak wzbudzone atomy. Mam wrażenie, że jestem na jakimś haju, nierealna, na nierealnym morzu, wszystko przestaje być ważne i jednocześnie staje się niesłychanie ważne. Fale mózgowe prawdopodobnie wychylają się już poza zakres przewidzianej amplitudy. Więc to tak się czuje spełniające wielkie marzenie. Waleń pływa tuż obok, wynurza swój kanciasty grzbiet. Oto przybył wielki ssak przywitać się z nami, ludzieńkami. Tak po prostu.. Co więcej mogłabym powiedzieć, na to nie ma odpowiednich słów. Jeszcze nie. Staje się jasno, statek szybuje po falach. Od tego momentu nie jestem już w środku ta sama.


*


20 lipca (środa) – Vesterålen

Z powodu morskiej wyprawy na kaszaloty, w trakcie której nawet nasz szyper był szczęśliwy z powodu tak obfitego pojawu osobników i tak bliskiego kontaktu, co jak powiedział, jeszcze mu się w historii nie zdarzyło, rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Ci, którzy nie płynęli, obudzili się w Stø, ci, którzy popłynęli, w niedalekim Toftenes. (Należy wspomnieć, że podczas rejsu była przepyszna zupa rybna, były foki na skałach, były kormorany, maskonury, fulmary, mewy, były skoki statku jak na najlepszej karuzeli. Zastanawiam się, czy my czasem wszyscy razem nie świeciliśmy z daleka, jak wielka latarnia.)

Rano obie grupy zjednoczył Szlak Królowej biegnący ze Stø do Nyksund, opuszczonej osady wielorybników. Szlak bardzo przyjemny, z doskonałymi jagodziskami, które znacznie utrudniały wędrówkę łasuchom i piękną zatoczką z białą plażą, gdzie zawyło moje spragnione pływania ciało..


Pogoda lekko zachmurzona, lekko zagniewana, a to już czas pożegnania z Norwegią, a diabeł w środku szepcze – na północ, na północ, porwijmy autokar…

Droga przez Narwik do Abisko (już w Szwecji) gdzie kwaterujemy się i spożywamy dary łaskawego chmielu w ilości przyjaznej dla porannego wstawania.

*


21 lipca (czwartek) – Abisko

Rano ruszamy w tundrę Abisko. Oczywiście idziemy na kolanach, bo tyle wszelakiego dobra wokół, ze nie ma szans na szybki marsz. Koźlarze czerwone wielkości talerzy i te wychylające swoje małe, zgrabne czapki z mchu rzucają nas nie tylko na kolana, ale na brzuchy. Oczy bolą od takiej ilości, od takich rozmiarów, od takiego dobrodziejstwa. Mech jest miękki, poduszkowaty, chętnie położyłaby się w nim spać, a wokół mnie gruszyczki, porosty, storczyki, wszystko tchnie jakąś radością, przyjazną energią. To jeszcze otulina, sama tundra zaczyna się dalej, pokryta dywanem moroszki, w którą wpadamy z Bożenką i Beatą, jak wilki między owieczki. Na wzniesieniu Paddus, gniazdo myszołowa włochatego. Kiedy Marcellus widział je poprzednio (2 tygodnie wcześniej), było tam jajo, teraz ciemnymi oczami patrzy na nas pisklę. Pisklę jest niesamowite, ma tak bezbronny wyraz, że aż chwyta za serce. Patrzy uważnie w górę, jak zastygłe w myśli, że zaraz coś się stanie. Nad nami krąży czujna matka, niepokoi się, krzyczy przenikliwie, oddalamy się więc.


Nad jeziorem soczewkowata tęcza.


Chodzimy trochę po tundrze w nadziei spotkania renów, jednak trzeba by na to więcej czasu, a tu już trzeba wracać, bo dzień przegalopował niezauważalnie przez nas i godzina późna. Po drodze, przy wtórze piosenki o baranku (której nas nauczyła Jagoda) zbieramy grzyby na obiado-kolację. Krzysztof ustala „wzorzec” i bierzemy tylko te, które mają wymagany wymiar. Będzie tego coś ponad 3 kilo.


a otóż zdjęcia z dedykacją dla moich sióstr :D

W turbazie chłopaki obierają grzyby (mistrzowski sprint krojenia w wykonaniu Krzysztofa), a Jacek przygotowuje nam pyszne danie z curry, co jest nową, ale jakże rozkoszną formą dania grzybowego. Zwłaszcza, kiedy się spędziło dwa tygodnie z dziobem w chińskiej zupie.

No i zaczyna się już odwrót do domu






*

22 lipca (piątek) - Szwecja

Po nocnej jeździe rozprostowanie kości na Skuleberget, z bardzo ładnym zejściem o porośniętych biało-żółtymi porostami, czerwonawych skałach i poskręcanych sosnach, a później camping i nareszcie możliwość popływania w jeziorze. Okazuje się, że wielu optymistów ma poukrywane w czeluściach bagażu stroje kąpielowe. To już ostatnia noc w Skandynawii, robi się jakoś tak smutno w środku, nostalgicznie. Jestem naładowana energią, bardzo pozytywną energią, a już tęsknię za tą krainą.

PS: Jacek najbardziej lubi „leżeć po górach”

*


23 lipca (sobota) – Sztokholm

Czyli krótkie zwiedzanie starówki, a później na prom i co było dalej jest już końcem podróży, a jako że końców nie lubię, więc tutaj zamykam dziennik.



**


Kurcze, wzięłam trzy książki, przeczytałam pół. nie jadłam, nie spałam, byłam szczęśliwa.

w tym to miejscu koniecznie chcę podziękować cudnemu teamowi, czyli Bożence, Beacie, Krzysiowi i Jackowi, zatem stadku łobuzowatych, ale absolutnie rewelacyjnych biologów,z którymi można ukraść konia lub kaszalota, a których śmichów-chichów już mi cholernie brakuje. I według formuły Dream Teamu - kleją się do kuli śnieżnej

grupie całej, czyli wszystkim tym ludziom, którzy powoli przestawali być obcy i nagle zaczynali być po prostu bardzo fajni i sympatyczni.

naszemu przewodnikowi, Marcinowi, który też jest absolutnie rewelacyjny, że można iść jak w dym, albo wejść wołu piżmowemu na głowę (i który ma taśmę klejącą) i także się klei do kuli śnieżnej, jako żywo!

i przede wszystkim, Półwyspowi Skandynawskiemu, że JEST

*

I jeszcze piosenka o baranku


Jak dobrze być barankiem

wstawać wczesnym rankiem

wychodzić na polankę

i śpiewać sobie tak

Be, be, be

kopytka niosą mnie,

be, be be

kopytka niosą mnie…


*

oraz sylabotonik norweski, ułożony przez Jacka:


Przez góry i fiordy

jęzor zwisa z mordy

wszyscy krzyczą - hura!

bo widzą maskonura


*

teraz pora wrócić do siebie, chociaż to cholernie trudne zadanie, kiedy się człowiekowi w środku pozmieniały parametry. ;)

środa, 27 lipca 2011

Kompania trolli

No to tematycznie. Jeśli Norwegia, to jak bez Jana Garbarka?
---> klikson

*

a teraz coś, co mi łaziło po głowie- porównanie dwóch legend. Jedna norweska z Dovre, druga, nasza tu z warmińsko-mazurskiego (Kadyki). /Na marginesie, kadyk to po warmińsku jałowiec/


Niedźwiedź z Dovre

Chłop, mieszkaniec Finnmarku, schwytał kiedyś dużego, białego niedźwiedzia aby go ofiarować królowi Danii. Wędrował z nim wiec przez góry Dovre i tak się złożyło, że zastał go tam zimny, wigilijny wieczór. Na szczęście na jego drodze pojawiła się chata, którą zamieszkiwał człowiek imieniem Halvor. Wędrowiec poprosił o nocleg dla siebie i niedźwiedzia.
Gospodarz chaty wystraszył się i smutnym głosem wyjaśnił, ze nie może nikomu użyczyć gościny, choć bardzo by chciał, a to z tego powodu, że w każdy wigilijny wieczór przychodzi do niego tyle trolli, że cała rodzina musi opuścić chatę i nie ma tej nocy dachu nad głową.
Wędrowiec jednak się nie przejął i mimo wszystko poprosił o gościnę. Póty prosił, aż mu zezwolono. Uradzili, że Niedźwiedź położy się spać koło pieca, zaś jego właściciel prześpi się w komorze.
Przed opuszczeniem chaty, gospodarze nakryli dla trolli stół, przygotowali śmietanę, dorsza, kiełbasę i inne przysmak, po czym pożegnali się z wędrowcem sądząc, ze widzą go już ostatni raz.
W nocy trolle rzeczywiście przyszły, mnóstwo - duże i małe, z ogonami długimi i krótkimi, z wielkimi nosami. Wszystkie jadły, piły i rozbawione dostrzegły śpiącego pod piecem białego niedźwiedzia. Jeden z nich szczególnie rozochocony nadział kawałek kiełbasy na widelec, upiekł ją w ogniu i podsunął niedźwiedziowi pod nos tak, że aż go sparzył.
- Kocie, chcesz kiełbasy?! wrzasnął.
A oparzony niedźwiedź zerwał się z rykiem i rozpędził całe towarzystwo na cztery wiatry.
Po całym tym zajściu, już następnego roku, w wigilijne popołudnie, poszedł Halvor do lasu narąbać drzewa na święta, spodziewał się bowiem tradycyjnie, jak co roku trolli.
Kiedy rąbał, z lasu posłyszał wołanie
- Halvor, Halvooor!
- Czego?! odkrzyknął
- A masz ty w domu jeszcze tę wielką kocicę?
- Tak, śpi w domu pod piecem, ma teraz siedem małych, a wszystkie wielkie i jeszcze bardziej złe.
- W takim razie nigdy już do ciebie nie przyjdziemy! Zawołał troll z lasu.
I od tej pory trolle z Dovre nie pojawiły się już u Halvora w wigilię

(na podstawie P.Ch. Asbjørnsen, J. Moe. Zamek Soria Moria - baśnie norweskie)



*

Kłobuk w wiatraku w Kadykach

W Kadykach nad Nidą stał wiatrak Augusta Smołki, młynarza. Był to człek uczciwy i dobry, więc szanowali go sąsiedzi i byłoby cudownie gdyby nie to, ze w wiatraku od dawien dawna mieszkał kłobuk o żabich oczach na wielkiej głowie, spłaszczonym nosie, szerokich ustach i odstających uszach. Złośliwe to było diable, nocami wieszał się na śmigle wiatraka, aż rozkręcał je tak szybko, jak najgorszy wicher, rozdzierał worki, piszczał i jęczał, przewracał wiadra w kuchni, łomotał patelniami, tłukł naczynia. Czasem posuwał się nawet do tego, ze siadał na łóżku śpiących i zsyłał im przykre sny. Daremnie starano sie unieszkodliwić stworka, nic nie pomagało, a wiatraka nikt kupić nie chciał.
Pewnej nocy do drzwi wiatraka zapukał nieznajomy wędrowiec z prośbą o nocleg i strawę. August wpuścił człeka, przy czym okazało się, ze wędrowiec nie jest sam, tylko z ogromnym czarnym niedźwiedziem. Przestraszył się młynarz, ale wędrowiec uspokoił go, ze miś jest łagodny i krzywdy nijakiej nie zrobi. Nieznajomy poprosił o nocleg również dla misia, który mógłby się przespać w wiatraku.
August chętnie by się zgodził, jednak ostrzegał nieznajomego, że obawia się, by misiowi nie uczynił szkody mieszkajacy w wiatraku kłobuk.
Nieznajomy roześmiał się i rzekł, że niedźwiedź nie jest ani tchórzliwy ani słaby, wiec na pewno sobie poradzi.
Po sutej i wesołej kolacji wszyscy ułozyli sie do snu. Nieznajomy chrapał, ale młynarz August długo nie mógł zasnąć, nasłuchując, co się dzieje w wiatraku, gdzie jakoś podejrzanie było cicho, tylko czasem dochodziły stamtąd jakieś mruczenia i piski.
Nazajutrz rano poszli do wiatraka. Niedźwiedź był cały i zdrowy. Z radości, że gościom nic się nie stało, a noc chociaż raz była spokojna od psot stworka, August uraczył wszystkich królewskim śniadaniem, po którym wędrowcy się pożegnali i ruszyli w drogę.
Wieczorem młynarz z niepokojem oczekiwał kłobuka. Sądził, ze licho będzie chciało się zemścić, ale panowała cisza. I tak minęło kilka nocy pod rząd, nic się nie dizało.
Aż tu pewnego wieczoru, Kiedy Smołka odpoczywał po kolacji, pod piecem ze szpary pojawiała się brzydka uszasta głowa i zapytała przyciszonym głosem:
- Młynarzu, a jest u was jeszcze ta wielka kicia?
August, sądząc, ze chodzi o kotkę, która dopiero się okociła, odpowiedział
- A jest, właśnie urodziły się jej siedmioro młodych.
- Cie go, siedmioro młodych! Zawołał kłobuk i czym prędzej zniknął w szparze.
Od tej pory w wiatraku zapanował spokój

