piątek, 30 maja 2025

Majkoty

 Lopanie! Tela czasu, a tu do czytania na blogach i do oglądania!  No bo wicie, Hipolicie, nie było mnie, gdyż byłam tu, właściwie niedaleko, bo za ekranem przecież, wystarczyło zapukać. 
Działo się dziajało, a to w pracy, a to w domostwie, wszędzie się dziajało i tak czas spełzł, acz nie na niczym, tylko na tych dzianiach wszelakich.

Najsamprzód pokażę Wam, co dostałam od Jaskółki. Otóż mam swojego żąrptaka, tu mi się od razu przypomina ilustracja Szancera do Konika Garbuska, świata pełnego magii, światła i mroku. Żarptak przybył do mnie z przemiłym listem i wiecie? No pewno, że wiecie, jakie to cudowne uczucie dostawać listy! Żarptak wisi teraz w doborowym towarzystwie moich ulubionych domowych dzieł, wierzajcie mi, w gronie zacnymi wystawcie sobie, tam akurat było na niego miejsce. Dziękuję Jaskółko!





Na czas jakiś gości u mnie koleżanka z klasy licealnej, która właściwie przestaje już być koleżanką, bo się z nią zaprzyjaźniam i straszny żal mi będzie, kiedy odjedzie, no, ale jeszcze o tym nie myślę, bo jeszcze jest czas spotkania, gadania, szwendania się po Warmii, śmiechu, wspominek, poważnych i poważnych mniej rozmów i bycia po prostu. Istotne jest, że to wszystko nieinwazyjne, nie siedzimy sobie na ogonach wzajemnie, pracujemy we własnych kątach, spotykamy się, by pobyć i istniejemy,  razem i indywidualnie. Trwaj chwilo!

I kolejne prezenciki, ach! (Na stronie) zdjęcie tego belgijskiego piwa jest oczywiście chytrze zamaskowanym sposobem, żeby pokazać wam moje fijołki.




A skoro już o tych fijołkach, to parapety i kwietniki mam w całej chałupie obsiadnięte, obsiądzone? Przez doniczki, doniczuszki, doniczęta, bo z myślą o kolejnym kiermaszu ogrodniczym w szkole, rozrastam rośliny rzadziej uczęszczane. A moje epiphyllum już pluje nektarem i klei wszystko co pod nim, nie bacząc na zabytkowe drewno mojej pięknej artystowskiej szafki, czy też zabytkowe deski podłogi. Tak, efekt łuszczącej się farby zamierzony.
Tia, akurat, po prostu nie malowałam od sryliona lat, choć prawdą jest, że i podłogi i parapety  są zabytkowe.



A jeszcze wizyta od lat niewidzianego, czyli od czasu ptasiarskiej wyprawy na Islandię, Smyka z Ewcią (zmusiłam ich do noclegu w ich drodze na Litwę po pytonga).

A jeszcze wizyta od lat zapowiadających się /dobrze/ kuzynostwa poprzez koligację.

A jeszcze wizyty krewnych, krewniaków, krewniuszków, czyli gwarno wesoło i ochoczo.

W ogrodzie straszliwa susza, wiec przy każdym najmniejszym deszczyku wzrasta moja religijność, gdyż żarliwie modlę się o kontynuację. W związku z końcem maja przemarzły pomidory i trzykrotki oraz jaskry. Dalie nie, bo dalie zostały zjedzone przez ślimaki, więc nie ma o czym mówić. Chwała ślimakom! Albo, po namyśle, jednak nie, hańba na wasze głowy, ślimaki!

Na zdjęciu nie ogród, a widok poranny z okna mojej paracosypialni ( w tej kolejności) i poglądowy, zupełnie przypadkowy kot domowo-podwórzowy. Nie znam dziada.



No i tak, w szkole intensywne tygodnie, a to ogrodniczy kiermasz, a  to turniej szachowo-warcabowy, a to tydzień ekologiczny, a to zbliżający się koniec roku i budzące ze snu zimowego niedźwiedzie, no i tak, panie dzieju, się to toczy.



Post jest sponsorowany przez narzuconą sobie dyscyplinę autorki, żeby choć raz w miesiącu wyskrobać nieco pikseli.

sobota, 10 maja 2025

Dlaczego jestem zła

 Dlaczego jestem zła na Jaskółkę? Ano dlatego. że dopiero niedawno w swoim wpisie wskazała mi jedyną i słuszną drogę dotyczącą szczotki akumulatorowej, a  przecież mogła już jakieś dziesięć lat temu! Tak że ten!

Macie pojęcie, że ja dzisiejszy SOBOTNI poranek spędziłam z własnej i nieprzymuszonej woli szorując wszystkie drzwi w moim domostwie? Szczotką oną?  Tak, śpiewają teraz jak humbaki!

Gdzie byłaś o akumulatorowa szczotko kiedy tyrałam zalewając się łzami, krwią i potem w świątecznych wojnach, służąc w kampaniach  pod generałem Mamcią! w potyczkach z sierżantem Jolantą nad głową, gdzie byłaś o szczotko akumulatorowa!

No to jest jakieś kuriozum wielkie i rarytas, ta szczotka, mówię ja wam! Niby tylko kręci się w kółko, niby proste, a na myśl mi nie przyszło, że takie cuś ratuje świat! Dzięki Ci o Jaskółko, choć nie zapominajmy, że mam Ci za złe, iże dziesięć lat trzymałaś mnie w niewiedzy!

*

Muszę zrzucić z biurka górkę, co zalega czekając na napisanie, więc na szybkiego. To dla pani ta cisza, Mario Vargasa Llosy (tłum.  Tomasz Pindel). Spotkaliście kiedyś ducha? Kogoś, kto pokazał się wam, spalił magnezjowym płomieniem i zniknął? Rozwiał się jak dym zostawiając szczątkowy ślad na łyżeczce? Taka jest historia czegoś, co się dzieje pod powierzchnią Limy, pod skórą kreolskich mieszkańców, pod podszewką muzyki. Jest szary, niemal samozwańczy krytyk muzyki, której oprócz niego raczej nikt nie recenzuje i jest Lalo Molfino, zjawisko jednej nocy. Ich historie splotą się tej nocy właśnie, na zawsze wplotą w nitkę kreolskiego walca, staną się snem, a może jawą. Czy Tonio Azpilcueta naprawdę prowadzi swoje muzyczne śledztwo, czy tylko lunatykuje? 

Kiedy kupowałam tę książkę opisaną w internecie, jako ostatnią Llosy, nie spodziewałam się, ze za kilka dni okaże się, że jest naprawdę ostatnia

Tym razem wylosowałam cytat otwierając książkę na chybił/trafił i mówi ona do was tak:

"Szanowna Pani

wreszcie udało mi się Panią odnaleźć, choć łatwo nie było. Szukam Pani od prawie trzech tygodni. Nie chcę zamęczać Pani szczegółami, powiem tylko, że namierzyłem Panią dzięki Miguelowi Cuadrze, jednemu z pracowników pana Abanto z Callao, niegdysiejszego promotora muzyki i odkrywcy wirtuoza, którego tak Pani, jak i ja jesteśmy wielbicielami - nadzwyczajnego Lala Molfino"

(Mario Vargas Liosa, To dla pani ta cisza, przekład Tomasz Pindel)

*

Przeczytałam też pozostałe dwie części Uroczyska Colina Meloya i Carson Ellis (tłum. Bogumiła Kaniewska), a że o tej pozycji już pisałam, to tylko dorzucę, że rzecz świetna, narnijska w dobrym duchu literatury dziecięcej, która jest niegłupia i dobrze napisana oraz ślicznie wydana.

*

I Murakamiego wzięłam, żeby zobaczyć co się zmieniło i czy zmieniło się coś. A że pierwszą książką, którą przeczytałam jego był Koniec świata (wtedy nie wiedziałam, że to on i zagubiłam tę rzecz na parę lat, póki nie zaczął być wydawany całościowo), to nabyłam Miasto i jego nieuchwytny mur (przekład Anna Zielińska - Elliott). To jest równoległe dopełnienie tej myśli o Mieście otoczonym murem, rozwinięcie tezy cieni i chyba już więcej nie będę pisać, bo ani ze mnie recenzent, ani interpretator, zostawiam tylko tropy bo mogę. Ja z Murakamim mam części - część kocham na zabój, część mnie znudza. Tę kocham akurat, a, że jego pisanie jest tak we mnie obrazowe, że nie umiem chyba tego opisać literkami. Otworzę cytat na chybił/trafił także:

"Pozostała w mieście ludność nie wspominała o tym czymś, co się stało. Nie chodziło o to, że odmawiali rozmowy na ten temat. Wyglądało na to, ze zbiorowa pamięć o tym wydarzeniu została całkowicie utracona. Prawdopodobnie kiedy mieszkańcy pozbyli się swoich cieni, odebrano im także te wspomnienia. Zdawało się, że tak samo, jak nie wykazują horyzontalnej ciekawości na temat topografii, nie mają też wertykalnej czy chronologicznej ciekawości na temat historii.
Po tych terenach opuszczonych przez ludzi chodziły teraz tylko Zwierzęta z jedneym rogiem. W małych grupkach wędrowały po zagajnikach w pobliżu Muru. Kiedy szedłem ścieżką, odwracały głowy, słysząc że idę, i patrzyły na mnie, ale nie okazywały większego zainteresowania. Dalej szukały liści i owoców na drzewach. Czasamiw  zagajniku wiał wiatr i suche gałęzie trzeszczały jak stare kości. Idąc po opuszczonych terenach, odwzorowywałem w notesie kształt Muru."

(Haruki Murakami, Miasto i jego nieuchwytny mur, przekład Anna Zielińska-Elliott)

Zdjęcie jeszcze kwietniowe. Od pierwszego planu, mija wiśnia, lipa Danusia (pomnik przyrody) w moim ogrodzie i wieża św. Jana. Widok z kuchni.


niedziela, 4 maja 2025

Unboxing a sprawa potopu

No i chyli się majówka ku zachodowi, co sprawia, że mus podnieść rzyć z fotela, w  którym niemal całą tę majówkę spędziłam. No dobra, może nie całą, ale przerwy między jakimiś domowymi robótkami. W fotelu i serialu, a co! A jak! Nie będę tu się chwalić tytułem serialu, bo to po prostu serial-mózgotrzep, żadne figofago. Za oknem nam trochę podżdżyło, nie żeby jakoś obłędnie, ale dobreito, bo dzięki onemu wzeszła rzodkiewka.
 
*
  
Otwarcie paczki uratowało podzlewną  szafkę przed potopem szwedzkim (błąd na uszczelce rury, czyli klucz szwedzki w robocie). Aj, bo w paczce była półeczka, którą miałam zamontować wewnątrz szafki i to dzięki temu odkryłam drobny zbiornik wodny na jej dnie ze źródłem w rurce do ciepłej wody. No i teraz na czas jakiś nie mam ciepłej wody, bo majówka odjąć uszczelka.  Przyznam, że owa sytuacja została obnażona dzięki  kościstemu palcowi wszechświata, który mnie szturchnął  by otworzyć pudełko bez zwłoki. No bo wiecie, moje otwieranie paczek nie jest wcale taką prostą sprawą. 

Mój aspergerowy starzejący się mózg słabo znosi nawał informacji, więc w codziennym toczeniu się kamieni, myśli o otwarciu pudełka towarzyszą mniej więcej takie - musisz wziąć nóż, nie, kurwa, lepiej nożyczki! A nie, lepiej jedno i drugie, ta taśma wygląda na niezmordowaną! Bosz, w środku na pewno będą zwoje folii bąbelkowej! Tam będzie styropian! Usiądźmy! Wszędzie te małe okruszki, ja pierdole, trzeba iść po odkurzacz! Gdzie jest ten cholerny nóż! Chcę herbaty! Pewnie folia będzie poowijana taśmą! Szafka na bank jest do skręcenia, jeeezi muszę iść do skrzynki z narzędziami! Poleżę teraz. A nie bo wszystko rozbebeszone! Matko, trzeba będzie wyjąć starą półkę, posprzątać szafkę, matuś, jak mi się nie chce! Wszędzie styropian! O, a ta plama zawsze tam była nad szafą? Trzeba teraz  poukładać te wszystkie pierdoluty podszafkowe, ciekawe gdzie jest ta moja szczotka do fug? Hm, musze jej poszukać, kurczę, myślałam, że tu będzie. Trochę głodna jestem. Co to za śrubka? A jak nie będzie pasować?! Trzeba będzie przepakować na nowo! Hmm może ta szczotka jest w  piwnicy? Sprawdźmy. O co to za płyn? Bosz, jeszcze trzeba pozwijać te wypełniacze i wynieść do kontenerka! Kurczę, miałam poszukać jak się hoduje oplątwy... Błe, muszę  rozłożyć pudło, japierdu ile taśmy można nakleić na pudło! Nie chce mi się go wynosić, postawię tu może! Poodkurzać! O, a kto przesunął doniczkę?  Wiecie, to mniej więcej w ten deseń.

