I rzekł mi koleg jeden głosem spiżowym - żywiesz, a nie wiesz niewiasto, iże nowy Sapkowski na dniach wydan jest pod sąd i nierozsądek gawiedzi! I strwożyłam się prostaczka, żem taka nieświadoma, i zasromałam, a razem z czuciem tem przybieżała myśl do mnie, jako gwiazda prostych pastuszków wiodąca - będzie li ten Sapkowski wart ócz w niego zanurzenia?
No to będąc zbiegiem z okoliczności w mieście powiatowym, nabyłam rzeczonego autora "Sezon burz", co był wyszedł po tylu latach wiedźmina, jednego z moich ulubionych bohaterów, na kartach niosąc.
I strach na mnie padł blady, czy czytać, czy nie czytać, czy utrzymał autor narratiwum tego fantastycznego świata plecącego się tuż za płotem, czy raczej prosto po sapkowsku mówiąc, zamaszyście go zjebał.
Zaczęło się tak sobie, ale im dalej w las, tym lepiej wiedźmińskie kroki sobie przypominał, więc i historia się bardziej rozkręciła i język nabrał właściwej sobie swady i rzecz pozwoliła sobie przestać być papierową, a skoczyła za ten płot, by potruchtać po błotnistej glebie Kerack. Jakieś uczucie bliskie kataplazmowi też przyniosła mi ta książka, bo w pewien sposób ukoiła wycie z dziury, którą wybiła we mnie Wieża jaskółki, a ta, jak wiadomo skończyła się niecnie i podle, że człowiek nie wiedział, co zrobić z rękami i czy dać tynfa do czapki za spektakl. W Sezonie burz zjawia się scena, która mnie po Wieży pociesza, scena wyjęta z innego świata i chce być, mam wrażenie, skruchą i zadośćuczynieniem za tamten grzech.
Doznanie nie dosięgło tego pierwszego posmakowania wiedźmińskego miecza, ale to dawno było i człek inaczej rzeczy brał i czuł, więc cięzko teraz jest porównać na godziwych warunkach wagę obu rzeczy- za duży rozstęp rzeczywistości, ducha i recepcji, za inny odbiorca. Bo inaczej czuje się pierwszy raz, a inaczej krajobraz po bitwie, ba, po wojnie ćwierćwiecznej. Tak, czy sieak, nie narzekam na ten sezon, z przyjemnością przyjęłam jego obecność w moim łózku dobrze mi tak.
*
"Istnieje dodatkowa okoliczność powodująca przemianę mej nędznej egzystencji w istne piekło - ciągnęła Flawia. - Mam niecnego brata. Sypia ze swoim psem, już od rana pluje na podłogę, kopie w tyłek kotka i wielokrotnie beka przechodząc koło dozorczyni."
(BorisVian, Przykra historia, przeł.Marek Puszczewicz)
Różnicę w odbiorze czasowym, wzmiankowaną powyżej, poczułam przy Vianie. Jesień w Pekinie czytałam będąc młodą gęsiarką, czyli na studiach, na stancji i na podłodze, gdzie blade swe studenckie ciałko w plamie słonecznej wystawiałam, by się nią ogrzać, a także apetycznie zrumienić (o płoche czasy!). Zachwycona wtedy byłam odmienną realnością świata, dezynwolturą narracji i słowa, obrazem wykwitającym na wykwicie, a tenże z wykiwitu rosnący, kwitujący, kwitnący i kwitowany bez pokwitowania.. I to wrażenie chciałam sobie przypomnieć. Zwlokłam więc Zinkom z półki i jeszcze raz łyknęłam. I co? I choć owszem, zrobiła na mnie znowu wrażenie giętkość leksykalna, to już poczułam przesyt, nadmierność starania, nadnaturalność nasadzeń, kaskadowo spiętrzone niepotrzeby, aż po przecukrzenie poziomu cukru w cukrze. Nie mówię, że już mi się nie podoba, ale mówię, że nie usiadłam.na zadku obuchem piękna i dziwu porażona. Ponieważ do kompletu pozyczyłam sobie resztę vianowskiej półki, miałam okazję przyjrzeć się różnym jego pozycjom od na jednej nodze, do pełnego szpagatu. Chyba najlepszą znalazłam w Wyrywaczu serc, którego poczułam gombrowiczowsko niemal, cholernie dojrzale i z pełnym poczuciem wiedzenia o czym się książką mówi. Ponadto spożyłam tomy opowiadań, jedne z nich lepsze, jak Podróż do Chonostrowa, inne (np Mrówki) odczuwalne raczej jako potrzeba uderzenia w struny piszczałki perkusyjnej, zagrania numeru siedząc okrakiem na igle, czy też zakrzyknięcia juhu i zjechania gołym tyłkiem po lodzie. Jedno czuję pewnie, bawi się autor słowem wyśmienicie, ale też czasem tego słowa nie powstrzymuje, a nie zawsze ględzenie jest jedynym skarbem pisarskim. Co jest w Vianie wielkie, to stająca za opowiastkami wredna morda rzeczywistości, bystro za nos ucapiona i przyciągnięta aż pod granicę kartki, czasem odbita na papierze, jak weroniczynej chuście. Przenikliwe obserwacje, umiejętność wyekstrahowania drobnych przypadłości ludzkich, oczyszczenia ich i na powrót oplecenia absurdem, ale tak, by mocniej wśród mgły świeciły, jak neon ludzkiej durnoty. No i to tak.
howgh
kilka drobiażdżków, które mi jakoś tam zabrzęczały w wykrywaczu metali kolorowych:
Miranda powróciła. Ubrana była w małą wstążeczkę, podtrzymującą na karku jej lśniące włosy
(B.Vian, Impotent, przeł M. Puszczewicz)
"Mówi się błędnie ""z zamkniętymi oczami" - odkowalił tamten. Nie ma się zamkniętych oczu tylko dlatego, że nachodzą na nie powieki. Pod spodem są otwarte. Jeśli wtoczy pan głaz w otwarte drzwi, to nie zostają one przez to zamknięte..."
" - I nie rób pan takiego pyska - rzekł Angel. - Niedobrzemi się od tego robi. Można by powiedzieć, że traci pan przyjaciela!
- Bo tak jest - odrzekł Zmar. - Bardzo pana lubię.
- No, ja pana też - powiedział Angel. - Ale wie pan - jadę tak czy inaczej. Nie zostaje się tylko dlatego, że się lubi pewne osoby; odjeżdża się, gdyż nienawidzi się innych. Tylko to co złe zmusza do działania. jesteśmy tchórzami."
(B.Vian, Wyrywacz serc, przeł M. Puszczewicz)
moja literka
"z" działa obecnie w takim sp[osób ;)