sobota, 31 sierpnia 2024

Саламатсызбы 2

 15 sierpnia (czwartek) 

* zdjęcia, na których występuję zostały wykonane przez członków grupy, niestety spłynęły do mnie masą pobraną przez Justę, więc nie wiem, czyje które.

No nie tak dramatycznie, jak mi się wydawało. Mięśnie całkiem całkiem, opylało się łazikować, ale kolana sztywne. A na sztywność starczych kolan co? No jasne, gorące źródła!

Yssyk-Ata, siarczynowe o temperaturze powyżej 50 stopni Celsjusza, fajno nie? Cudowna godzina spędzona na wygrzewaniu kośćca, również tego moralnego i chłodzeniu go (na przemian) w basenie z lodowatą górską wodą. Koniecznie muszę tu dodać, że jest w Kirgistanie prawdziwa zimna woda, nie te letnie letnie wody dojrzewające w armaturze domostw. Prawdziwie budząca, poruszająca, wbijająca w ciało setki igieł woda, rozkosz dla rozgrzanego jestestwa. Tak więc ględzimy o tym i owym, grzejemy się w oparach zgniłego jaja i dobrze nam że hej.

Pokaz umiejętności jeździeckich, zapasy na koniu i  skrócony mecz Kok-Boru. Opis gry wywołał we mnie konsternację i niechęć, ponieważ rolę piłki, gra truchło kozy. Zapewniono nas, że jednak będzie to atrapa. Kiedy przyszło co do czego uczczono nas prawdziwym truchłem.
W trakcie rozmowy okazało się, że jest to też sposób obróbki mięsa. Mięso zabitej kozy obijane, przenoszone, ciskane,  staje się delikatniejsze, ot taki nasz schabowy bez młotka, to nas uspokoiło, że nie bestialstwo, tylko taka formuła.
Inna sprawa, ze sama gra jest brutalna, drużyny konne szarżują na siebie, okładają się nahajkami, wydzierają sobie truchło i galopują do okrągłych bramek. Niesamowita jest zręczność tych jeźdźców, zapał koni i niespodziewanie gra, która wydała mi się nieakceptowalna, wciągnęła mnie bardziej, niż jakakolwiek inna i zdzierałam gardło zagrzewając zawodników.
Zwycięzcy gry, przegrani, rodziny ucztują później zjadając tę kozę i inne frykasy, nie wiemy wszakże jakie, gdyż potruchtaliśmy dalej.
Co mnie urzekło oprócz niesamowitych zdolności jeździeckich, był wśród tych graczy chłopiec niepełnosprawny, wjechał jako pierwszy na najlepszym, dumnym koniu, jak rasowy jeździec. Na czas gry, musiał siedzieć z nami, a później znowu został posadzony na tym koniu bystrym i kiedy na nim siedział, jego niepełnosprawność (umysłowa i fizyczna) znikała. Coś wspaniałego.




Później Wieża Burana, jeden z nielicznych kirgiskich architektonicznych zabytków, bo i po cóż miałby je posiadać ten lud koczowniczy, urodzony w siodle i w nim spędzający życie. Kajtki paroletnie ze stopami obutymi w klapki, nie dosięgające do strzemion, śmigają na koniach jak woltyżerzy, stada koni, owiec, kóz, krówek, latem wymagają tylko połaci trawy i nieba, nawet dzisiaj wszechobecne jurty zapewniają letnie schronienie pilnującym stad.

Wieża Burana to pozostałość po starożytnym mieście Balasagun. Wejście do wieży strome, ciasne i ciemne podbija klaustrofobię i mam chwile łopotu serca. Kręte schody na szczęście nie trwają bardzo długo, choć kiedy się wchodzi, to się o tym nie wie. Przy zejściu przydają się szczeliny w cegłach ścian i ewentualnie latarka. Jest jeszcze opcja zjeżdżania na tyłku. 



Pod wieżą napadamy na pamiątki i jedyne miejsce, gdzie są pocztówki. Zaopatrujemy się w różne handmady i inne bałabancje.

Na terenie przywieżowym pole z bałbałami. Niezwykle przypominają one nasze (warmińskie) pruskie baby. Bałbał to kamień nagrobny przedstawiający wojownika z naczyniem w dłoni. Bałbał brał udział w stypie, jako reprezentant zmarłego i rok mieszkał w jurcie. Później umieszczano go na grobie. Inna teza, jak opowiedziała nam Kurmandżan, głosi, że bałbał umieszczano na ciałach zabitych przez wojownika wrogów.





Obiad. To ciekawa formuła, bo niektóre posiłki są u rodzin kirgiskich, więc domowo wbijamy, zasiadamy w paradnym pokoju pod kryształami żyrandoli, na puszystych dywanach (obowiązkowo z szacunkiem dla domostwa zdejmuje się tu buty przed wejściem), zasiadamy na krzesłach przy długim stole, nad misami pełnymi owoców najpyszniejszych, nad obowiązkowymi wszędzie kompotierkami zawierającymi konfitury z moreli, malin, wiśni, nad czarkami, które raz za razem napełniają się czajem. Zasiadamy do sałatek, tłustych bulionowych zup, mięsiwa, makaronu, do podpłomykowych i przepysznych chlebów, do przegryzek orzechowych, rodzynkowych, cukierkowych i wszystko pyszne, wszystko obfite, a podobno miałam tu schudnąć.

A kiedy fotografujemy dwie rzeki, których barwy łączą się w jedno, to już jest schyłek dnia i zaraz jedziemy do pensjonatu w Karakol i tam sen sen sen



16 sierpnia (piątek)

A rano śniadanie i rafting na rzece Chu

Oczywiście w piance z moją tuszą prezentują się jak Bibendum Michelina. I że tak kolokwialnie, sram żarem, bom nigdy nie raftingowała jeszcze, ale okazuje się, że nie było źle, trudność 3 stopnie w skali 6 Kirgistanu, więc ok. Popływałam nawet w rzece. Świetna sprawa, choć odcinek przebyliśmy szybko w jakieś 1,5h, co okazało się za krótko, jeszcze by się chciało, jeszcze. ( z góry przepraszamy za przed i po)


Później obiad w sadzie, na modłę wschodnią, po turecku, z pysznymi owocami wprost ze słońca

A jeszcze później Czołpon-Ata z petroglifami, które sięgają 2000 lat przed naszą erę. Prawdopodobnie pękła naturalna tama kamienna w górach i skały wysypały się na to przedpole. Miejsce mogło być miejscem kultu sił naturalnych i naprawdę robi ogromne wrażenie, choć żar wlewa nam się za kołnierze i chlupocze w butach.






Tutaj przezacna rzecz - kibel wpasowany w formułę artefaktów, przeładne kuriozum



Zwiewamy do Karakolu, gdzie po sutej kolacji ględzimy na podwórzu jeszcze i jeszcze.





piątek, 30 sierpnia 2024

dusidła i strzygi

 "A że właśnie świt wyskoczył jak ognisty kot na dach gimnazjum i oświetlił nachyloną pod ostrym kątem flaszkę - było, jakoby Oremus spijał żywą, różową zorzę; - patrzącemu nań z niejakim przerażeniem Guzdkowi zdawało się przez chwilę, że dobry tercjan urósł nagle: szklany i błyszczący..."

(Emil Zegadłowicz, Zmory)


Leżała na półce od jakichś trzech lat kłując mnie w oczy piersiatą pościelowa okładką i jakoś nie sięgałam, tyle tytułów, tyle możliwości, tak mało czasu. Dopiero wyjazd dał jej szansę, bo i stosowna ilość stron i stare wydanie, które w miękkich okładkach i niewielkich gabarytach potrafiło te strony upchnąć, czego obecnie dokonać niepodobna. Zmory Emila Zegadłowicza, to zaskakujący mnie przepięknie poetycki język, budowanie sugestywnych obrazów za pośrednictwem rekwizytów nieoczywistych, barwa i esencja. Jak sądzę kontrowersyjna na tamten czas treść, bo mamy tu i inicjację seksualną oddaną z sensualnym kolorem, mamy gorzką ironię i bezpośrednią krytykę  dotyczącą społeczeństwa, oświaty, kościoła, mogła przysporzyć autorowi kłopotu, dziś to już nieistotne, ten kłopot autorski, bo treść, gdyby nanieść na realia obecne, znakomicie działa nadal. A jeszcze mamy tu, w tym dojrzewaniu Mikołaja Srebrempisanego (skądinąd cudowne nazwisko), wielkie ciepło, czułość i troskę. Pochylenie nad brzydotą świata z łagodnym zrozumieniem, pochylenie nad świata urodą z greckim spokojem i oba te  ujęcia nie wadząc sobie płyną nad wartkim nurtem zdarzeń. Ot co.

Foto z drogi do wyjścia na przełęcz Ala-Kul
autor: ktoś z naszej grupy


środa, 28 sierpnia 2024

Саламатсызбы 1

 12 sierpnia (poniedziałek)

Moimi urodzinami zaczyna się podróż. Wylatujemy z Wawy i przez Stambuł lądujemy w Biszkeku. Jest nas 13 osób niecierpliwie czekających na przygodę.


13 sierpnia (wtorek)

Rano trzy razy przestawiamy budzik "na później", co skutkuje niezejściem na śniadanie. No trzeba było odespać, to zrozumiałe. Wychodzimy na miasto.

Trochę Biszkeku, który jest postkomunistycznym, brzydkim miastem. Trochę przypomina mi Tiranę, ale bez jej szczególnej magii. Ot miasto szarych, zmęczonych domów i dążących w swoich codziennych sprawach ludzi. Upał. Na ogromnym bazarze Osh, kupujemy bakalie, przyprawy i o losie wycieczkowy, absolutnie genialne spodnie, to będzie hit wyjazdu.





Obiad w barze typu mleczny ze smacznym jedzeniem. Ja biorę boso łagman, czyli rodzaj naszej zapiekanki makaronowej, Justa manty - pierogi.

Spacerujemy po mieście. Tu pomnik upamiętniający rewolucjonistów, jako symbol zwycięstwa dobra nad złem.

Obiad w mlecznym barze, spacer po bulwarze...


Muzeum Historii ma ładną bryłę i wnętrze smaczne. W salach przegląd od starożytności do współczesnych czasów. Szczególnie zachwycają mnie te stare artefakty, zdobienia, ślad artystycznej duszy ludu koczowników, chętnie spędziłabym tam więcej czasu napawając się detalami, jednak to nie jest główny cel naszej podróży i trzeba się sprężać.



Przed muzeum pomnik mitycznego bohatera Manasa, którego żywot, a także żywot jego syna i wnuka, tworzą trzyczęściowy narodowy epos zawierający dzieje najdawniejsze kirgiskiego narodu. Postać będzie towarzyszyła nam na ścieżkach.

Kolacja w dużym kompleksie restauracyjnym na świeżym powietrzu. Drewniane szkielety naśladujące jurty, dwie olbrzymie tace wypełnione mięsem, pyszne warzywa. Mięso to podstawa diety Kirgizów, będzie go naprawdę dużo.



A później  nocne gadki  z Justą  i  sen


14 sierpnia (środa)

A tak, tym razem nastawiłam budzik o godzinę za wcześnie i nieco zdziwiło nas, ze jeszcze nie ma śniadania.

Ruszamy do parku narodowego Ala-Archa, taki treking aklimatyzacyjny, który wypluł mi płuca. Na 2200m.n.p.m  przewyższenie 1000m w ciągu 4km, to dla nizinianki niebywszej trzy lata w górach, spore wyzwanie.
Najpierw skała Pęknięte Serce (mamy z Justą swoje wytłumaczenie skąd taka nazwa, choć może bardziej powinno być pęknięte płuco), wchodzimy tu wspinając się dość stromo w przepięknym lesie
Później płaskowyż Tepshi Plato, którym idzie się bardzo wygodnie, przyjemnie i przez jakiś czas po prostu bez potrzeby wciągania zmurszałego cielska po stromiźnie. Rozległa łąka górska pozwala podziwiać oszałamiający widok na góry i rzekę, no i oczywiście wziąć oddech.
następnie dochodzimy do rozwidlenia drogi na odnogę prowadzącą do wodospadu Ak Sai, tam ląduje część wycieczki, ale my ruszamy dalej do bazy Racek (3300m n.p.m.) pod szczytem Uczitiel. 
Trasa jest stroma, spod butów osypują się kamienie, przechodzimy przez rumowiska skalne i ostro pniemy się pod gorę po piargach. W dole cudowna rwąca rzeka Ala-Archa, od której park bierze swoją nazwę. Wody rzeki to źródło butelkowej wody mineralnej, której nabieranie do cysterny obserwujemy w drodze powrotnej. Rzeka wypływa spod lodowca i z łoskotem toczy materiał skalny wśród wszechobecnych tu jałowców (archa).

Pogoda cudowna, krajobraz wraz z kolejnymi spazmatycznymi haustami wciska się pod skórę, w drodze do Racek mam dziesiątki mniejszych i większych zwątpień, ale Beata która sapie ze mną, zakazuje mi tego zwątpienia i bezwzględnie każe piąć się wyżej. No to pnę, zalana potem, skrzypiąc wątłymi kolanami (durnowata wzięłam tylko 1 stabilizator), chrzęszcząc na skałach, sapiąc jak lokomotywa, idę i idę. Po drodze mijają nas alpiniści z wielkimi jak góry plecakami, mijają nas górscy biegacze, mijają nas cierpliwe skarabeusze, z niektórymi gawędzimy po rosyjsku, a później jest! Docieramy do Racek i pamiątkowe foto i trzeba schodzić bo dzień zaczyna się nachylać niebezpiecznie pod ostrzejszym kątem i wśród szczytów pomrukuje burza, i kiedy po licznych zjazdach na dupie (zamorduję te buty!)udaje mi się dotrzeć do naszego busa, to nie mam siły ruszyć absolutnie żadną częścią ciała.











A później kolacja, pogaduchi do poduchi i sen.




wtorek, 27 sierpnia 2024

Саламатсызбы - wstępniak

 Obążur, wróciłłam! Cała, zdrowa, a zdrowsza nawet, więc znowu wszechświatowi wyrwałam kawałek tkanki na budowę swego i dobrze, niech się wszechdziad nie chełpi!

Co mam pedzieć, no kurna było że hej, bo trzebaby być poetą, żeby to opisać. Kirgistan jest setny, piękny, dziki tą dzikością nieturystyczną, piękny ludźmi, górami, stadami pełzającymi po zboczach, zimną wodą górskich rzek i jezior. Tłusty jadłem, morelami oblepiającymi drzewa, chmurami zaczepionymi o szczyty, czysty. Powietrzem, którego kryształy ranią ci gardło, ranią ci duszę, że już na zawsze zostanie ten rzaz na bezbronnej, niespodziewającej się niczego takiego tkance. Kryształowy ciszą, która wlewa się do uszu, do plecaka, do butów, do serca, rozedrgana, wielotonowa wchodzi w rezonans z deszczowym łomotem strumienia, stukotem kopyt końskich na skale, łopotem wiatrów. Oczarowanie, moi mili, oczarowanie.

Będzie dziennik podróżny? Pewnie będzie, mam taki plan. (i dokończyć poprzedni - Lewandoska ty leniu!)


  

Son Kul, dzień ostatni

sobota, 10 sierpnia 2024

Druga połowa wakacji - odliczanie

 No więc wczoraj klasyka - bajzel i panika



a dzisiaj tuż po porannej panice tadaaa!


To mój ostatni post przed wylotem i aż do powrotu doliczając dni odpoczynku i prania. Wszakże  byłam pilna przez cały lipiec, zatem będzie to też dla zaglądających tu i mierzących się z moją piśmierską nierównowagą czas odpoczynku od dyrdymałów (przynajmniej tych z mojej strony, za własne bierzecie odpowiedzialność) . Jak zwykle nie wiem, czy jestem spakowana właściwie, czy mam wszystko co potrzeba i czy nie zabrałam niepotrzebnego, ale z tym to akurat nie problem bo jestem o 10kg poniżej dopuszczalnego ładunku z rejestru i 3kg poniżej podręcznego, taka jestem dzielna. Ta niedowaga jednak trochę mnie stresuje myślą, że pewnie nie mam czegoś absokurwalutnie ważnego, jak na przykład siodło, czy cylinder do anglezowania, no nic, wyjdzie w praniu.
Wrócę pewnie ze spuchniętą rzycią, ale liczę na to, że lżejsza o najmniej piątkę. 
Wczorej jeszcze odwiedzili mnie mój kumpel z żoną. Arkowskiego nie widziałam od czasu zakończenia studiów, więc się nagadaliśmy, naśmialiśmy, nawspominaliśmy, zaś z jego absolutnie cudowną Ulą wysączyłyśmy piwka i ustalałyśmy fakty. Jeeezi, jak ja kocham ludzi, z którymi gdzieś tam przylgnęliśmy, nie zniechęciliśmy się do swoich dziwactw i dalej orbitujemy, bo spotkanie na żywo po tylu latach było takie, jakbyśmy widzieli się po wakacjach na stancji.

A i jeszcze zamiast pakować się i przygotowywać domostwo do niebytu, robiłam zaległe dzierganki (trochę też żeby nie musieć się pakować). Zmotywowała mnie psiapióła ze studiów będąc u mnie na przedwczesnych łączonych urodzinach. Bestia ma drugie imię sarkazm, więc się zawzięłam i pokończyłam te wszystkie obiecane zapinki, broszki i kolczyki

Zapinka będzie  dla Justyny do szala (obiecana jakieś 7 lat temu)

kolczyki dla Borieny. Czy ktoś wykonał kiedyś haft łańcuszkowy szewskim szydłem?

a tę zrobiłam specjalnie dla Uli Arkowskiego, bo miała niedawno urodziny

Dobrego końca lata kochani, będę tęsknić za wami, a w zasadzie do tej myśli, że ktoś czyta to co sobie tam brzdąkam! 

środa, 7 sierpnia 2024

niechętne odliczanie

 Jeśli pamiętacie, że tydzień temu zamówiłam plecaczek, to na pewno ucieszycie się, że mam 2 takie same. Nie wiem jakim cudem udało mi się kliknąć go 2 razy.

Czy jestem spakowana? A w żadnym razie, ostatnie kilka dni spędziłam na goszczeniu krewnych i znajomych królika i ani mi się chciało wystawać ponad ten stan wesołej zabawy i pogaduch. I trochę się martwię w czym ja na tym koniu będę. Wczoraj podczas telekonferencji z Baronem, z która jadę podzieliłyśmy się przeczuciami, że na mur w tej niewielkiej grupce podróżnej wszyscy poza nami są cholernymi świetnymi jeźdźcami i podczas gdy oni będą galopować z wiatrem we włosach, my będziemy potrzebowały specjalnego dźwigu, żeby nas na te konie wciągnął. Napisze tak, jesteśmy albo bardzo odważne albo bardzo głupie, wybieram tę pierwszą opcję, tylko muszę znaleźć jakieś cholerne spodnie, bo szarawary to ja nie wiem, jeździł ktoś w szarawarach? I co koń na to? I czy powinnam spakować mój cylinder do anglezowania? Jeden koń, a tyle niewiadomych.

Kurtka jest za duża, ale da się przeżyć, tak jak za starych dobrych czasów, zmieści się pod nią plecaczek. Tylko w starych dobrych czasach ja z plecaczkiem mieściłam się w rozmiarze S, także ten.


A tu już po imprezie tzw starsza młodzież, okroiwszy miejsce imprezy do niezbędnego minimum,  została jeszcze żeby no wiecie, robić to, co robi starsza młodzież. Kocham tych moich krewnych i znajomych królika



mam nadzieję, że za niezamierzone, kompletnie przypadkowe  podobieństwo do ostatnio głośnej sceny z IO, nikt się nie naburmuszy.


A jutro mam kolejnych gości, przyjaciół, których nie widziałam na żywo srylion lat, a więc nie wiem, czy się spakuję.

czwartek, 1 sierpnia 2024

na przekór moderatorom

 Wczorej szorując się do snu, zastanawiałam nad formułą "zadbana kobieta". Mój mózg natychmiast zaczął przerzucać doznania i hasła powiązane z tą formułą i wyszedł mi dysonans.  Kiedy ludzie mówią zadbana? Jest stosownie odziana, ma zrobioną fryzurę, makijaż, nosi odpowiednie buty, reguluje brwi, goli nogi,  maluje paznokcie, fryzurę trzyma w szachu. I tak sobie pomyślałam dalej, jakież to dyniowate, żeby nazywać określony zestaw pielęgnacyjno-charakteryzujący zadbaniem. 
Wyglądam najczęściej jak hasło w  krzyżówce, a przecież nie czuje się kobietą niezadbaną. Dbam o siebie, jem zdrowe rzeczy, większość wyhodowanych w ogrodzie, ćwiczę (choć z mizernym skutkiem) najmniej godzinę dziennie, zmywam ciało regularnie każdego dnia, szoruję je i traktuję zimną wodą, , oćwiczam umysł do upadłego, nie stronię od ładnych ciuchów bo je kocham, nie stronię od butów, bo je uwielbiam, ale cenię wygodę. Nie maluję się, bo to mnie zanudza, a stan trzeba ciągle [oprawiać i na niego uważać, ale przecież lubię urodowe rzeczy, które ktoś stosuje. Tylko nie lubię wyskubanych brwi, długich paznokci, lakierów i innych usztywniaczy, obowiązującej mody. Zatem w swoim dniu powszednim wyglądam najczęściej powszednio. Czy to oznacza, że nie dbam o sobie? Chlorella zastanawiam się kto ustanawia te standardy, które pozwalają aplikować do statusu "kobieta zadbana"?


Miałam taki czas, jak już z mamą było trudno, że dziergałam ubranka lali Mai  bo mnie to uspokajało i odpoczywało