Od zawsze mam problem z wypakowywaniem paczek, plecaków, toreb. Zwykle leżą dość długi czas, zanim jestem w  stanie się z nimi zmierzyć. Nawet plecak po powrocie z miesięcznej wędrówki, jestem w stanie wypakować po dwóch dniach dopiero, choć przecież wiadome, że całość jest do prania. 

Domownicy długo nie rozumieli, dlaczego w święta, czy urodziny nie wypakowywałam prezentów od razu, przy wszystkich. Odkładałam pudełka i robiłam coś zupełnie innego. Czułam ich zawód, że "nie cieszę się z prezentu". Pytali mnie, ale nie otworzysz? Nie chcesz zobaczyć? I coś tam zawsze wijąc się jak wąż ściemniałam, co brzmiało, rzecz jasna, nieszczerze, bo sama nie wiedziałam i nie chciałam też okazać się niewdzięcznicą. Sama dopiero teraz rozumiem dlaczego tak robiłam.
 
Po prostu zbyt wiele bodźców na raz, impreza, wielu gości, rozmowy, okrzyki, kolory, jedzenie, bieganie, to wszystko blokuje mój umysł. Nie potrafiłam zmusić się do jeszcze jednego - rozpakowania. A kiedy już zmuszona wewnętrznym poczuciem winy rozpakowałam jednak prezent przy wszystkich, nie bardzo umiałam wydobyć z siebie to odczucie prawdziwej radości, znowu blok. Ta radość i przyjemność była, ale w środku, zatrzaśnięta. A później z tego wszystkiego, w wewnętrznym mętliku,  kładłam prezent gdzieś, czego mój mózg nie rejestrował i później nie mogłam go znaleźć. 
I wolałam zostawić prezenty w miejscu, gdzie je otrzymałam i dopiero kiedy zostanę sama, a hałasy w mojej głowie pójdą spać, powoli je pootwierać, czasem trwało to tydzień. Nadal tak jest.  Tada!

Właściwie miałam napisać o przeczytanych ostatnio książkach, a napisałam o pudełkach, no cóż...

*

W szkole mieliśmy ogrodniczy kiermasz, którego jestem pomysłodawcą i organizatorem, więc zapierdziel był srogi od lutego (hodowanie roślin, podlewanie, ekspozycje słoneczne, hartowanie i takie tam), ale wyszedł prześwietnie. Rzecz jasna nie sama to robiłam, miałam niewielki, ale srodze zacny team.
Foto: Ania Gieryszewska
Kiwity 29.04.25
Zielonym do góry!


niedziela, 6 kwietnia 2025

między fortelem a fotelem

 Chociaż dom jęczy i się chwieje, dzięki ci wszechświecie za dzisiejszą wiugę, co niby nie jest mi na rękę, ani na ogród, a jednak trochę jest, bo zalegam w kocim świecie herbaty z termosu i kocyka dzielonego z Jozafatą. Czytam Murakamiego, którego rzeczy, kiedy się zaczęły pojawiać, sprawiedliwie po połowie wielbiłam/wielbię i traktowałam, jak męczące. Jakoś tak, że co drugą - to lub sio. Na długi czas przestałam, odeszłam do innych bogów, ale od czasu jakiegoś znowu zastanawiałam się, co u niego, więc drżąc na sercu i umyśle, zakupiłam książkę, która jest echem Końca świata, ale jeszcze czytam to nie powiem o niej więcej.
No i tak siedząc w kokonie koca i kota, z książką w ręce (4xK), w wolnej od liter przestrzeni myślę sobie o poezji. I przebóg, trochę też o alkoholu. Przedziwne są szlaki myśli i niczym nie oznakowane, bo przychodzi mi do głowy, że poezja to jest bełkot umysłu, a my, mimo, że na potrzeby wpółżycia w wypracowanych i potrzebnych standardach,  staramy się bełkot we własnych głowach porządkować, reagujemy jego słodki zew. Urzeka nas pieśń fonetyki (mówił już o tym w swoich wykładach Borges), duszna maligna przenośni, skoki nad zamglonymi przepaściami bez kładek. Cieszymy się jak dzieci spadając z obszarpanych turni, kręcąc się w kółko i obsypując złocistym pyłem sylab. I oto dlaczego przyszedł mi na myśl alkohol, bo tenże przychodzi w sukurs poezji, wyłącza dumanie, przywarcie do twardych faktów i prawideł, rozszerza obkurczone na co dzień naczynia empatii. Dopiero po wchłonięciu zaaspirowaniu dawki, przywyknięciu do owego bełkotliwego imaginarium, możemy przykleić się stopami do ziemi, otrzepać motyli pył z ust, zrzucić go z ubrania i coś tam przez chwilę, zdajemy się rozumieć. I nie, nie jest to absolutnie pochwała alkoholu, tylko taka luźna dywagacja nad mechanizmami. Bez alkoholu też działa.


zdjęcie z outfitem pierwszokiwetniowym, któren to został przez uczniów okrzyknięty jako "słodziutki" i "wygląda pani 30 lat młodziej". Konkluzja, na co dzień jestem gorzką starą babą. 

sobota, 5 kwietnia 2025

nim rozdziobią nas kruki, zjedzmy resztki z lodówki

Bo wicie, Hipolicie, jednak w kuchni ostatecznie pojawiły się gałki białe. Tym samym stałam się naturalną posiadaczką różnej maści gałek innych, więc poprzykręcałam je sobie do segmentów w pokojach.
PRLowskich, dodam, żeby nadać sznytu sprawie.





A zauważyliście, że w filmach/serialach klasy c+, kiedy ludzie trzymają dziecko/lalkę to za każdym razem nim potrząsają? W sensie lulania, że niby żadne dziecię nie wytrzyma na rękach bez ruchu sprężyście drgającego, obczajcie, mówię wam. Jeśli jest prawdziwe dziecko potrząsają nim  rzadziej, chyba boją się ze względów wiadomych.

Podczas sprzątania, nie, nie, spoko, nie oszalałam, tylko ogarnęłam walające się graty, wyciągnęłam jeszcze jedną książkę, którą sobie ongiś wzięłam z ciekawości i też trochę z kiermaszu taniej książki w  szkolnej bibliotece. 
Książka nazywa się Wdowie wzgórze, a napisana została przez Katarzynę Ryrych. I  no jest to książka o tym wszystkim, co na okładce nam mówi prof. Jan Błoński, ale jest to opowieść tak poprawna, tak teatralnie skonstruowana, że pociąg musi jechać niedaleko, bo szybko, krótko i przewidywalnie w książce tej. Mamy tu wzgórze zamieszkałe przez kobiety z różnymi historiami i tak zwanymi "trudnymi opowieściami", wszystkie są teoretycznie "dziwne" (kobiety, nie opowieści), a przecież od razu widać, że to złote serca rodem z Ani z Zielonego Wzgórza (darujcie, ja lubię to stare, nieco pensjonarskie tłumaczenie) i choć w książkach ze starszych czasów kompletnie mi pensjonarskość nie wadzi, a  wręcz przeciwnie, w książkach współczesnych sprawia, że patrzę pobłażliwie, bo pisarze teraz, panie tego, nie umieją być prawdziwymi pensjonarkami. No więc są te "trudne" historie kobiet (zwróćmy uwagę, jak naużywałam w tym jednym wpisie cudzysłowu), są dramaty, ale koniec końców wszystko się kończy, czy dobrze, czy źle, to wam nie napiszę, żeby nie było.

