poniedziałek, 22 lipca 2013

Na słupie magmy - Wyspy Owcze, Islandia (3)

06.07.13 (sobota) - Islandia

 Zdjęcia uzupełnione są z zasobów Barona, Smyka i Krzyśków


Opuszczamy piękne jezioro Myvatn i jedziemy do Húsavík, a jedziemy tam w  celu sialala, obserwacji wielorybów. Mam listę życzeń:
1. orka
2. humbak
3. wal błękitny
Pogoda robi sę cudowna, zatoka jak stół i numer drugi trafiony! Ha! Z oddali tryska srebrna fontanna, gnamy więc w jej stronę i oto przecudnej urody długopłetwiec pieknie nam się prezentuje przepływając wzdłuż burt, nurkując raz po raz i pokazując swoje wielorybie oko. Możliwe, że to mazgajskie, ale płaczę (podobnie zresztą płakałam przy moim pierwszym kaszalocie), to nie do opanowania, emocje są zbyt silne, bo oto spełnia się jedno z moich marzeń - widzę humbaka, na żywo! Cała drużyna achuje i ochuje, choć po pewnym czasie mamy ochotę pognać dalej, poszukać kolejnych morskich olbrzymów, apetyt wszakże rośnie w miarę jedzenia.
Trochę żal, że nie ma orki, ale nie można mieć wszystkiego, w oddali za to pojawia się płetwal karłowaty. Pływamy tak trzy godzinki, zdaje mi się to mało, chciałabym jeszcze i jeszcze. Humbak rozkłada płetwy, majestatycznie wygina grzbiet przed nurkiem w głębinę, oddycha, lepszego widoku być nie może, nasz niesamowity brat z oceanu.




 Tu Baron, Smyku oraz ja szykujemy się do wypłynięcia



A tak mniej więcej wyglądamy



Przy czym Smyku celuje w znajdowaniu moich szczególnych portretów wakacyjnych!




I humbu-bumbu! Okrzyk wymyslony przez Radka, który, jak zapewnia on sam, przywołuje humbaki,a  nawet namawia je do sztuczek. Ale czy wzruszenie odbiera głos grupie, czy może jakoś nam zdrętwieli grupowicze, bo gębędrzemy tylko z Baronem





 W Húsavík drobne zakupy, uzupełniamy z Baronem zapas naszego dworskiego piwa, którym delektujemy się wieczorami (w zasadzie to już nocami,w  związku z czym śpimy po 3-4 godziny) na tajnych kompletach, do których hasłem jest słowo "Vanessa". Krótko mówiąc spotykamy się na Vanessie. Smyku, jakkolwiek za każdym razem zapewnia nas, że nie będzie uczestniczył w Vanessie, wytrzymuje zwykle w swoim postanowieniu z jakieś dziesięć minut i honorowo w miejsce piwa siorbie kolę. Co do smaku piwa, to łę tam, Islandia ma wszystko piękne oprócz piwa, blep!


Wodospad Goðafoss (Wodospad bogów) na rzece Skjálfandafljót. Miejsce ważne historycznie, bo w jego wody Þorgeirr Þorkelsson (przewodniczący Althingu), wrzucił posągi dawnych bogów, który to akt miał pokazać odejście od starych wierzeń po przyjęciu chrześcijaństwa. Wodospad rozciąga się na około 30 metrów w szerz i wznosi 12 metrów do góry. Jest piękny, ale miejsce mniej odludne, niż Dettifoss na przykład. Chyba rozpieściła mnie tamta Islandia








Jedziemy do miasteczka Akureyri. Mały wypad na polowanie na pamiątki, upolowane koszulki-maskonurki, spotkanie z trollami i szybka przebieżka po ogrodzie botanicznym w  poszukiwaniu wucetu. Słońce








Dalej półwysep Vatsnes, tniemy do miejsca o nazwie Osár, gdzie nocujemy i mamy nadzieję zobaczyć foki. Cztery z nich wylegują się już na piaskowej łasze. Mieszkamy w zabawnym domu-schronisku, gdzie strop jest pełen niespodzianek, szczególnie dla tych uciętych wyżej niż półtora metra, zaś podłoga przynosi atrakcje wszystkim. Ułożona z płytek powierzchnia podłogowa nosi nas faliście po kuchnio-jadalni. jest to zdaje się efekt ruchów skorupy ziemskiej, bo przecież nie fantazja budowniczego domu.


Jemy kolację i szykujemy się do wyjścia na plażę. Nasze schronisko położone jest blisko brzegu, na wzniesieniu, więc już od drzwi mamy fantastyczny widok. Schodzimy do tafli wody i maszerujemy  wzdłuż plaży aż do skały Hvítserkur, która wynurza się z szarości deszczowo-mglistego wieczoru, czy może właściwie już nocy. Skała wystaje z morza, jak brama jakiegoś zamczyska. Świetnie byłoby popłynąć wokół niej, myślę sobie, ale na to ani czasu ani wpław nie da rady.





Po drodze do skały, musimy przejść obok kolonii lęgowej rybitwy popielatej. Te małe bohaterskie ptaki, zajadle walczą z intruzami, czyli nami. Pikują z góry, tłuką dziobami w  nasze czerepy (błogosławione warstwy kapturów), dziobią gdzie popadnie i stosują atak chemiczny, czyli prosto objaśniając- srają delikwentowi na głowę. Delikwentem jestem ja. Smyku dostaje ataku śmiechu widząc jak biedny baranek zmagam się z hałastrą, na szczęście w drodze powrotnej wetuję sobie tę zniewagę, bo tym razem wybór rybitw pada na Smyka (i nie śmiej się dziadku z cudzego wypadku!). Oczywiście cały czas robimy sobie jaja, gadamy, chłoniemy ten mglisty czas i czuję się niesamowicie.


Osrana ja na plaży w Osar.



 Poglądamy jeszcze na foczą łachę, jedna z fok ma długą czerwoną ranę na szyi, zastanawiamy się skąd, czy to spotkanie z orką, czy może zaczepiła się o sieci. Bez względu na przyczynę, jakoś tak smutno wewnątrz, kiedy widzi się ranne zwierzę. Foka leży, cierpi w milczeniu, niemal nieporuszona.
Wracamy
Po powrocie brygada zakopuje się w kojach, a my oczywiście co? A my - Vanessa. po cichutku, szeptem. W pewnym momencie ktoś zmierza ku nam, przyczajamy się nad stołem dumając, że może nasz szept rozbrzmiewa w schronisku jak dzwon, bo oto idzie Grzegorz z miną złą, idzie idzie, zamiata się na krzywej podłodze i zanim ktokolwiek z nas zdąży otworzyć usta, wyrzyna w niski, stojący na środku kuchni stolik. Rąbie w niego tak, że aż się kulimy, dotknięci aurą tego bólu. I zawieszamy się między nieubłaganym śmiechem wynikającym z wizyjności tej sytuacji, a ogromnym współczuciem dla zaspanego, zmierzającego do wucetu kolegi..

Miłosierny Smyku tacha stół pod ścianę. Idziemy spać, upychamy mokre ciuchy na grzejnikach to tu, to tam. Mokrość jest stanem towarzyszącym. W Kobrze z jej powodu  już od jakiegoś czasu jeździ z nami mokry pies, a w cywilizacje w bagażu są na etapie feudalnym.

*


07.07.13 (niedziela) Islandia

Piękny, słoneczny i wietrzny poranek. Kto żyw i spakowan (wyjąwszy Smyka, który jest niespakowany), pędzi na plażę podglądać wylegujące się foki. Świetne stworzenia, opasłe, niezgrabne i megakomiczne  na lądzie, w wodzie poruszają się z gracją i elegancją. Foki pływają, baraszkują, przewracają się na grzbiety, dokazują. Odruchowo szukam tej wczorajszej, zranionej, jednak jej nie znajduję.







Załadunek do Kobry (naszego autokaru)  i w drogę, czeka nas trasa na Półwysep Snæfellsnes, leżący na zachodnim wybrzeżu Islandii.


Najpierw zatrzymujemy się przy bazaltowych ciosach Gerðuberg (u podstawy półwyspu). Piękna półka bazaltowych słupów malowniczo dzieli teren na dwa poziomy.




Znajdujemy ze Smykiem miejsce dogodne do wdrapania sie na tę półkę i spoglądamy w  dół, dołącza do nas Radek, bo przecież nie można się opanować przed ochotą wlezienia na skały. Tu na górze, mimo, że niewysoko,  panuje taka fajna, łaskawa cichość. Droga zostaje pod spodem, ludzie zostają pod spodem, a tu mchy i skały, i islandzkie słońce.






A co robi Baron? Tego nie wie nikt! Możliwe, że je coś w tajemnicy sądząc, ze drogowskaz ją zasłoni!



Ytrii tunga - podglądamy foki leżące na skałach. Jedna z nich, wyjątkowo zblazowana, zwiesza płetwy ze skały.





Brzeg usiany wielkimi, spękanymi bazaltowymi  głazami okryty jest kosmatą sierścią wodorostów. Wygląda to niesłychanie malarsko, aż się chce wyciągnąć farby. Ale gdyby nawet farby były w naszych plecakach, powoli niebo zaczyna nam komunikować, że "oto ja, niebo,  będę padać wam na pysk". I zapowiedź spełnia co do joty.









Pole lawowe Budahraun - wieje





A później spacer ścieżką wiodącą grzbietami klifów z Arnarstapi do Hellnar.

 

Pada, mży i siąpi. Klify przepiękne, pomimo pogody pod azorkiem nie da się pominąć wyjątkowej malowniczości skał, niesamowitych barw, poszarpanych fantastycznych kształtów, rzeźbionych w lawie wzorów.  Plaże cudowne, ptaków mnóstwo.

 


 

 





















Na jednej z plaż najcudowniejsze otoczaki pod słońcem, szybko obliczamy w głowach, ile z nich uda sie upchnąć do bagażu tak, żeby wyrobić się w dozwolonej masie. Otoczaki są z czarnej lawy, porowate, a jednocześnie obrobione przez wodę tak, że ich powierzchnia połyskuje. Te wielkie wyglądają jak siedziska w sam raz do domu, zapraszają żeby na nich spocząć, no i Baron sobie spoczywa. Z impetem spoczywa na jednym z  takich siedzisk, a na pamiątkę wyciska sobie na szlachetnej części ciała (czyli na barońskim udzie) pieczątkę pamiątkową z półwyspu. W różnych intrygujących kolorach nawiązujących do koloru tutejszych skał., ożesz blada mewa, deszcz pada, padł i Baron!
Chętnie zabrałabym do domu całą plażę, a kiedy spoglądam na Gosię Naleśniczkę, widzę w jej czach już nie tylko błysk, ale malignę, kamieniową otoczakową malignę. Na szczęście Wojtek surowo pilnuje żony, by się nie zapchała kamiennym ładunkiem. Ale jakże ja ją rozumiem!













Klify Lóndrangar z nurzykami polarnymi i ich niestrudzonymi poławiaczami, deszcz stracił wszelkie opory wobec gości i pada na całego










I kolejny kamienny zachwyt - Zatoka Skarðsvik. Radek uprzedza nas, łypiąc głównie  na naszego morsa, czyli Gosię, że silne tu prądy i do wody lepiej nie włazić, jeśli się chce z niej wyleźć na pewno. Plaża znowu z otoczaków, czarnych jak węgiel, czarnych jak skóra ziemi. Ciemne głazy leżą na żółtym piasku, mieszając swoje ciała z jego drobnymi ziarnami, piękny, malarski mariaż.







A później już w totalnym deszczu nocleg w Grunðarfjōrdur. Pada, pada, pada










2 komentarze:

  1. I znowu uśmiałam się do łez. Oko mi odpłynęło. Czekam na dalszy ciąg.
    Baron

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem przekonana, że przy biednym Grzechu! "Bo Wy Baroni tak macie!"

    (własnie piłuje swój kręgosłup zmniejszając zdjęcia do dalszej części!) :D

    OdpowiedzUsuń