(na podstawie Nowego Kiermaszu Bajek)



Voila!


**

w norweskiej legendzie zastanawia mnie jedno, nie czuję złośliwości trolli. może to okrojenie przekazu, a może dobra wola gospodarzy, nakazująca gościć trolle w wieczór wigilijny, nawet kosztem swojej kolacji. wynikałoby z tego, ze nie chodzi tu o to, iże wędrowiec nie może pozostać w gościnie tej nocy z powodu złośliwości trolli, a ze zwykłego braku miejsca. ponadto nawet zachowanie trolla raczącego "kota" kiełbasą, wskazywałoby na niejaką dobroduszność czynu, choć z głupawym i wyjątkowo niezgrabnym wykonaniem.

nasz kłobuk jest natomiast złośliwy, wyraźnie chce czynić szkody, choć inne nasze podania i legendy pokazują również jego czulsze i dobrotliwsze odruchy np w legendzie "Kruszyna", gdzie opiekuje się dzieckiem, albo kiedy pomaga gospodarzowi (co prawda za karę)

Trolle i Kłobuka, łączy na pewno swoista toporność konstrukcji psychicznej - są raczej durnowate, niż złe, raczej niezgrabne, niż siejące zniszczenie, a ich czyny są różnorakie - od szkód, do udzielania pomocy.

Co jeszcze łączy dwa obszary położone po przeciwnych stronach morza, ze tak bardzo zbliżają się opowieści. może wędrówki mieszkańców, może szczególna surowość i prostota życia rybackiego, bliski związek z przyrodą, surowe zimy i obfitość bagien. Wbrew pozorom wcale nam nie jest tak daleko do siebie

wtorek, 26 lipca 2011

z zapisków fioletowym atramentem - Norwegia 5

zdjęcia tu->klik klik

*

17 lipca (niedziela) - na północ. Lofoty







Tniemy nocnym autokarem, gdzieś o poranku, jeśli wierzyć chronometrom, przekraczamy Koło Polarne. Pochmura, zimna mgła.
I dobrze, byłabym zawiedziona zastając to miejsce (jakkolwiek wiem, że tak to właśnie wygląda) przy dobrej pogodzie. Pierwsze razy powinny być stosowne do okoliczności.



Podczas podróży zauważam, że ulubiona do tej pory przeze mnie strategia spania na imadło (czyli zawis między siedzeniem, a oparciem sąsiada) zaczyna już nieco dokuczać. Na horyzontalnego jogina (leżenie na siedzeniu w poprzek, a zarazem po turecku) też męczy, uch, czy to już starość?
A później Bognes, prom do Lødingen i do Kabelvåg, gdzie śpimy. Przyjemnie złożony w kołysce gór, camping. Lofoty. Robimy tradycyjny podróżny bałagan, niezbicie wskazujący na to, że oto zaczynamy mieszkać,a później idziemy zwiedzać. Piątka biologów ma utrudnione zadanie, jeśli idzie o szybkie przemarsze w nowych okolicznościach przyrody, kuszą pobocza, niebo...