I ponieważ dawno nie było żadnego kuchennego wpisu, to wczoraj zeżarłam resztkę zapieksy ze szczątków w lodówce.

* Otóż potrzebowałam do tego:

0,5 kg pieczarek
5 niedużych ziemniaków
pół kostki sera żółtego
1 małej cukinii
7 suszonych daktyli
1 dużej cebuli
oliwy
łyżki mąki pszennej do zaklepki

sosu grzybowego, który mi został od kaszy gryczanej.

prezyprawy: sól, pieprz, papryka (ostrość wedle uznania), koper, curry, szafran, zatar

* A zatem zacznę od sosu podgrzybkowego

proste - ugotuj grzyby z kostką rosołową, odrobiną szafranu, solą, pieprzem, podsmażoną z curry cebulą. Zaklep mąką pszenną, dodaj dużo kopru (ja mrożony)

*Teraz zapieksa

Zapieksa została zrobiona w garnku od Garybulgary, na którą to firmę was namawiam, bo, że kocham ceramikę to raz, w Bułgarii oszalałam na punkcie ichniej, to dwa, a w Polszcze znalazłam firmę co ma i piękne wzory, i dobre ceny, i jest rzetelna, bo korzystam i ja i przyjaciele, to trzy.

Wiadome, ziemniaki, cukinię i pieczarki pokroiłam w plastry, cebulę w półtalarki, daktyle w drobne wiórki. Ser starłam na grubych oczkach.

W garze na dno odrobina oliwy i zaczęłam od ziemniaków, trochę daktyla, papryka, sól, pieprz, później cukinia, cebula, pieczarki, daktyle, papryka, sól pieprz, ser żółty i kolejne warstwy powtórka. Na sam wierzch papryka, sól, pieprz, daktyle i zatar (dostałam od Justyny, bo przyjaciele, znając moją miłość do przypraw, przywożą mi one ze swoich wypraw). Na to wszystko jeszcze ser żółty. Polałam to sosem podgrzybkowym i do piekarnika.

Nie wiem, jak inni dziekani, ale dla mnie palce lizać, powiem wam!

Myśl o zapisaniu tego, jako przepis pojawiła się kiedy na talerzu zostały smętne resztki, niech więc ta oto awangardowa fotografia kulinarna będzie nie tyle dania, a apetytu ilustracją .


na koniec w sobotnim bałaganie kicia, bo tak słodko śpi, że muszę, gdyż się uduszę


Trzymajcie się! U nas zawierucha śnieżna, gradowa i kolejne dachówki lecą, psiaichmać!

poniedziałek, 31 marca 2025

Marcowe lelum polelum

 Ajajaj, wiosenne urwanie głowy splecione w ścisły węzeł z wiosennymi przesileniami, huśtawkami nastroju i fizykalności. A to ogród, a to szkolnych robót, projektów, esiefesiów co niemiara, a i książka kusi, i film by się, i coś zjeść trzeba. Dom sprzątany jeno incydentalnie, w tych miejscach, które, niczym różowa skóra pięty przez dziurawą skarpetę wyłażą na widok boski, a ludzką sromotę. Na podwórzu obecnie bezsłonecznie, chciałoby się, żeby popadało srogo, ale raczej spacerowo popaduje od czasu do czasu, niż jest prawdziwym deszczem. Bociany już obsiadły lokalne gniazda, łomocą się aż huczy, w jednym i drugim sensie, bo bocian to ptaszysko agresywne, kiedy lokatorów na jedno lokum jest więcej niż para. Jeszcze na dachu nie ma mojego, a w ogrodzie już są. Serce roście kiedy przybywają te piękne ptaki, spotykamy się na podwórzu, w  ogrodzie, na drodze. Człapią, rozkradają stosik gałęzi, pilnie pracują, klekocą jak kołatki wielkopostne i przeciągają skrzydła. Na glebie prymulki, krokusy, złocie, cebulice, fijołki, zawilce, trawki , rozglądam się wokoło i myślę, jak wobec tych cudów przyrody, tych coraz trudniejszych do zachowania cudów, ludzie zmyślają sobie setki problemików i uparcie te problemiki wkoło obchodzą. Jakby woły w kieracie łbem zwrócone dośrodkowo, wiecznie zmęczone, przygięte niewolą. Tylko, że woły same tego nie wybierają. Mówię tu, nie o rzeczywistych problemach, tylko o drobiazgach jakichś, które łatwo i szybko rozwiązać można, a czasem nawet pominąć. Przyglądam się, jak stają kamykiem w bucie, jak uwierają, a wędrowiec ów kamyk niosący, miast go wytrzepać, minę zbolałą robi i przechodniom się skarży na los swój smętny. Ech, wiosno, ależ co by to było, gdyby cię nie było!


Przyniosłam wam dwie książeczki ładnie wydane, miłe graficznie mej duszy i oku.

Cztery muzy Sophie Haydock w przekładzie Izabeli Matuszewskiej, to historia luźno nałożona na kilka faktów z życia Egona Schielego i jego modelek. Książka ładna, rzetelnie napisana, taka, co to nazywamy na użytek prywatny z przyjaciółmi, dobrym rzemiosłem. Osadziłabym ją w kategorii dobre czytadło, trochę sentymentalne, trochę wygładzone, lekko pokolorowane, ale można wziąć do pociągu i się nie nudzić. Książka ujmuje historie czterech kobiet obecnych w życiu malarza - siostry, modelki, żony i jej siostry. Osoby te patrzące na nas z obrazów artysty dostały dzięki Haydock ciało i osobowość. Autorka spekuluje, co mogły czuć, co łączyło je z wielkim artystą, co czuły i jak się ich losy przenikały. Książka, co ważne, ma ładną wstążeczkę/zakładkę, pomarańczową. I ładną okładkę. No wiecie, to ważne.

