"(...) to ci, którzy pozostają w domu - powiedział Whitejack ponuro - zdobywają wszystkie szarże i wszystkie dziewczęta. Moją dewizą jest: "Nie pisz do dziewczyny, kiedy dzieli cię od niej odległość powłoczki na poduszkę". "
(Irwin Shaw, Współcześni Hamleci, tłum. Barbara Rewkiewicz-Sadowska, Maria Boduszyńska)
*
maleńki zbiorek opowiadań z wojną w tle. krótkich szkiców przede wszystkim charakterów w momencie ich przenikania się z kontekstem i tłem zdarzeniowym. takie czasy, można by rzec, takie czasy, żeczłowiek ... no właśnie, co człowiek?
bardzo spokojne, bez rzezi, bez krwawego dramatu, ot, ludzkie charaktery.
*
"(...) - O co się panu rozchodzi? - zapytał barman. - Chcesz się pan kłócić z każdym jednym gościem? - To musi być nie byle jaka rodzina ci Sweeneye. - Lubbock podszedł i poklepał Sweeneya po plecach. - Walczą za pana i za mnie - odparł tamten z chłodną godnością. - Walczą w obronie naszego sposobu życia. - Tak, zgadzam się - poparł go Di Calco. - Tak - zawtórował im barman."
Motto: Sometimes narkomanka, allways piak Nie ogarniam tej kuwety
(Jeremy)
Przylatujemy do Tbilisi. Przylatujemy, bo ta marszrutka na pewno nie jedzie. Z dworca wyruszamy na poszukiwanie hostelu Romantik, gdzie umówiliśmy się z naszym czeskim teamem. Znajdujemy rzeczony hostel, jest to wieżowiec dość nowoczesny, wypakowujemy się z taksówek i witani przez przemiłą dziewczynkę kierujemy się w stronę... garażu.
Underground. Zanurzamy się w piwniczno-garazowy mrok, który kryje nasz hostel, a w nim niespodzianka. Mieszkamy w szafach! Ciągnące się wzdłuż ścian jaskinie wyposażone są w łózko i ścianę dookoła lóżka. U Zinów bonusowo brak oświetlenia (prawdopodobnie przyniosą im świeczkę). Przez chwilę poglądamy po sobie zdezorientowani, i zaczyna w nas kipieć, bulgotać i wypływac uszami niepohamowany śmiech wobec tego absurdalnego miejsca.
Madzia jako jedyna dostaje dormitorium, gdzie można w ogóle zrobić jakiś krok, bo w naszych pokojach otwiera się drzwi i od razu przewraca na łózko.
Jest rocznica zburzenia Bastylii, więc przy pomocy szminki (kolor ultraczerwień), długopisu (kolor dżinsowy blue) kartki nadgryzionej zębem czasoprzestrzeni oraz zapałek, wykonujemy zestaw miniaturowych flag francuskich, by po chwili odśpiewać Jeremiaszowi i Tomkowi marsyliankę na polskie głosy z towarzyszeniem wiania flażkami.
Mitrężymy czas
Umawiamy się raz po raz w innym miejscu z Czechami
Na zewnątrz leje jak z cebra
Przestaje lać, więc idziemy coś zjesc. Co chwila ktoś przypomina sobie, że musi zajśc do kantoru. Więc zachodzi, reszta czeka. Wymieniacz pieniędzy wychodzi z kantoru. Grupa rusza dalej. kilka metrów dalej następna osoba przypomina sobie, ze powinna wymienić pieniądze. Grupa wraca. Czeka. Wymieniacz wychodzi. Grupa idzie dalej. Za chwilę ktoś przypomina sobie...
Jest późno
Jemy dobry posiłek w restoranie i wracamy do Romantiku. Czesi już po inauguracji wieczoru. Dosiadamy się, pojawia się gitara, pojawiają się Serbowie, pojawia się OPR (bo późno), śpiewamy więc szeptem. Nadchodzi ranek, Aniet bohatersko ściąga Konwersującą Madzię z placu boju.
Dzięki wieczorowi załapujemy się jeszcze na reklamę hostelu Romantik o tu :
Jutro jedziemy doKazbegi.
Przekurwalutny upał. Najpierw gubimy się na dworcu w Tbilisi. Się grupowo gubimy, później znajduje nas Sasza (poznany w Romantiku) i doprowadza do piekielnego asfaltowego miejsca,w którym wykłócamy się o koszt transportu do Kazbegi Gruzińską Drogą Wojenną. Metal masakra, w końcu dochodzimy do szczątkowego porozumienia i upychając się do terenówki ruszamy w góry.
Trasa warta grzechu. Kierowca zapierdala, my rozpłaszczamy mordy na szybie samochodu, chłonąc piękno coraz wyższego Kaukazu. Krowy na drodze, krowy przy drodze, krowy spacerujące krawędziami, krowy wspinające się na stromizny, krowy wywalające ozory, krowy żując trawę, krowy w stanie niewskazującym na funkcje życiowe (sztuk jedna, niepełna, bo zjadana przez psa)
Po drodze skała barwy żółtej ochry, ze spływającym po niej, szeroko rozlanymgórskim strumieniem, żłobiącym skałę w setki drobnych zmarszczek. Wspinamy się na nią, wrażenie nieziemskie potęgowane jest jeszcze przez jaskrawe światło słoneczne.
Rodzi się w środku zachwyt.
W drodze kierowca, dzwoni do kolegi "przyjaciela", który jest Polakiem, po czym daje Aniecie telefon, żeby sobie "porozmawiała po polsku " (pozdrawiamy Piotra z gruzińskiego telefonu)
Końcówka trasy to ciekawy zestaw różnorodnych wyrw, dziur, stromizn, i ogólnego rozgardiaszu drogowego. Tutaj nawet nasz kierowca, Szybki Lopez, zwalnia.
Kazbegi. Zadyma z kierowcą, który upiera się, żeby nas orżnąć, który miał dowieźć Saszę do Cminda Sameba, a nie dowiezie, wzywanie świętych pańskich, boha i ośmiu demonów piekielnych, wreszcie rezygnujemy z batalii na rzecz Saszy.
Nocleg u Nazi.. Dom z wąską werandą w otoczeniu ogromnych gór, z domową kuchnią, dziadkiem i babcią, z babcinymi pokojami, wielkimi łożami z pierzynami i soc-toaletką.Z widokiem z werandy na szczyty, z kupą wesołego luda - paralotniarze Jarek i Misza, himalaista i speleolog Grzechu, Maciek, Marysia - pozdrawiamy! No i jeszcze nieodkryty jeszcze Federico! Nareszcie temperatura powietrza spada, choć na werandzie temperatura humorystyczna utrzymuje się na wysokim, choć coraz mocniej zamglonym, poziomie.
Oczywista w tak doborowym towarzystwie nie sposób pójść spać. Reprezentatywny skład wyrusza do miasteczka, by powrócić z zasobami upiększaczy wieczoru i przy dźwiękach gruzińskiej muzyki z laptopa paralotniarzy, spędzamy czas połowę pamiętając wyraźnie, a połowę niewyraźnie.
Oj. Pogoda przepiękna, Kazbek widoczny w całej okazałości, żadna chmurka nie zasłania mu nosa, ruszamy do Cminda Sameba. Nad nami latają cgłopcy z Fly Kazbegi (pozdrawiamy! :)) )
Czujemy się dość nieurodzajnie. Podejście nie jest jakoś szaleńczo męczące, ale męczmy się jak diabli, a wszystko to z powodu niecnych manewrów nocnych.
Pniemy się jak małe, zdyszane pajączki. Słońce popędza nas swoim bacikiem, ciążą nawet chusteczki do nosa. Leziemy. Pod koniec rozdzielam się z Aniet, za to na stoku natykam na Federico. Na górze czeka na nas monastyr. Położony przepięknie,, na górskiej łące pachnącej tysiącem ziół, z Kazbekiem w tle, i równie wysokimi szczytami wokół.
W Cminda Sameba mnóstwo ludzi - święto płodności, nie ma mowy, żeby dostać się do środka świątyni. Zbieramy się więc na murze chłonąc widok, starając zarejestrować każdą plamę słońca i cienia, każde poruszenie serca. Gdyby tylko nie ten piekielny kaczor.
U podnóża monastyru, przy świętym źródełku, które gorliwie nawiedzamy, spotykamy Jarka i Miszę,bo pogoda na latanie ekstra, jednak czasu u nas niedostatek, bo już za godzinkę mamy zamówiony transport do Signagi, żegnamy się więc z chłopakami i migusiem suniemy w dół.
Na werandzie oczekują nas Zina, Tomasz i Madzia, żłopiąc bezwstydnie piwsko!
Przyjeźdża bus, który zabiera nas w ekspresową podróż do Tbilisi, gdzie nadal panuje piekielny upał.
W Tbilisi sterani życiem, łapiemy busa do Signagi. Kierowca upycha nasze plecaki z tyłu, jednak z powodu nie mieszczenia się tychże, wrzuca część do środka. Na siedzenia.
Haczyk ujawnia się w momencie, kiedy wsiada coraz większa liczba ludzi. kierowca zaczyna na nas pokrzykiwać, zwracając nam tym samym uwagę, ze siedzenie, na którym stoi twój plecak, to jest właśnie twoje siedzenie.
- a gdzie my mamy usiąść?
- na siedzeniach gdzie stoją wasze bagaże
- a gdzie mamy zmieścić bagaże?
- jak to gdzie?! na kolanach!
kończy się tym, że siedzimy pod sufitem na plecakach. Ja dodatkowo okrakiem, bo mam jeszcze jedną himalajkę pomiędzy nogami, więc podróżuję wygięta w pałąk (bo pod sufitem) jak na koniu zwłaszcza, ze droga całkiem przypomina rodeo.
Signagi. Na przystanek busa przyjeżdża po nas nasz gospodarz Dawid Zandraszwili i zabiera do hostelu.
To duży piętrowy dom na zboczu góry z piękną jadalnią, gdzie odbywa się kolacja
Kolacja to poezja. Mnóstwo ludzi przy stole, gospodarz, który jest tamadą i jedzenia, przystawki- bakłażany, warzywa, sałatki, później szaszłyki, wino domowe. No i jak wino, to i toasty. Gospodarz bawi gości, wznosi oczywiście ten najważniejszy toast za przodków, a także za miłośc, za pokój, za przyjaźń między narodami. Zaprzyjaźniamy się z grupą z Łotwy (Pozdrawiamy Dajnisa i Dajgę, Cristinę, Andrisa i Kaspra), trwają śpiewy, konkursy, rozmowy, chłopaki przymierzają się do stroju dżygita, który przynosi gospodarz. Pan Zandraszwili na widok chłopaków płacze ze śmiechu
- Dżygit w piżamie!
Bawimy się przednio aż do chwili kiedy jeden z gości dostaje dziwnego ataku szału. Do tej pory nie wiemy dlaczego. Gospodarze przerażeni, bo święte prawo gościnności krępuje im ręce w momencie, kiedy nasi chłopcy + chłopcy łotewscy już dawno spuściliby szaleńcowi łomot (zważywszy na gabaryty takiego np Dajnisa, który jest niedźwiedziej postury choć łagodnego, leśnego usposobienia.)
Na szczęście wszystko kończy się dobrze dzięki naszym wspaniałym, troskliwym gospodarzom, którzy całą noc pilnują szaleńca.
My idziemy jeszcze paguliat pa goradie i kończymy tańcami gruzińskimi z lokalnymi bywalcami gospody. Wracamy w stanie, zmęczeni znaczy