W Kabelvåg galeria. Znajduję dla siebie nowego malarza - Kaare Espolin Johnson



Wchodząc nie mam jakichś szczególnych oczekiwać, mimo zapewnień paskalowskiego przewodnika, że to artysta interesujący .
Wchodzę ot tak, lekko. I bęc, wystawa jest świetna, poruszająca. Są inspiracje Chagallem, jest duch Dudy-Gracza. Od razu wciąga mnie litografia z dziewczyną słuchającą muzyki. Jest noc, lampa rzuca krąg światła, złamanego olbrzymią tubą patefonu. Obciążenie obrazu w taki sposób wyolbrzymia i pomnaża dźwięk z niego płynący. Na uboczu dziewczyna, zasłuchana, za jej plecami rosną światy. Kto nie doświadczył nigdy tych światów rosnących z tyłu głowy, kto nie oglądał się czasem przez ramię oszołomiony i zdziwiony, że tam jest tylko zwykła ściana, nie zrozumie mocy tego obrazu. Za oknem bladobłekitny alternatywny powidok. Tęsknota, zasłuchanie. Świetna, gęsta kreska, przemyca pod powierzchniami cienie i duchy; układa grozę i ciepło połączone w jeden splot północnego życia, bo własnie to życie ludzi północy, obiera sobie Espolin najczęściej za motyw. Artysta dodaje też do litografii kolor, podmalowuje prace, nadając im niesamowitego światła i smaku przestrzeni

Lysbroen - nie wiem, jak się tłumaczy ten tytuł, ale dla mnie to rybacy ciągnący światło. Płynący prosto w paszczę drugiej strony. Ściągają do siebie nie sieci, a wodę, jakby wyczuwając koniec wędrówki. Strasznie piękny obraz i ta formuła ma tutaj jak najbardziej uzasadnione znaczenie, bo jest i upiorny blask, i pociągający kierunek. Za plecami rybaków duchy, właściwie to już, zdaje się już odeszli, już są straceni choć nadal, jeszcze odruchowo, wykonują swoją pracę. Balans emocji i uczuć tego obrazu, obezwładnia mnie jeszcze teraz, kiedy to poczucie z siebie wyciągam.

Na drugą stronę płyną też rybacy z obrazu Himmelskibet,
za nimi rufa łódki ostentacyjnie rozświetla się krzyżem na burzowym niebie. A twarze rybaków takie zadziwione. Z pełną gamą emocji - jest i cień strachu, jest niepokój i ciekawość, rozglądają się, jakby niepewni tego, co widzą. I nie wiemy, czy to morze się przed nimi uspokaja, czy otwiera niebo. Widzą coś, czego my z tej naszej wygodnej strony, nigdy nie będziemy mogli doświadczyć. Gdyby nie to, że jestem tu z Krzyśkami i Jackami, płakałabym przy tym obrazie, ale wobec towarzystwa ludzi, mrugam szybko powiekami, strzepując z rzęs niebezpieczeństwo mazgajstwa.
Twarze obrazów kanciaste, grubo ciosane, toporne, jakby geny ludzi zmieszały się z genami trolli. Surowość skał, burzliwe linie łodzi, morze, lodowe kwiaty roślin. Trzeba je smakować, długo i powoli. Chce się je smakować.
Wierzę tym obrazom.


Ps: Przez chwilę zastanawiałam się, czy to normalne trwać w ciągłym zachwycie nad tysiącem spotykanych rzeczy, ale po namyśle sądzę, że to idiotyczny problem

*

Przed wieczorem jeszcze wypad w góry. Tutaj bez strachu można wychodzić o siedemnastej. Dzień polarny. Mój but otrzymuje kaganiec z taśmy klejącej, którą na szczęście ma nieoceniony Marcin.
Zabawne zdarzenie, bo trzeba mi było aż za koło polarne jechać, żeby usłyszeć nazwisko Dombera - otóż okazuje się, że mój drogi, choć absolutnie podły (tu pełen szacunku i z paskudną miną ukłon ;P) przyjaciel, jest też znajomym Marcellusa. No i bądź tu człowieku swobodnie, kiedy ściany, skały i morze mają uszy dookoła Ziemi ;D