"Edith zamyka drzwi przyciskając list do piersi. Znaczek jest z Dalmacji, ale ona nikogo tam nie zna.
Powinna poczekać aż Egon wróci do domu i sam otworzy list. W końcu jest zaadresowany do niego, z napisem: Prywatne i poufne.
Edith idzie  z nim do kuchni i gotuje wodę w rondlu, po czym ostrożnie otwiera list nad parą. To sztuczka, której nauczyła się od Adele. Kiedy przeczyta wiadomość, będzie mogła z powrotem zakleić kopertę i Egon się nie zorientuje. Ostrożnie wyjmuje sztywną kartkę. Widnieje na niej oficjalna pieczęć i znak Czerwonego Krzyża. Szybko przebiega wzrokiem tekst, szukając nazwiska. Jest."

(Cztery muzy, Sophie Haydock, tłum. Izabela Matuszewska)


Drugą książkę kupiłam na posmakowanie także z powodu okładki, to Uroczysko Colina Meloya (przekład Bogumiła Kaniewska) z ilustracjami Carson Ellis, no i te ilustracje mnie po prostu zaczarowały. Jest coś w jej rysowaniu, że sięga długimi palcami wprost do tego miejsca w sercu, gdzie gości Narnia, ulica Czereśniowa, czy plaża Piaskoludka. I skojarzenie z Narnią jest nie tylko przez obrazy, ale cała historia jest mocno narnijska. Świetnie napisana z wartką akcją. Mamy groźny i tajemniczy Nieprzebyty Bór wśród cywilizacji Portland,  mamy trójkę dzieci uwikłanych w magiczne wydarzenia i dalej możecie się domyślić. Zdradzę, ze są bitwy, przygody, "czasy ognisk i bajek". O! To jest to skojarzenie, jest też w książce owej wiele z Braci Lwie Serce, Ronii i wielu innych dziecięcych wypraw w szeleszczące światy papieru. Oczywiście, że kupiłam pozostałe dwie części. 

"- Kim...kim wy jesteście? - zapytała. Miała zupełnie wyschnięte usta, więc mówienie sprawiało jej trudność.
- Łotrami, dziecko - odpowiedział jeden z biegnących. - Jesteśmy bandytami z Uroczyska. Masz szczęście, ze to my cię znaleźliśmy."

(Uroczysko, Colin Meloy i Carson Ellis, tłum. Bogumiła Kaniewska)

Darz Bór!




piątek, 28 marca 2025

Darwin w turbanie i dwaj Durianie

 Mam sporo rzeczy do myślenia, ale mniej czasu na przemyślenie ich, zatem tylko zostawię zdjęcie autorki Kreaturii z ilustratorem Kreaturii, Grzegorzem Ósmym, któren u autorki gościł. A że to ważkie zdarzenie, to dokumentuję.

Żegoty 15.03.25, foto Jola Faron



poniedziałek, 24 marca 2025

Podróże w czasie

 Miałam a zapomniałam. Grzesiek Malecha czyta moje podróże w czasie

https://www.facebook.com/100009576681881/videos/558567507243497

niedziela, 23 marca 2025

topienie Marzanny

Jestem pełna lęków, lękam się lekarzy, załatwiania spraw w urzędach (nawet przez Internet), kontaktu z ludźmi, trzeszczącego lodu, tego, że nagle na wysokości opanuje mnie nieprzemożna ochota zrobić krok w przepaść. Lękam się o bliskich, o drzewa, że ktoś je zaraz wytnie, o koty, psy, a i psów się lękam. Śnię o głębiach pode mną, wojnę, ataki kosmitów. I jestem niesłychanie odważna, bo codziennie stawiam tym lękom czoła, załatwiam sprawy, rozmawiam z ludźmi, spotykam się z nimi, patrzę na ucięte pnie drzew, płacę rachunki, przygarniam chore koty. Odwaga, jak mi się zdaje, to wieczne zapasy z lękami, racjonalizowanie, walka, istny makiawelizm, gdzie używasz i wewnętrznego lwa i lisa, układasz się lub mocujesz z rzeczami.
Ale też życie wśród lęków jest cholernie męczące, każdy dzień próbuje zamrozić mnie w łóżku, oazie nicniemuszenia z murem obronnym kołdry, usiłuje mnie zatrzymać w snach, które choć wyglądają na groźne, są snami, a nad tymi mój umysł panuje. Jednak, jak żartobliwie mawiał mój tatko, co to za życie, więc wstaję i bodę się z tą przedziwną przeźroczystą chmurą, polem siłowym i ciągle mam wrażenie, że świat dzieje się tam gdzieś, pomimo, i ciągle nie mogę do niego dotrzeć. Mimo tego wszystkiego jednak widzę przepyszną tego świata urodę, czuję bliskość rodziny i przyjaciół, czuję miłość, czuję ciepło wiosennego słońca, ciepło kociego futerka i słyszę, jak mówią do mnie trawy. Pomimo wszystkich lęków, zielony pęd, który został kiedyś zasiany w moim sercu, pielęgnowany przez dobroć, cierpliwość i miłość ludzi w moim życiu, nadal rośnie, mocniejszy niż wygląda, silniejszy od barykad kołdry, bezpiecznej gleby łóżka i od sumy strachu. I nie, nie wchodzę na trzeszczący lód.




niedziela, 16 lutego 2025

Bałwanki, pierzynki, puszki

 Och, zaczęło się przedwczoraj w nocy, a wczoraj przez dzień cały trwało i prosz! Co prawda żal mi trochę żurawi, których potężne klucze już powróciły, ale ptaki dadzą sobie radę z temperaturą, jeśli znajdą coś do jedzenia. Tak czy siak jest pięknie, pięknie, że aż kręci się w głowie. Co prawda nie było najlepszym  moim pomysłem z tej dzikiej uciechy pobiec w śnieg w piżamie i śniegowcach na bose nogi, ale tez nie był to przecież mój pomysł najgorszy, więc luzik! I tak trochę rano, trochę po południu i trochę wieczorem nacieszyłam się tym dniem magii.

Więcej zdjęć tutaj na wierszalotce

Co tutej przyniosłam, ano kolejnego Dicka, Teraz czekaj na zeszły rok w przekładzie Jacka Spólnego i nie jest to najlepszy jego wyczyn, ani nawet bardzo dobry, ani dobry nawet, powiedzmy, taki szkic do Trzech stygmatów i Ubika, ale wiecie, ja kocham Dicka, więc nie żałuję i rozgrzeszenia nie proszę, gdyż nie pragnę się poprawić nic, a nic.

