Jestem świeżo po przeczytaniu artykułu "Czekając na barbarzyńców", rozmowy Ewy Mazgal z prof. Zbigniewem Mikołejko (Gazeta Olsztyńska 3-4.01.2015), ciekawego (i w dodatku jesteśmy dumni, bo pan prof. to Warmiak Lidzbarczanin, ha!), ale nie o nim chcę mówić, choć też i trochę się o niego ocierając. Właśnie dzięki artykułowi przyszło mi na myśl, że słynne "słoiki", to nie tylko imigranci miejscy, ale w drugą stronę działa to znakomicie tak samo. Pierwej jednak zacytuję akapit:
" (...)
- A co złego jest w "słoikach"?!
- To, że należą wszędzie i nigdzie, że nie zrzucili dawnych wzorów kulturowych, aaa w miastach się nie zakorzenili. Publicyści liberalno-lewicowi cieszą się, że "słoiki" wniosą coś nowego, ale się mylą. Słoiki to byty egocentryczne, które nie korzystają z zasobów wielkomiejskiej kultury. Równie dobrze mogą zaczepić się w Polsce, Anglii, czy Francji."
Pan profesor jednak nie dyskredytuje w rozmowie wszystkich migrantów, a jedynie wskazuje cechy postawy widocznej coraz wyraźniej w kulturze. I ja tak sobie czytając pomyślałam (pamiętaj nigdy nie zaczynaj zdania od i), że formuła ta działa podobnie na kierunku miasto-wieś.
Drzewiej, panie, to były wsie - sąsiad wiedział, gdzie kto babę pierze, a gdzie prawdziwe babskie pranie, czy kto zachorzał, bo z chałupy nie wychyla nosa i trza sprawdzić i czy czasem nie trza w polu pomóc.
Jeszcze nie tak dawno, bom młoda (tralala), a pamiętam, biegało się po wszystkich łąkach i było solidarnie trzepanym za tzw "szkodę", za zabawy w zbożu i zjeżdżanie ze stogów siana, czego w żadnym razie czynić nie było wolno. Żaden chłop cię nie okrzyczał za zbieranie pieczarek na jego łące albo podniesienie jabłka z ziemi, nikt nie zwrócił uwagi, że idąc do lasu przechodzisz przez Jego Ziemię, nawet ścieżka skrótowa przez zboże czy buraki, raz wydeptana, przez wszystkich użytkowana była i się właściciel pola o to jakoś nie pieklił. Póki szkody nijakiej nie czyniłeś jedzeniu, zwierzynie, czy zapasom zimowym, hulaj dusza! - światy za stodołą, łowienie ryb w stawkach i jazda po nich na łyżwach (nie w tym samym okresie rzecz jasna), krzaki, sady, zjeżdżanie na workach z okolicznych wzgórz i żwirowni (no akurat za żwirownie to czasem było trzepanie tyłka, bo rodzice się bali) to była nasza wspólna rzecz. Na sanki chodziło się "do Orszewskich", co oznaczało zjazdy przez ich podwórze startując dokładnie spod stojącego na wzgórzu domu i nikt nigdy nie wpadł na pomysł, żeby się właścicieli zapytać, czy wolno, a i wylot z podwórza był zawsze rozgrodzony, dzięki czemu zjeżdżaliśmy przez drogę polną aż pod sam płot innego gospodarza. I żaden z właścicieli też nigdy nie zapytał, co my tu robimy, bo jasne było, że przecież na sankach. Była jakaś zażyłość, był szacunek wzajemny i pomoc, i wspólne prace, i wspólne zabawy. Jak któryś dzieciak coś zmajstrował, to przecież od razu wiadome było do kogo iść, a rodzic odpowiednio sprawą się zajął (niekoniecznie na korzyść własnej latorośli)
Niesnaski też były wspólne i pół wsi nieraz brało w nich udział, a jak na zabawie się trafiło, to i płot musiał usłużyć czasem (to też jeszcze pamiętam). Nie to, że gloryfikuję, czy z nostalgią wspominam tu nagle przemoc, bo nie lubiłam akurat tej części życia, ale tej części życia z moim ongi ukochanym (tylko pozbawionej płotu) też nie lubiłam, a wszak jest to wpisane w cykl roczny, że się dogadać na drodze głośnej wymiany poglądów czasem i warto i trzeba. Wieś jest innym niż miasto światem i nie dla wszystkich.
Teraz się zmieniło, ziemia jest tak srodze czyjaś, że i psy groźne jej strzegą i zasieki wielkie, a nawet cudnej urody betonowe ogrodzenia albo, jak kto bogatszy to kute i obciążone jeszcze tabliczką "obiekt monitorowany" - taka działka nad jeziorem na przykład, żeby kto broń boże nie przelazł nad jezioro schodząc.
I tu właśnie do tych słoików. Jak kto ma do wsi serce albo ze wsi pochodzi i na wieś wrócił, to wie, że tak właśnie się wieś zabija. Niestety wiele tutejszej ziemi zostało wykupione przez te właśnie "słoiki" (najczęściej warszawskie, ale nie tylko), choć nie wiem, jaki termin należałoby nadać przyjezdnym z miasta na wieś, może "terenówki" (no bo na wsi, to trzeba mieć pojazd na śnieg i błoto) albo może od tyłu - "ikiołs", co będzie też brzmiało nowocześnie i z angielska. Wykupione przez ludzi, których interesuje tylko własna okoliczność i dla niej w bardzo egocentrycznie rozumianym pojęciu, odgradzają murem las, łąkę, a nawet kawałek jeziora (choć nielegalne to), żeby móc się nimi napawać w tzw "spokoju", "intymności". A wieś nie jest intymna, intymność wiejska jest w alkowie, bo już w kuchni to nie, bo kuchnia to miejsce spotkań, gawęd, śmiechu i płaczu. Miejsce gdzie się gości sadza do stołu, miejsce gdzie jest ciepło i dobrze, gdzie urzęduje gospodyni i ma zawsze coś dobrego na ząb. Podwórze to teren gospodarski, ale też i dla wszystkich, bo i sąsiad zajrzy, na ławce posiedzi i rower pod domem postawi bo na pekaes idzie, a łąka? las? są moje, ale nikt nie biednieje od zebrania grzybów, czy poziomek (no co innego, jak drań drzewo by wycinał, ale na takich to ludzie we wsi zawsze mieli oko).
No więc wieś nie potrafi pociąć się murami, pokaleczyć drutami i zamknąć drzwi. Błąd - już potrafi, co mnie śmiertelnie zasmuca. Wieś umiera, coraz bardziej staje się dominium "ikiołs-ów", którzy jako przybysze z "wyższego świata" niosą przecież modę, "kulturę wyższą" i wyznaczniki estetyki i piękna.
No to podupadają nam tradycyjne przepiękne warmijskie domy, a miast być hołubione, rozpieprzane są w gruz. Na to miejsce kładzie się blachodachówkę i powstają eklektyczne dzieła śmiałego, acz niezbyt ogarniętego w estetyce i tożsamości kulturowej architekta odcinające się od unerwienia i krwiobiegu natury, kultury wsi, tworząc obieg własny, zamknięty z iglaczkami, polbrukowymi drogami i placykami i błękitnym niebem kiedy się wysoko zadrze głowę (no, ale są i takie, gdzie mur jest na tyle daleko, że się można wzrokiem rozhulać). Zaduszamy wspólnotę, szatkujemy wolność, mordujemy piękno.
I dobrze, że nie pożyję (mam nadzieję) na tyle długo, by na moich oczach padło ostatnie drzewo i jedyny widok otwarty na pola i las łomotałza bramą.
Ps: podczas pisania nie wynajęłam żadnego płatnego mordercy, nie zginał żaden groźny pies ani nie spadła z mojej przyczyny żadna dachówka (acz mieliśmy ostatnio porządne wiatry /jak to na wsi - kapusta/) i też nie dotykam imigrantów wiejskich, którzy rozumieją na czym wieś polega. żeby nie było, bo podobnie, jak w artykule, nie chcę dotknąć ludzi, a tylko panoszącej się coraz bardziej postawy.