Zakopałam się w pracy i książkach. O pracy jęczeć nie będę, bo w rzadkich i wolnych chwilach staram się zresetować myśli o niej, z książkami tak łatwo nie poszło.
Były książki przyjemne i zawadiackie, jak Terryego Pratchetta i Jacqueline Simpson Folklor Świata Dysku (tłum. a jakże by inaczej - Piotr Cholewa), w której to wspomagają się mój ukochany i nieodżałowany pisarz i pani badacz (nie przemogę się i nie napiszę badaczka, bo mi się kojarzy z taką gumą do udrażniania zlewu, co się nią zasysa i wyciąga zlewowy bue na widok codzienny) folkloru, którzy to porównują demonologię i obrzędy w wielce zabawny i nieprzydługi sposób opierając się na Świecie Dysku, jako pozycji wyjściowej.
Były książki ok, jak również Pratchetta Przewodnik Pani Bradshaw. Ilustrowany informator o drogach żelaznych (tłum P.Cholewa), która to pozycja przyjemna do poczytania jest, ale nie, że porwała. Ja w ogóle długo dość wzbraniałam się przed tymi dodatkami, no , ale jeśli pan Pratchett zakończył już działalność na tym najponurniejszym ze światów, to głód zmusił mnie do poszukiwania jedzenia i w dodatkach. (mam jeszcze jedną, ale jeszcze nie przeczytywuję jej z premedytacją)
Były też książki piękne, jak Kamień na kamieniu Wiesława Myśliwskiego, która to książka napisana jest przepięknym, bogatym językiem, z historią wciągającą łagodnie i prowadzącą jakoś tak prostą drogą przez ludzkie życie, przez ludzką głowę, z której główny bohater spogląda na świat i zabiera go do siebie lub sam z niej do świata wychodzi. Wzruszająca bardzo, ale takim poćciwym wzruszeniem, żadne pręgi, żadne darcie skóry, to wzruszenie jest takie jak sobie baby na wsi czasami rąbkiem chustki ocierały łezkę z kącika oczu. I niezwykle dobrze robi się, kiedy autor umie po polsku, zna wiele łatwych i trudnych słów, a tak je umie udatnie złożyć, że się z tego cała łąka wije,a i gówno upleść potrafi w koronę.
A propos tego wzruszenia to tak:
"Bo matka nie musiała się o nic pytać, rozpłakała się i wiedziała wszystko. Ale tak już jest na świecie, że kobiecie płacz przychodzi z pomocą, kiedy rozum przestaje pojmować. A płacz wie wszystko, słowa nie wiedzą, myśli nie wiedzą, nie wiedzą sny i Bóg czasem nie wie, a płacz ludzki wie. Bo płacz jest płaczem, i tym, nad czym płacze"
(W.Myśliwski, Kamień na kamieniu)
A była tez książka okrutnie źle napisana - najźlej napisane legendy jakiem czytała. Nie zmogłam stu procent tegoż. Okładka prawie ładna mnie skusiła i że w zbiorze nie mam jeszcze i chyba tylko ta jedna rzecz ociera mi łzy (patrz wyżej), że w zbiorze nie miałam, a teraz mam. Poza tym jednak książka naprawdę straszy i to straszy tak niedobrze i niemądrze. Rzecz nazywa się Złota Legenda znad polskich jezior i lasów i została napisana przez Jana Skorupskiego, a zilustrowana przez Karolinę Gawryś. Obrazki straszliwie pokolorowane, przeładowane, naćkane plamą, kreską i bukwieczym jeszcze, warczały na mnie już w księgarni, ale że jestem w granicach rozsądku odważna, a w tym przypadku heroiczna wręcz w granicach nierozsądku, pomyślałam, że nie szata zdobi literaturę (chociaż kupiłam sporo książek "na szatę"). W tym przypadku szata była profetyczką literatuury.
Ja się nie czepiam, że za legendy tych naszych ziem są tu głównie podstawione opowiastki o świętych, kapłanach i cudownych miejscach, bo mam też i takie książki udatnie przedstawiające te historyje. Ja się czepiam, że autor niestety pojęcia o spisaniu opowieści nie ma bladego i ćka bogobojność infantylną, jedynoprawdę i słusznoprawdę dzie tylko popadnie, narrację prowadzi jak ociemniały korzystając z okrzykiem juppi z kursywy, dialogu, przeskoków czasowych, przewodniczek wycieczek, które kładą dłoń na ramieniu mnicha tuż po pierwszym wygłoszonym przez niego zdaniu opowieści i z usmiechem mówią - pozwoli ojciec, że będę kontynuować.. Matko jedyno, przedarłam się przez pierwszą całą opowieść (o św. Wojciechu") połowę drugiej i wyrywki kolejnych. Więcej nie zniosłam. Amen.