*

Bardzo piękna, baśniowa pozycja Larsa Myttinga, Siostrzane dzwony (tłum. Karolina Drozdowska) zabiera nas do dzikiego zakątka Norwegii, gdzie ród Hekne reprezentowany przez Astrid, bohaterkę książki, swoje losy związał z pewnym kościołem słupowym, a właściwie z kościelnymi dzwonami, które nazywają siostrzanymi. Dzwony powstały aby upamiętnić bliźniaczkiz  rodu Hekne.  Halfrid i Gunhild to niezrównane tkaczki, dziewczyny, które żyją zrośnięte biodrami i kończą życie w mistyczny sposób. Zrozpaczony ojciec funduje dwa dzwony, które w tle stają się przeznaczeniem i nemesis opowieści. Pięknie napisana historia ludzkiego życia w okowach dzikiej przyrody, tłumionej miłości, przyjaźni, rozpaczy i szczęścia,  ludzkich małości i wielkości splecionych, jak ciało starożytnego węża, strzegącego wrót świątyni stanowiącej ważny punkt tej opowieści.

*

Obejrzałam też tego nowego animowanego Wiedźmina, Syreny z głębin i pal to sześć, że historię spłaszczono i przekuto na disneyowską modłę, ja rozumiem, że współczesny płaski widz z płaskim ekranem lepiej zobaczy płaski obraz, mnie się po prostu nie podobała ta animacja. Jakaś taka nieruchawa, co kompletnie mi nie pasowało, trochę anime, trochę chyba miało być epicko, wyszło, jakby się rozłaziło. Zanudził mnie.



piątek, 7 lutego 2025

Zielonym do góry

 Ach wiem, wiem, no bo ten, wiadome, że to dlatego. sami wiecie, jak to z tym bywa, że tenteges i nagle o.

Czyli szybki trucht po zaległościach leżących na biurku.

Z kosza wyciągnięte za drobny piniondz w sklepie Gama w opcji tzw "niechktośseweźmiewcenieczekolady"

1. Martwy Dżinn w Kairze i inne opowiadania, P. Djeli Clark, przekład Małgorzaty Strzelec
Alternatywna rzeczywistość, w której magia to normalka, fajnie, że autor nie przymierzał się jak pyton do świata Chandlera, czy Adamsa, a zmieścił swoje opowiadania w Egipcie, i zyskał tym samym spójne z kulturą arabską istoty oraz nowe możliwości. Reszta nienowa, mamy denata, mamy kryminał, mamy trochę z Pullmana, ale ogólnie przyjemnie i na podróż pociągiem się nada, bo też i nie wypycha torby. Niedługa podróż, powiedzmy tak gdzieś ode mnie do Torunia.

2. Drzwi na zachód, Mohsin Hamid, przekład Witolda Kurylaka.
Rzeczywistość nieco magiczna, lecz bardzo blisko osadzona we współczesnej geopolityce. Rzecz o mechanizmach wojny, mechanizmach nienawiści, o ucieczce od niepokoju do spokoju i w tym spokoju odchodzenie  do niepokoju. Mamy tu dwoje bohaterów, którzy zakochują się na przekór przesypującym się nad nimi piaskom wojny (znowu wschód) i wobec coraz twardszej i okropniejszej rzeczywistości postanawiają odnaleźć jedno z tajemniczych przejść-teleportów wiodących do świata zachodniego, do znanych nam miast. Dalej to sobie doczytajcie, bo bardzo niegłupia książka, w której magii formalnej jest tycio, ale to, co się dzieje w świecie i głowach ludzi żyjących pod wiatrem z wojennych wydm, czy to na wschodzie, czy zachodzie, jest rozpisane bardzo udatnie.

3. Hipis, Paolo Coelho, Przekład Teresa Tomczyńska.
bo chciałam sprawdzić, czy coś ruszyło. I nie.

4. Fafarułej, czyli pastylki z pomarańczy, Jerzy Sosnowski
Czyli o dorastaniu przez dorastanie. Bohater zapętla, czy raczej gubi się w czasie na skutek nieopatrznej życzeniowej myśli (zawsze mówię, ze trzeba uważać z tymi życzeniami, bo a nuż się spełnią). Próbując wrócić do swojego czasu i miejsca, jeszcze raz musi przebrnąć przez światy swojego życia, zbadać wskazówki, przyjrzeć się rzeczom ze strony, z której jeszcze się im nie przyglądał. Znakomita powieść, napisana ze swadą, żwawa, a i tajemnicza.

Z książek obronnych wzmiankowanych niedawno w poście

5. Strażnik Miecza, Cassandra Clare w przekładzie Anny Reszki
Może to wina przekładu, może. Na bank redaktor nie do końca czuł się dobrze, bo sporo kiksów w tej książce fantasy. Teoretycznie wszystko dobrze, skrót na okładce mówi - nihil novi, ale też i tak właśnie w fantastyce jest, co nie oznacza, że książka musi być zła. Tylko, że ona jest zła, a nawet nie tyle zła, co okropieńczo potępieńczo nudna. Taki Terry Goodkind potrafił z jednej wycieczki po miecz zrobić sążniste tomy, a po każdym z nich czekało się na następny jak pies na michę kaszy, a tu mamy motyw księcia i żebraka, mamy historię dorastania dwóch chłopców związanych instytucją strażnika miecza, czyli swoistego obrońcy-sobowtóra królewicza, mamy próbę jakiejś intrygi, jakiejś polityki, jakiegoś półświatka, ale nic się cholera nie dzieje. Oczywiście jest tu mnóstwo romansu z naciskiem na Mnóstwo Romansu, i kurna można od tego wypruć sobie nitkę z koca lub flaki z nudów. Te same frazesy, duperesy i karesy, mocna seksualizacja spraw i obrazów, taka rodem z Harlequina, sporo niebinarności, we wsiowym wydaniu i kiedy po raz srylionowy kolejnej osobie włosy opadają kaskadą na plecy, ma się ochotę ciosać sobie dołki motyką w plecach. Co gorsza, okazało się, że to pierwsza część, przed czym okładka mnie nie przestrzegła i będę teraz musiała przeczytać resztę. Niestety muszę (uprzedzam ewentualne słowa pociechy).

I z internetowego "zajrzenia na chwilę, żeby sprawdzić, czy jest jedna interesująca mnie pozycja komiksu"

6. Cień i Kość, Oblężenie i Nawałnica, Zniszczenie i Odnowa, Leigh Bardugo, przekład Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Chętnie przeczytałam, bo trafiłam jakiś rok temu na serial w Netflixie i spodobał mi się, chciałam więc sprawdzić, czy książki też, a może bardziej. I tutaj w porównaniu z wyżej opisanym tytułem mamy ładnie wysmaczony erotyzm, jakiś pomysł na fabułę konkretną od początku do końca, co sprawia, że nam autor nie rozciąga drobiazgów jak gumy w majtkach. Szczególnie smakuje to, że tym razem książka fantasy jest umieszczona w kulturze rosyjskiej i się te krajobrazy, język, stroje, narzędzia codziennego użytku, jak np samowar, cudownie zahaczają w wyobraźni, w tym kącie, który jeszcze nie był wykorzystany lub był wykorzystany w klasycznych baśniach. To polecam, nabędę kolejne rzeczy autorki.

