czwartek, 9 lutego 2012

Czerwony kapturek

A wczoraj na oknie kuchennym znalazłam taką opowiastkę

wiecej tut



Miłość Astrei i Celadona, w reżyserii Ericha Rohmera
jeśli kogoś nie polubię, polecę mu ten film do oglądania. :]
nie czuję zamysłu, nie czuję życia, nawet wrażenie, że miało to (jak głosi słowo wstępne) oddać VII-wieczne wyobrażenia o złotej sielance pasterskiej nie pociesza mnie. nie czuję potrzeby odbicia klimatu powieści (nie opowieści) na ekranie, bo są to miejsca rządzące się innymi prawami i to, co można ze smakiem przeczytać w formule pisanej, nie jest tak samo smaczne gdy jest zasznurowane w podobny gorset ale jednocześnie pozbawione możliwości wyobrażenia i przyjęcia własnej wizji na kanwie słowa.
gdzieś po dwóch trzecich, miałam ochotę bić kapciem w ekran. ostatni raz miałam ochotę to zrobić w "Zet i dwa zera" Greenawaya, ale z diametralnie innych powodów, bo grinłejowski film jest drażniący i świetny, zaś film o Astrei i Celadonie, pokonał mnie brakiem jakiejkolwiek energii (lub może moim brakiem współczulności) i już pal licho dziwną hybrydę teatralno-filmowo-naturszczykowo-serialową gry aktorskiej. i nie rzecz w tym, że ja się spodziewałam filmu fantasy, czy baśniowego klimatu, ale spodziewałam się, że film się zadzieje, coś poruszy we mnie, a tu nic, zdechlak w moim wnętrzu jak leżał tak leżał.
in plus - pod koniec Astrea ukazuje swą pierś śnieżnobiałą i dopiero od tego momentu trochę się podnosi (cokolwiek tam da radę się podnieść), ale niestety napisy ucinają zrywające się do życia cuś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz