Dziś w śniku parce dzieci (starsza dziewczynka i młodszy chłopiec) odegrałam całą Królewnę Śnieżkę,. No niemal całą, gdyż przed samym finałem przybył był do mnie sms i powiedział, że jest piąta rano., więc podnosząc jedną powiekę sprawdziłam, czy coś ważnego i było ważne, albowiem w smsie D. mówił, że pada. Skoro ważne, myślę sobie, to pośpię jeszcze i odpowiem później. No, ale sumienie żre, bo skoro u D. pada, a tu słońce jarkie wstaje, to jak mogę nie odpisać... No i zagadaliśmy się, zaraz przyszły koty, kury, Dziennik Anais Nin, no to sobie pomyślałam, że skoro już tak się ze snu wytrząsnęłam, to wskoczę na bicykl i pojadę do Rocha*, patrona brukarzy (no nie tylko, ale to mi się najbardziej podoba). Wysiorbałam herbat, zamarudziłam jeszcze jakieś srylion godzin, bo a to ładowanie akumulatorów, a to pompowanie kół, a to śniadanie... I w drogę
tu klik więcej zdjęć, jesli ktoś chce
Pogoda pyszna, wiatr, słońce, rześkie poranne powietrze, no i drogę do Franknowa lubię, jak przez pola biegnie i czasami zamienia się w aleję wysadzaną wiekowymi dębami.. Franknowo to jedna z moich ukochanych wsi warmijskich. Czuć tu jeszcze tego wiejskiego ducha nie zakrzyczanego nowym i jakże eklektycznym budownictwem spełniającym zachcianki estetyczne właścicieli. Stare przepiękne domy Franknowa sadowią się pośród pagórków i mi się to zawsze kojarzy z Hobbitonem.
Domy są w smętnym stanie i często znać na nich nie tylko ząb, ale całą szczękę czasu, jednak ich piękno buntowniczo spod tego zniszczenia nadal prześwieca. Mój ukochany dom, to ten
A pomiędzy domami wiją się drogi, dróżki, dróżeczki, ścieżynki, rzeczka bogata w mostki i kładki. No po prostu takie małe Miejsce.
Pod stodołą obsadzoną dookoła kwiatami, starszy Pan wystawia twarz do słońca, uśmiecha się do mnie, zapytuje skąd jestem. A tu niedaleko, z Żegot, mówię i pytam zaraz - Czy mogę zrobić Panu zdjęcie? A pewnie, ja tu co dzień siedzę, uśmiecha się staruszek. I ciągnie, niedawno szedł tędy taki jeden Niemiec, też zapytał, zrobił i zaraz córka mi mówi, że ja w gazecie w Niemczech jestem! Opowiada z dumą. Gawędzimy chwilę o pogodzie, o jego kwiatach i ruszam dalej.
Kościół, bardzo urokliwy zresztą, tym razem omijam, bo znam go dobrze, a chcę się jeszcze wypuścić do Tłokowa.
A przy jednej z bram w pobliżu kościoła, cupnął sobie sięgający mi do kolan Świątek
Robię pętlę wokół Franknowa, zatrzymuję się na wzgórzu, żeby zrobić zdjęcie starej szkoły widocznej w dolince. Obok wre praca budowlana - betoniarka, cegły, cement, uwijają się porozbierani ludzie a z głośnika na tym samym podwórzu Fryderyk Chopin przygrywa im do pracy.
a przy drodze Matka Boska strzeże tego spłachetka Warmii.
Droga do Tłokowa, szpaler drzew, piękno i spokój. Myślę sobie, że już niedługo te przepiękne warmińskie drogi się skończą. Ludzie potrzebują miejsca dla swoich lśniących samochodów, a przede wszystkim dla swojej lśniącej głupoty, bo o wypadki oskarża się drzewa, a nikt nie widzi, że kierowcy napieprzają po drogach jak wariaci, jakby oszczędność 10 minut to była gra warta świeczki. Właśnie tu zdmuchuje mnie z drogi na pobocze ciężarówka, której kierowca w dupie ma zwalnianie z powodu roweru, przecież czas, czas, czas jest najważniejszy! A później mi dęty Hołek pierdoli farmazony, że aż mleko krowom w wymionach kiśnie,a masło zsiada się w Biedronce. Wystraszyłam się setnie, aże mi chustkę z łepetyny zdmuchło i z tego wszystkiego zapomniałam mu naurągać, dopiero potem, jak już doszłam do siebie i wyciągnęłam rower z krzaków. Pomodlę się ja, pomodlę do św. Rocha, patrona brukarzy i więźniów...
A właśnie krowy. Kiedy już powoli dochodzę do siebie, przyglądam się łażącym po zboczu pagóra krowom (cielętom w zasadzie) i po raz pierwszy od jakiegoś czasu czuję, że to bardzo dobrze, ze jestem tu sama. Że nie mam ochoty dzielić się z nikim tym co widzę i czuję, usiłować tłumaczyć poczuć i wizji, wewnętrznych drgań, przekładać na język, z tego języka strząsać i machnąć w końcu ręką z rezygnacją w obliczu nieprzetłumaczalnego. W tym miejscu i tej chwili jest mi dobrze i opuszczają mnie myśli, które mi ostatnio nazbyt zajmowały głowę.
Tłokowo.
A Matusia Boża w tłokowskiej kapliczce, cuś na Synka zagniewana
Na garbku pagóra kościół pw św Jana Chrzciciela z 1390 (przebudowany w 1500), niestety zamknięty, ale rozmawiam z panią mieszkającą obok, która z ganku chałupki dopytuje, skąd jestem, że za dwa tygodnie będzie msza 10.30, więc jest okazja, żeby przejechać się raz jeszcze i zobaczyć wnętrze. Obchodzę więc ten urokliwy, niewielki kościółek gotycki z drewnianą wieżą i ślicznymi kamiennymi płytami nagrobnymi, moczę dupę w trawie, bo oczywiście, żeby zrobić zdjęcie bryły trzeba legnąć po rosie, a później ruszam nad jezioro.
Jezioro Pierścień podobno swoją nazwę wzięło od utopionego w nim orszaku weselnego. Dziś nie wygląda na groźne, połyskuje odbija błękit i robi te wszystkie rzeczy, które robią jeziora w pogodny wiosenny dzień, czyli szuranie krzakami, darcie ptactwem i lustracja chałup.
Siadam na pomoście, wyjmuję Dziennik Podróżny, żeby zanotować kilka szczegółów.
Niedaleko, na brzegu, mężczyzna odziany na czarno, wspierając się o wóz transportowy prowadzi ożywioną i skomplikowaną rozmowę z tajemniczą panią Anią. Rozmowa dotyczy tego, co pobrał i tego, co ma wypuścić, tego co wrzucił z powrotem, i tego, co powinien był z tym zrobić.Ii za chwilę od nowa. Kiedy kończy rozmowę i przynosi do jeziora worek z wodą, którą uzupełnia jezioro. Spode łba patrzę na niego, woda w worku mętna, Talib jaki czy co? Bo odziany wojowniczo jakoś i łysy taki (czy Talibowie pod turbanami są łysi? Czy Talibowie noszą turbany? to sprawdzić) . Za chwilę pan przynosi kolejny worek, tym razem wylewa go tuż przy mnie.
- Śniadanie? Pyta mnie przy okazji?
-Nie, notatki, uśmiecham się w odpowiedzi i czuję, że powinnam się zrewanżować
- Zarybianie? Badam ostrożnie.
- Tak, odpowiada naświetlając mi problem zarybienia jeziora oraz skład gatunkowy tegoż.
Ha choć ichtiolog ze mnie jak z koziej dupy trąba, to z racji biolożenia mogę przynajmniej powierzchownie uczestniczyć w dyskusji na temat tarła, rozmiarów, ilości i przezywalności narybku, przełowieniu i takich tam.
- A ryba trzyma się? pytam wpadając w ton starego rybaka
- No wędkarze to mówią że nic nie ma, ale wie pani co zawsze mówią wędkarze
- że nic nie ma, niemal równoczesnie wymawiamy masońskie hasło wędkarzy
- Ale jak każę pokazać sadze, to leszczyki po półtora kilo, kiwa z przyganą głową.
- Ładna ryba, potakuję mu.
- No ładna.
Zabieram zadysław znad Pierścienia i lecę do Jezioran. Po drodze wstępuję na stary cmentarz, o którego istnieniu informuje tylko pozostałość pięknej murowanej bramy i aleja drzew, która od razu kusi mnie, żeby w nią wejść.
Groby poukrywane w trawie, zakwitające mniszkiem,. Właciwie to pozostałości grobów, bo pozostały tylko cokoliki i ramy, jeden krzyż żelazny, jeden z inskrypcją kamień, zwalone ukryte w trawie kamienne drzewo, które symbolizuje przedwczesną śmierć. Klimat jest, ale trochę żal, że się wśród tej trawy nie uchowały tablice, krzyże. Nie jestem zwolenniczką wyżwirowanych alejek i wygrackowanych placyków na cmentarzach. Ten tu, mógłby dla mnie trwać taki zarośnięty, zamniszkowany, zagubiony w plątaninie chwaszcza, ale żeby kamienie się ostały, żeby jakiś kuty krzyż...
Kolejny przystanek na zrobienie zdjęcia kościółkowi ewangelickiemu, a później jednemu z najbardziej rozbuchanych starych domów z wieżyczką i tujami, które to drzewa wywołują w jestestwie mym coś na kształt lizania bożonarodzeniowej różowo-białej laseczki (bez skojarzeń proszę) o słodko-kwaśnym smaku w aurze baśni. Przy okazji zastanawiam się nad różnymi ewentualnościami złamania przepisów drogowych przeze mnie i wruszka zębuszka od razu pokazuje mi, że daremne żale próżny trud... bo opieram się plecami i rowerem o posterunek policji - licho nie śpi, licho czuwa.
Później fotka ukochanej w Jezioranach uliczki z domkami, których linię gdyby dokończyć i pociagnąć po drugiej stronie, ani chybi mogłaby być drugą Złotą Uliczką, zwłaszcza, że w roli pracowni alchemicznej występuje tu nasz umiłowany sklep Nocuś - "Partner Lewiatana", co powinno wzbudzić w Was należyty respekt! (tu robimy zakupy " ...").
Kolejna ulubiona rzecz, czyli zajeżdżam do Klimatów na sałatkę i niestety nie piwo, tylko herbatę, ale siedzę sobie już na tarasie, bo pogoda to i Klimaty się na zewnątrz wybrzuszyły. Kiedy przypinam rower. zagaduje mnie pan dostawca.
- Nech pani nie przypina, ja popilnuję
- Aha, a jak pan sobie pojedzie?
- Nieee, takiej ładnej kobiety to bym nie oszukał
- Mhm, każdy tak mówi, a później szukaj rowera w polu ! puszczam do pana oko.
Po przegryzce robię zakupy i wycina mnie z rzeczywistości. Przy kasie budze się z letargu i zastanawiam, co ja u licha tu robię i jak ja się w ogóle do Jezioran dostałam, skąd czym, co jak!
To tylko ułamek sekundy, ale panika była.
A późneij to już wracam do domu piłując po drodze fotki polom, lasom, niebiesiech i innym ansamblom. I zatrzymując się za każdym razem, kiedy mija mnie ciężarówka.
Z tego wszystkiego nie zajechałam do Sanktuarium św. Rocha, bo mnie tak ta ciężarówka wystraszyła, że najzwyczajniej w świecie zapomniałam. No nic, jak pojadę obejrzeć kościół tłokowski wewnątrz, to przejadę przez Kramarzewo i do św Rocha zawitam. : ]
percepcja anioła
3 tygodnie temu