Pozostałe rzeczy na razie leżą na biurku, bo zrobiłam sobie tez parę powtórek, żeby poczuć stare dobre smaki.

No i co poza tym, poza tym, to przykręcam i odkręcam ceramiczne gałki do szafek w kuchni, bo się nie mogę do końca zdecydować, czy zielone, czy brązowe, czy może na przemian. W ocenach bierze udział grono ekspertów, ale znowu utknęliśmy w impasie. Na razie, krakowskim targiem z wewnetrznym wusz,  stanęło na miksie i czekam na dostawę kolejnych gałek m bo zielonych zabrakło. Bo tak naprawdę to chciałam takie, ale czerwone. Nigdy nie dogodzisz! Hament!


Ps: Te gałki w ogóle nie pasują do PRLowskich szafek, ale były moim marzeniem, a marzenia pozwalają na daleko posunięta ekstrawagancję




czwartek, 30 stycznia 2025

O wyższości kultury nad brutalną siłą

Dziś w godzinach popołudniowych wracałyśmy z koleżanką z udanego pod względem towarzyskim i kulturalnym (wizyta w księgarni) wyjazdu do pobliskiego Las Wegas. Stałyśmy na przystanku cierpliwie czekając na bus, ględząc leniwie o tym i owym, obok nas zaś stał młodzieniec w wieku dorosłym, jakaś para ludzi doroślejszych i ktoś jeszcze i w czeluści wiaty drzemał osobnik w wieku dojrzałym plus.

I wszystko jest poprawnie, jak to w małym miasteczku, bus przyjeżdża, my zastanawiamy się nasz, czy nienasz, jednak nienasz, przepuszczamy.
Zaspany osobnik z czeluści wiaty znienacka rozbudzon, dostrzega grozę sytuacji, zrywa się i wygrażając nam pięścią używa rosyjskich, a ponadczasowych słów, z których w miarę zrozumiałe w bełkocie jest „bladź”. Rzeczony obywatel szoruje ku nam wygrażając pięścią i sadząc coraz to soczystsze inwektywy. Przyznaję, przeszło mi przez myśl, czy z troski o nas nie obstawia nas po ojcowsku, że nie wsiadłyśmy do właściwego busa, jednak myśl tę szybko porzucam, gdyż pięści są coraz bliżej, a i język obywatela zwinniejszy.
Zatem i ja uruchamiając wewnętrznego lingwistę, odpowiadam mu z zachowaniem wszelkich rewerencji po rosyjsku, który to język najbardziej pasuje do zachwianego w wymowie interlokutora. Odzywam się starając o właściwy akcent (pochwal mnie Jakubku) i bogate, literackie słownictwo. Mężczyzna używa słownika z coraz większą energią, dystans skracany jest coraz bardziej, można już bezwzględnie uznać, że podąża za nami, pięści wyraźnie sugerują, że chętnie poprą słowa gestykulacją kontaktową. Towarzystwo na przystanku Nawe nie drgnie, nie zajmuje stanowiska, nie rusza ani ręką ni nogą, może ktoś nagrywa na tik toka?

Gadzi mózg przejmuje kontrolę więc wywalam z siebie wiązankę rosyjskich rymów, trochę z Oniegienina, trochę cytatów z Wiśniowego Sadu, ale i to nie pomaga.
Koleś od tego momentu wyraźnie skupia się na mnie, kumpela się wycofuje, a mężczyźni przystankowi ani drgną, jakby to się nie działo. Facet nie daje się uspokoić ani groźbą policji, ani cichym głosem, ani odsuwaniem się.

No i w końcu leci na byka, więc jaka jest ostatnia myśl intelektualisty? Wszystkie odpowiedzi, moi państwo znajdziecie w książkach. Mając tę myśl pomiędzy uszami, rozbujałam moi drodzy siatę z pięcioma tomami w twardych oprawach, rozkręciłam nią młynka i mówię, no podejdź pan (po rosyjsku wszakże z zachowaniem wszelkiego konwenansu towarzyskiego), no k.. podejdź!
Pozna swój swego, intelektualista intelektualistę, człowiek z szacunkiem dla kultury wycofuje się i prawda, próbuje zadzwonić na policję z zapalniczki, ale wtedy my już wsiadamy do naszego busa. Kultura górą! Zainteresowani tytułami obronnymi piszcie na priv
PS: Dziękuję wszystkim bliskim świadkom tego zajścia za możliwość udowodnienia, że kultura zawsze obroni człowieka. Wierzę, że wy nie mieliście książek w swoich torbach i dlatego nie mogliście interweniować.
Ps 2: a przepraszam, zapomniałam, ze po akcji z młynkiem jeszcze chciał się zapoznać


Zdjęcie nieadekwatne, ale miałam pod ręką, a dobrze, żeby był obrazek.



poniedziałek, 27 stycznia 2025

Саламатсызбы 6

 23 sierpnia (piątek)

Och, miejsce dla mnie, rano kosta aż swędzi skóra, gnam prosto w chłodne ramiona Yssyk-Kul, bo co za różnica, brać lodowaty prysznic w szopie, czy zanurzyć się w jeziorze. To znaczy, różnica jest, jezioro o poranku jest cudownie spokojne, blado niebieskie z opalizującą szafirową poświatą, zaś w szopie widzisz deski, więc sami rozumiecie. 

Aj dobra, zarzekałam się, ze nie wsiądę na konia po tej wspinaczce w Ałtyn Araschan, a nie tylko wsiadam, a też jadę kurna, jadę wzdłuż brzegu jeziora. Oczywiście, że poprosiłam o najbardziej leciwą i spokojną chabetę, acz taką dostała koleżanka z grupy, która jeździ konno od lat i płakaliśmy ze śmiechu jak próbuje zmusić swojego konia do kłusu pokrzykując coraz zajadlej - czu, czu, czu! Ona była wściekła, ale my, pomimo naszego życzliwego współczucia i sympatii, nie mogliśmy się na ten obrazek opanować, no bo wyobraźcie sobie kłusującego z wiatrem we włosach jeźdźca, coraz mocniej zachęcającego konia by przeszedł w galop, a później niech wasz wzrok podaży w dół, tam, gdzie nieruchomo pod tym jeźdźcem stoi koń. Kamiennie, spokojnie, jak posąg. Amen.




