piątek, 26 sierpnia 2016

A niech to tunder świśnie 3 - Finlandia, M. Barentsa

 8 lipca 2016 (piątek)

Padaka. Ponieważ wyjazd był ranny jak ptaszek, w sklepie, w  którym czyniliśmy zakupy, odebrano mi czule piastowane piwsko. Sprzedaż alkoholu letnim letnikom, jako i mieszanym mieszkańcom po 9.00.



 Las nad jeziorem Inari. Iście trollency. Aura poranna mglisto-dżdżysta odrealnia kształty i kolory. Mokra mgła przepływa między głazami narzutowymi zaściełającymi cały obszar, wciska się do ust, do kieszeni. Miejsce niesamowite, zakodować, że jeśli chciałabym pobyć ze sobą i powietrzem, to tu też jest dobre na to miejsce. Zostać, szwendać się pośród skał, gapić się jak drzewa są. Myślę o różnych sprawach i sprawkach zostawionych w domu, przez głowę przemyka mi rzecz o  dogłębnej ucieczce, żeby wszystko w pizdu zostawić i wyjechać, no właśnie, w jakiś świat, zupełnie daleki i odludny.







W przeczystych jeziorkach gąbka słodkowodna w ilości więcej niż zadowalającej. tego u nas w takim pojawie nie uświadczysz





Pielpajarveneramaakirkk, drewniana świątynka w lesie. Jesteśmy mokrzy po pas i zjadają nas komary wielkie jak jaskółki







Na muminkowej łączce w okolicy kościółka, uśmiecha się do mnie brzoza. To dobrze, jesli drzewa potrafią jeszcze uśmiechnąć się do człowieka, bo zwykle nie maja one ku temu zbyt wielu powodów. Widocznie ta ma




Siida, Muzeum Kultury Saami w Inarii, taki samski skansen z tym, że mniej tu turyzmu niż w naszych. Z trofeów, to wyhaczam w sklepiku muzealniczym szkic demonologii Saami po rosyjsku, juhu! Ekspozycja muzealna ciekawa, przyjemnie ogląda się zwłaszcza tę główną, ze sprzętami, zdjęciami, filmami, a dalej chaty i szałasy.





Wciąż dżdży,  a my dobijamy do przepięknego rezerwatu z wodnymi oczkami, strumieniami i brzozami, które wytwarzają  baśniowy, wiosenny wręcz klimat.  I kolejne rozczarowanie, że znów za mało czasu, że nasz wodziciel pogania nas bezsensownie. Ja rozumiem, że skoro jest tu srylionowy raz, to zna, ale ja nawet kiedy  jestem u siebie srylionowy raz pokazując kolejnym ludziom cuda mojej ziemi,  za każdym razem jestem pełna zachwytu i bezczasu. No, ale to nie jego ziemia, co czuć.
Może to taka przypadłość ornitologiczna przewodnika, że jeśli nie udało się trafić pożądanych gatunków to dzida dalej, ble. A mnie się chce oddychać jeszcze tym brzozowym powietrzem, wśród kwitnącego derenia szwedzkiego i wybujałych arcycięgli porastających brzegi potoku. Powietrze jest lekkie mimo deszczu. To brzozy tak działają, uzdrawiają ze smutku.










Wieczorem na campingu w Karigasniemi zbieramy się  pod wielkim namiotem przy ogniu, żeby się trochę poznać. Opowiastki, żarciki, śpiewy, kapka rozweselacza.


A drewna dostarcza miniaturowy psi zaprzęg


nadzorowany przez pana Sama



*


9 lipca 2016 (sobota)