foto: Krysia Kamińska



*


18 lipca (poniedziałek) - nadal Lofoty

Muzeum Wikingów w Borg, z interesującą rekonstrukcją życia codziennego. Chętnie pogadałabym z oprowadzającym nas przewodnikiem o mitach skandynawskich, od początku pociąga mnie Loki, który jest chyba najbardziej psotnym i nieprzewidywalnym wśród Asów panteonu północnego. Możliwe, że to właśnie on ściągnął mnie na tę wyprawę. Niestety czasu jest za mało, trzy Norny nie pozwalają na przypadkowy rozwój zdarzeń. Jeśli jednak Urdhr, Werndandi i Skuld towarzyszyły moim narodzinom, dzięki im za moją nić życia, powiązaną w tysiące fantastycznych węzełków.
Durisaz, jedna z najpiękniejszych run, ciągnie mnie do gabloty.
Na cześć run przytoczę tu i zostawię fragment sagi rodu Völsunga:
"Musisz mieć runy, jeśli chcesz uchronić swe statki przed morską topielą. Na dziobnicy musisz je wyryć i na rękojeści steru. A także na wiosłach przy pomocy ognia. Gdy będziesz miał runy wyjdziesz zdrowy i cały z najgwałtowniejszych fal błękitnych i najgorszych fal pienistych"




a tu, niewyraźny (uwaga -biedaszyb) motyw z ości. wygląda jak japoński drzeworyt albo arabeski inkrustowane kością słoniową



Przemieszczamy się do Å, ostatniej wioski na Lofotach, gdzie droga kończy swój bieg. Zwiedzamy Muzeum Rybołówstwa i absolutnie oraz nieodwołalnie poddaję się urokowi naszej przewodniczki po procesie wytwarzania tranu. Jasna cholera, kto by pomyślał, że tranowa technologia może mnie tak wciągnąć!.







I jeszcze wejście na Reinebringen (nieco wydłużone z powodu pewnej pomyłki z przedwczesnym desantem i niewłaściwym tunelem) skąd widok jest cudowny. W tych, jakże wspaniałych okolicznościach, odchodzi ode mnie mój dzielny 15-letni towarzysz, but, co jest piękną śmiercią dla górskiego obuwia. Podeszwa odpada na amen i żaden pacierz już jej nie pomoże.
Od tego wiec momentu skazana jestem na, jakże nieprzezornie wybrane obuwie letnie, by nie rzec "letkie"., za to z góry widać wyspę w kształcie penisa, co niejako mogłoby wynagrodzić stratę, no i w ogóle z góry widać.

Ech, piękne są te wyspy. Jestem zdania, że ochrowa barwa domków i dachy kryte darnią, pasują do palety tego krajobrazu idealnie. Tutaj wyraźnie widać związek dopełniający zieleni i czerwieni, zł
apany naturalnie z wody, ziemi, żelaza, powietrza. A na dachach mewy, a w opuszczonych oknach mewy. Bezczelne, przekupki i awanturnice.
Kiedy z Beatą jesteśmy na górze, na dole właśnie rodzi się określenie "Stara Lofociara", ukute przez Jacka na cześć znalezionego w miasteczku pomnika






a wieczorem, (wieczorem?) pomimo zmęczenia, śmichy-chichy i małe piwko


Happy Snoopy ;D

Młodzieńczy powiew szczerości

Z doniesień rodzinnych
Mamcia, lat niespełna 80, strofująca mnie za zbyt, jej zdaniem, ognisty język, na widok Ali i Marty rozwiązujących jej Diagram Rozrywki

Mama (z jękiem): Nie rozwiązujcie mi tych krzyżówek! Weźcie dziadka, są zajebiste!

Ekspozycja

Dziś w kuchni złapała mi się w sidła taka oto rozmówka:

Alis: Pojechaliśmy z Martą i Kubą do Pieniężna

Mam (z zainteresowaniem): Byłaś w Pieniężnie? I widziałaś u tych zakonników te wszystkie...

Alis ( pośpiesznie): Ja u zakonników widziałam tylko muzeum etnograficzne

*

A na marginesie, to ich tam (czyli moje siostrzenice+ Jakuba) w onym muzeum zamknęli i zgasili światło. i uwięzieni darli się czas jakiś, zanim ktoś w ogóle raczył ich uwolnić
Ha, więc nie tylko mnie przydarzają się takie przypadki!

poniedziałek, 25 lipca 2011

z zapisków fioletowym atramentem - Norwegia 4

16 lipca (sobota) - Park Dovrefjell

fotki tu

Co mówi wielki wół piżmowy, swojemu maleńkiemu podopiecznemu drzemiącemu beztrosko w zaroślach wierzby lapońskiej? Delikatność dotknięcia pyska rosłego samca, który budzi śpiące cielę nie ma sobie równych.
Tundra Dovrefjell, woły, których mogło nie być, a są, które wystają zza rogów krajobrazu. Ostrożnie zmieniamy perspektywę, każde wejście na wzniesienie przynosi zwykle zwieszony za nim rogaty łeb, czujnie śledzący intruzów.
Dystans, nauczyć się właściwego dystansu. Uczymy się języka, który pozwoli nam podejść jak najbliżej, nie czyniąc szkody sobie i innym. Uczymy się nie gapić, nie lecieć na łeb, na szyję, uczymy się cofać ostrożnie, przypatrywać, patrzeć. Nie tylko na te piękne zwierzęta, również na siebie.
Białe porosty, płachty zielonkawych traw, miniaturowe goryczki, karłowata brzoza, wierzba polarna, goździki, budują pod stopami poduszkowe światy. Na takich poduszkach śnią swoje tysiące lat wielkie, wełniste ssaki. Gdy biegną, faluje im sierść, gdy biegną w twoją stronę, odruchowo szukasz wysokiego drzewa, którego nie ma.

W oddali Snohetta, czyli Śnieżka, tak mówi nasz pilot, Marcin. Snohetta po macierzyńsku przechwytuje horyzont i zmiękcza go chmurami. Przysłuchuję się i patrzę. Być może powinno się zobaczyć tylko jedną rzecz i pozostać czas jakiś w tym jednym tylko zachwycie? Włókno niebezpiecznie się napręża, zaczyna wiązać supły, momentami obawiam się, czy dam radę je później rozplątać, zapisuję więc skwapliwie wyrywane kęsy krajobrazu. Kocham otwartą przestrzeń, jestem u siebie.

Położenie się na ziemi, niesie ze sobą ryzyko przyklejenia się do kopyta wołu, a tak bardzo mnie kusi wtulenie w widnokrąg.
Myślę też o pasji, jak pozwala być samemu nawet wśród hałasu. Wyłączyć się i pobyć ze sobą. Pretekst do oddalenia i skupienia. Tylko przebóg, nie gapić się! nie gapić!













Podjęte, ochocze próby władowania się na woły piżmowe:
- Jacek i Krzysztof w pogoni za najlepszym i najbliższym ujęciem
- ja i Marcin pod tytułem "A cho, wejdźmy na to wzniesienie"
- Beata i ja z powodu wielce zajmującej rozmowy o chrobotku reniferowym

Ponadto odkleiła mi się podeszwa w prawym bucie, co, jak się okaże, nie pozostanie bez wpływu na dalsze wypadki

z zapisków fioletowym atramentem - Norwegia 3

fotki


14 lipca (czwartek) - Runde, ptasia wyspa

Chłodne, cięte powietrze, ostre słońce. Ptasia wyspa kwitnie barwami, ale ma pod skórą surowość. Wiem i czuję, jak prosto istnieje, widzę barwy, czuję ciała nagrzewających się skał, a myślę o listopadowym wichrze, falach rozbijających wargi o brzegowe zęby. Pamięć zapisana w materii. Wiecznotrwała tkanka. A tymczasem feeria koloru, po którą wystarczy schylić głowę, zawciągi różowieją w załomach głazów, wrzosy, naparstnice, astry czepiają się występów, oleiście lśnią tłustosze. I wszędzie wełnianki z rozwianymi, roztrzepanymi na wietrze brodami. I wszędzie gąbka torfowca, porosty.
Ptasia wyspa nie bez powodu ciągnie miłośników ornitologii,już od rana buszują w brzegowym rumoszu ostrygojady, jeden z nich wytrwale patroluje teren z dachu przystanku autobusowego, inne załatwiają swoje sprawki, sprawunki, grzebiąc w wodorostach. Nad nami rozwydrzone mewy, trójpalczaste, śmieszki i wcale niezmewione wydrzyki, bieliki oraz malowane głuptaki, obsiadające klify.
I jeszcze to, na co wszyscy czekamy z wypiekami na twarzy- maskonury.
Podobno są, podobno siądą, podobno obsiądą klif, sterczymy więc na skałach kilka dobrych godzin. Pomimo późnej, według zegarka, pory, nadal oblewani słońcem, bo przecież noc jest biała. Smaga nas wiatr i podtapia wilgoć wszechobecnych, nawet tu, na górze, torfowisk. Są! Najpierw zrywają się pierwsze, te niecierpliwe, a może już najedzone do rozpuku, siadają na występach skalnych. Wszystkie, jak na komendę, lufy obiektywów wycelowane w widowisko rozbawiają mnie do łez, zaczyna chichotać we mnie chichadło, zwłaszcza, że dołącza do tego taniec skalny maskonurów. Te fantastyczne ptaki, są jednym z zabawniejszych widoków świata, niewiarygodne łapki, które zdają się wręcz niemożliwe do stworzenia, ruch ciała, ubarwienie głowy, oczka pomalowane, jak u mimów.
I każdy maskonur stroi miny, każdy drepcze, chowa się, pokazuje, popycha kolegów albo skacze ze skały. Błogosławione zrządzenie losu, że Bożenka nie chce opuścić stanowiska, zanim nie zrobi fotki swoim aparacikiem, bo dzięki temu docieramy do momentu, kiedy maskonury obsiadają skały, siadają po 5, po 6, całymi gromadkami, oczom nie wierzę! Źrenice otwierają mi się szeroko, tak szeroko, że lada chwila mogłyby tam wkłusować stada ptaków i ułożyć się do snu. Zapominam, że moje mięśnie już dawno zamieniły się w zlodowaciałe grudy, że mam mokre buty, a ząb zachodzi mi na ząb, istne szaleństwo, aparaty strzelają jak ckm-y, a ptaki nic sobie z tego nie robią, zaczynają nawet przechodzić pod nogami ludzi. Krzyczy, co ja mówię, wrzeszczy we mnie ze szczęścia.



wrzos



mój brat, który udaje skały



wrzosiec



ostrygojad, który zgubił jeden dzień





w oczekiwaniu na maskonury










*


15 lipca (piątek) - Fiord Geiranger

Jeszcze poranne pożegnanie z Runde i jedziemy nad fiord Geiranger. Na poziom wody zjeżdżamy Drogą Orłów, co pozwala cieszyć się tą, podobno najpiękniejszą, zatoką Norwegii. Ścieżką biegnącą przez kolejne torfowisko wędrujemy do punktu widokowego. Po drodze rosiczki, moroszka, borowiki, kurki, bażyna, której jest tu zatrzęsienie no i storczyki.







Dalej jedziemy podcieniem szczytów. Krajobraz zasnuwa się chmurami, szczyty oblepia śnieg, ściekający wolniutko do lodowatych jezior. Poskręcane, krzepkie sosny, zielone potoki, surowość. Porażająca surowość. Mam ochotę uciec z autokaru i iść przez ten buro-biały krajobraz. Iść i iść











Kolejna świątynia słupowa (klepkowa - od pokrycia dachu), tym razem w Lom (zbyt marne światło, jak na mój biedaszyb, według którego 400 ISO, to materiał wyjściowy do robienia puzzli) I nocleg na zimnym campingu z pechowo nabytym brakiem prądu w domku i ciepłej wody w myjni







*

Ps: Podczas ciągnących się (ciężko powiedzieć czy do nocy, bo tej nie uświadczysz) śmichów chichów w naszej podgrupie biologickiej, dowiadujemy się, kto jest ekscytaczem maskonurów, a kto nie jest, a także podejmujemy kroki, by nie odwodnić się na wiór.
Na Runde nawet śpi się ptasio, bo w dziuplach