Okoliczności cudowne, płaska rozległa dolina powyżej trzech tysięcy, srebrne jezioro, stada pasących się koni i bydła, zero innych ludzi, psy biegnące z nami rozganiają stada, abyśmy mogli przejechać, zaganiają krnąbrne jałówki i źrebaki, które się nadto oddaliły od swoich, dookoła nas wiatr, słońce i szczyty gór. I jedno mauzoleum poległych dawnych bohaterów. Nasze konie wyluzowane, jeden z nich wpada na pomysł żeby się wykąpać w płytkiej wodzie, na szczęście jego partnerka w porę zeskakuje z grzbietu tym samym unikając przymusowej razem z nim kąpieli.





Interesująca jest instytucja obwoźnego sklepu, który dostarcza pasterzom mydła i powidła, stary samochód wyładowany kołdrami, narzędziami rolniczymi i innymi utensyliami objeżdża doliny takie jak ta raz na jeden-dwa tygodnie, pasterze zamawiają, co im potrzeba i odbierają za czas jakiś. I tak do września, we wrześniu jurtowiska są zwijane, pakowane i pasterze wraz ze stadami schodzą do doliny. W październiku drogi tutaj, w górze, są już zasypane śniegiem. Dzieci idą do szkoły, zwierzęta do obór i stajni, a ludzie sprzątają swoje domy opuszczone przez lato.

Jemy obiad, snujemy się wśród tej niezwykłej górskiej ciszy, gadamy, kąpiemy w jeziorze, a przed kolacją wyruszamy na spacer po okolicznych garbach pomniejszych szczytów. Rozmawiamy o rzeczach, naszych ludzieńkowych żywotach, podskórnie czujemy już, że to koniec naszego spotkania, pod podszewką myśli płynie nostalgia, chce się brać garściami to uczucie górskie, napchać kieszenie, napchać policzki, żeby dłużej.






A później to już kolacja, kumys i gwiaździste nad nami niebo i sen gwiaździsty.


24 sierpnia (sobota)

Pożegnalna kąpiel w jeziorze, pożegnanie z górami, wracamy do Biszkeku i jest mi niewysłowienie tęskno, za krótko, jeszcze się nie nachłonęłam, nie nasiąkłam, ukradkiem ocieram łzę.



W Biszkeku uroczysta pożegnalna kolacja, występ muzyczny w którym artyści opowiadają historię samymi ruchami dłoni na instrumentach. Te dłonie płyną jak białe łabędzie, zaczarowują mnie do cna. 

A później to jest tylko smutne pożegnanie i noc.


25 sierpnia (niedziela)

wylot do Polski

niedziela, 26 stycznia 2025

Саламатсызбы 5

 21 sierpnia (środa)

Lecę na poranną kąpiel w cudownych wodach Yssyk-Kul, w tle ośnieżone szczyty Tien-Szanu, kojąca cisza wokół, żadnego tupotu turystycznego, tylko ja i  świat. 







Jedziemy na pokaz polowania z orłem. Z samym znamienitym kyrgiskim łowcą Rusłanem. Oczywiście nie jest to prawdziwe polowanie, ale Rusłan, jego orły, pies, jego koń oraz uczeń są prawdziwi jak najbardziej i niezwykle mnie wzrusza ich widoczna więź, a podziwiam siłę i hart ducha. Koń usilnie stara się być w centrum zainteresowania Rusłana, widać, jak bardzo go kocha i widać, jak kocha go Rusłan. Sam Rusłan wymagałby pióra mistrza, tchnie z niego nieziemski spokój jak z klasztoru Shaolin, życzliwość, miłość do wszystkich istot. I uspokajam wrażliwe dusze, Rusłan mówi, ze orły przyuczane do polowania otrzymują wolność po 5 latach i są tak prowadzone, by o tej wolności nie zapomniały podczas pracy z człowiekiem. Wiadome, nie jest to dla nich stan idealny, ale tez przykład jakiejś koegzystencji człowieka z naturą z dozą  respektu i szacunku. Orły są niesamowite, współpraca wszystkich członków tej grupy fascynująca, płaska dolina otoczona szczytami słonecznie pachnie piołunem, chce się ż.











W drodze powrotnej zatapiam wzrok w górach, pływam wśród szczytów, półpustynnego i stepowego krajobrazu, nurkuję w dzikości





A później trekking w górach, wchodzimy do punktu widokowego, skąd nas wypędza nadciągająca burza i z jej awangardą za kołnierzem docieramy do gospodarzy, którzy szykują nam ucztę w swojej jurcie. Jemy, gadamy, bawimy się z dzieciakami na huśtawce pod niebem, które przetarło waśnie zachmurzone oblicze. Rozległa dolina jest krainą trawy i ciszy, tak właśnie żyć!



A w jurtowisku kolacja, kyrgiska dyskoteka z nauką tańców tradycyjnych, gra w kości, małe piwko i lu lu.


22 sierpnia (czwartek)

Rano, a jakże kąpiel w Yssyk-Kul, pakowanie i w drogę. Gdybyście byli w tym jurtowisku, koniecznie sprawdźcie, czy ndal jest tam nasz kamień!




Po drodze przepyszny obiad w Kyrgiskim domu i jedziemy dalej wspinając się na przełęcz 3,5 tys m.n.p.m., więc przez jakiś czas w głowie szumi i trzeba brać dodatkowy wdech. Dojeżdżamy do Son-Kul, drugiego pod względem wysokości bezwzględnej, żeglownym jeziorze świata. Oczywiście, ze się kąpię. Woda jest zimna, ale nie tak, jak w M.Barentsa, czy Bajkale, to mnie zaskakuje. Uderzająca jest cisza, jedna z tych prawdziwych. Tu nie ma maszyn, elektryczności sieciowej, są obozy jurtowisk oddalone od siebie o najmniej kilometr, stada koni i bydła. Strzegą doliny wysokie szczyty i niebo.





Po zachodzie słońca należy mieć czapkę i rękawiczki, bo temperatura natychmiast spada. Na szczęście nasz gospodarz jurtowiska rozpala w jurtach piecyki uzywając krowich placków, co nadaje dodatkowego smaku, pardon, zapachu, naszym snom. Zanim piecyk nie wygaśnie, jest cholernie gorąco, za to woda w zbudowanych przez gospodarza kabinach do mycia, lodowato zimna i bardzo dobrze, tak właśnie trzeba żyć! 



Beti poluje na Mleczną Drogę, bo gdzie, jeśli nie tu! Gadamy, śmiejemy się zasypiamy snami tropikalnymi.