Nadal padaka. Tniemy wzdłuż rzeki Tana już norweskim brzegiem




a pierdolnik jedzie ze mną dalej


Most na Tanie


I nareszcie półwysep Varanger


 Nesseby z urokliwym XIX-wiecznym protestanckim kościółkiem (chciałam napisać białym, ale widać wszak owco jedna, że jest biały). Niebo kundli się i kudli nachmurzone na niewiadomokogo i niewiadomoco. 
Niewielki skalisty półwysep to dobre miejsce. Spośród skał wyhycają dzwonki, szczególnie urocze jaskry lednikowe, wyjątkowo dorodne wyki, głazy noszą ozdoby z kolorowych porostów. Wody Varangerfjorden (zatoka M. Barentsa)  łyskają metalicznie pod kłębiącym się gniewnym niebem. Oczka wodne wyglądają jak spadłe z góry kawałki nieboskłonu. Pokruszone szare brzegi nabierają barw dzięki glonom, które szczodre morze darowuje temu spłachetkowi. Krasnorosty, zielenice, glony brunatne, feeria czerwieni, żółci i brązów. W tym dziwacznym świetle mam wrażenie, że znalazłam się wewnątrz obrazu Espolina. W wyrzuconych na brzeg glonach myszkują biegusy, siewki, a ja obsesyjnie lustruję wody mając w sercu nadzieję na ujrzenie białuchy, jest to jedno z moich marzeń, które niestety podczas tego wyjazdu nie miało możliwości spełnienia. Piękno Północy jest surowe i bezwzględne, kiedy się go dotknie, już zawsze chce się wracać w te skaliste, chłodne miejsca zyjące dla siebie i pomimo, łaskawie zezwalające na bycie, na stąpanie po tej prastarej, zmarzniętej skórze.












 

















 Ruszamy przez deszcz do Ekkerøy, najstarszej lub jednej z najstarszych wsi na Varangerze. Ta maleńka rybacka wioszczyna tak niepozorna i samotna, była ważnym punktem podczas wojny i stąd nadal trwające umocnienia brzegów, bunkry i stanowiska artyleryjskie.





Kiedyś prawdopodobnie była to wyspa, obecnie połączona z resztą półwyspu wąziutkim paseczkiem lądu. Tu już wyjście na pełne morze.



 Na Ekkerøy puste łodzie, opuszczone suszarki do sztokfiszy i spacerujące owce, które traktują nas, jak lecący w programie drugim polskiej tivi, nudny odcinek "jaka to melodia."
Na suszarce ostrygojady






Na klifie kolonia mewy trójpalczastej, nieco dalej lęgujące jeszcze rybitwy. Rybitwy mają to do siebie, że strasznie zajadłe z nich ptaszyska i choć nie mam najmniejszego zamiaru podchodzić do ich gniazd, na wszelki wypadek usiłują złomotać mi łepetynę i nie odpuszczają, póki nie oddalę się na uznaną przez nich odległość


 A Morze Barentsa ciągnie mnie tak nostalgicznie, już myślę o tym, żeby zanurzyć się w jego wodzie, chłodnej, takiej, która opłukuje zmęczenie i bezlitośnie koi każdy ból, nawet ten, który chcielibyśmy w sobie zachować. To nie jest woda współczująca, to woda, która myśli o swoich sprawach, oczyszcza. Mój umysł działa tu doskonale. Surowość krajobrazu, jego oszczędność, chłód zawsze porządkują mi myśli i odczucia. No i skały, element wszechświata, z którym obok wody czuję porozumienie zawsze.








Nie jest to dobry kadr, ale tylko na tym widać, że jeden z koni jest podobny do Davida Bovie


I żeby nie było, nadal łudzę się, że wypatrzę białuchy


Ostatni ptasi punkt tego dnia, to Vadso i Store Vadsøya - wyspa z Luftskipsmasta, charakterystyczną wieżą cumowniczą dla sterowców wykorzystywanych w wyprawach arktycznych. Pogoda robi się ponura, więc światło szarzeje, wśród przepięknej, przebujnej roślinności, na jeziorku Vadsøydammen świstun i czernice, w gałęziach krzewów czeczotki. Czuję się tutaj jak na granicy snu, możliwe, że przez to światło, bo gdyby było słonecznie, prawdopodobnie krajobraz ożyłby i rozbuchał się barwami kwitnących roślin, soczystą zielenią traw i krzewów, a tak jest granatowo, szaro i wietrznie. Pomimo snujących się wokół ludzi z naszej grupy, mam wrażenie, jakbym odpadła od rzeczywistości, na drugi brzeg snu









W Vadso mewa gniazdująca w ogrodzie, a później tana i maleńki drewniany domiczek do spania z helikopterami lądującymi tuż za jego oknami. jedzenie, gadanie z Joanną i Zbyszkami, sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz