poniedziałek, 13 czerwca 2022

domostwo

 Nie raz już tu byłam o domostwie, wiadomo, domostwo zajmuje potężną przestrzeń w żywocie wielu ludzi, w moim przepotężną. Kocham domostwa, wszelkie, stare zmurszałe i te z klasą arystokraty, nowoczesne i bohemiarskie, barokowe i klecone z gałęzi, ascetyczne i wypasione, kocham domostwa, które są kochane. Zachwycam się domostwami znajomych, domostwami na fotografiach, w każdym z nich zamieszkałabym chętnie, w  każdym z  nich się natychmiast widzę, jak się przechadzam, jak kąpię, jak przygotowuję kolację albo śniadanie, jak czytam, śpię, jestem sobą. A ponieważ zazwyczaj dane jest człowiekowi z średniej klasy (przynajmniej tak mówi propaganda) jedno domostwo, zmuszona jestem robić to wszystko w domostwie moim, podarowanym mi przez rodziców (propaganda nie zapewniła mi odpowiedniej ilości biletów płatniczych Narodowego Banku Polskiego, bym sobie, startując w dorosłe życie, mogła domostwo kupić). Domostwo moje kocham miłością dramatyczną, czasem chętnie bym się go pozbyła, uszła domostwu spod starczego, ale czujnego oka, spod kruszejącej, a ciężkiej łapy, zostawiła każdy przedmiot i z wolnym sercem pognała w pola, a trwam z nim, przypięta do popękanych ścian, wprawiona w otwór okna, wsłuchana w rozdzierający płacz drzwi.
Jest ono domostwo domostwem rodzinnym, domostwem skrzypiącym i sypiącym się, boleję nad jego rozpadem, ale jednocześnie nie umiem pozbierać swojej energii na tyle, by całość szastprast ocalić. Więc łatam to tu, to tam, na ślinę, na dobre słowo, na krzyżyk w powietrzu. W życiu też jestem jakaś nieruchoma, patrzę jak się przewraca, i ani mrugnie mi powieka, choć wewnątrz płynie oleista i głęboka fala żalu.
Nie mam wyboru, tylko lubię to domostwo, z jego czerwoną przetartą podłogą, błękitnymi kaflami łazienki, obrazami bezładnie biegającymi po ścianach, bałaganem w obu biblioteczkach, malowanymi dzbankami, pasiastym fotelem, umierającym kotem i kaflowym piecem. Z wszystkimi pająkami i wiszącą nad oknem gałęzią, którą ta trąba bocian upuścił z balansującego na kominie gniazda. Kocham poranki ze słońcem wściekle, jak horda Hunów, wdzierającym się do mojego pokoju,  łagodnie pląsającym w bibliotece wieczorem, z tą całą bałaganiarską zielenią, żabami i ptactwem, ze starymi drzewami w ogrodzie i takim po prostu byciem. Czasem siadam, obejmuję domostwo spojrzeniem i płynie przeze mnie bezbrzeżna czułość.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz