Żeby przez chwilę nie martwić się moim coraz bardziej chorym kotem, któremu niewiadomoco jest (kolejna wizyta w poniedziałek), wybyłam dziś na kaczą balangę, czyli Święto Kaczki w Lidzbarku Warmińskim. Jadłam tam jadło i piłam piło i przyznaję się, mimo powziętego za namową wątroby mocnego postanowienia poprawy, skusiłam się na malutenieczkie piwko, takie tyci, przez lupę oraz na średnią pepsi (ha!).
W miasteczku biskupa Krasickiego było pogodowe piekło. Kacze zapachy mieszały się z gęsimi, jazzowe kawałki z popularnymi hitami, stroje warmińskie z nastrojami, okrzyki prowadzącego z pomrukiwaniem tłumu, rozentuzjazmowane pyszczki turystów ze zblazowanymi minami lidzbarskich rodzin. Miejsce uczynione z rozmachem dla okolicznych sprzedawców mydła i powidła zapełniły się trzema, słownie trzema, liczebnie 3, stoiskami. Może lud nasz warmijski ma na ten sezon dosyć festynów? Bo jak się nic nie dzieje, to smutno, a jak się dzieje, to za dużo? A może wszyscy pobiegli na odbywający się tuż za miastem megahiperfigofagoeneduerabemotokros?
Wróciłam wszakże stamtąd z upolowanym udźcem kaczym na ramieniu i gęsią piersią na plecach a szyje oplatał mi cudownej urody, acz wygórowanej ceny wąż pasmanteryjny, zaś nadgarstki niby Kleopatrze zdobiły sznury bransolet utoczonych ze skał naszej matuszki Ziemi. Trochę się najadłam, trochę się upiekłam, ot wniebowzięcie takie.
*
skończyłam biografię Ozzy'ego Osbournea. nie pisać, tylko czytać, bo spisał ją Chris Ayres. przepraszam, autobiografię (nigdy nie pojmę tego niuansu auto- i nazwiska skryby pod spodem) i barzo przyjemna książeczka, nie powiem. żadne tam ach och, ale jak się lubi tego szalonego człeczynę z blek sabatu, a ja mam do niego ogromny sentyment, to z przyjemnością się oną pozycję czyta.
a rano czytnęłam Piknik Fryzjerów, Felicitas Hoppe. Zaosiołkowałam 4 opowiadania, które znajduję jako barzo dobre, reszta trochę przypomina Viana, lub Topora, lub Schultza. nie to, że ich nie lubię, ale wolałabym, żeby mi nie kojarzyło się tak mocno, wolałabym nawet, żeby nie kojarzyło mi się wcale, ale kojarzy się kurczaki, no nie poradzę. Są też w środku irytujące rzeczy, których absurd nie pasuje do mojego klucza absurdu, co nie oznacza pewnie, że są złe, w końcu książka została doceniona nagrodą, ale ja nie lubię takiego absurdu dla absurdu, bo to niekoniecznie mi potrzebne, a jeśli już, to musiałoby być zrobione tak, że uznałabym za majstersztyk, dzie do niczego przyrzepić się nie można i nigdzie wybyć.Z tagów, które sobie zapisałam na podokładziu, obsesyjnie powracają w zbiorze: kostiumy, mundury, peruki, włosy, podróże, walizki i inne cziemadany, jedzenie, ucieczki łamane przez wyjazdy (albo odwrotnie)
Z ładnych fragmentów przytoczę ten
"Wcześniej próbowalismy podjąć trop jak psy, ale wuj nie zostawiał żadnego zapachu, nie zatykał ani szpar w drzwiach, ani dziurki od klucza, odwieszał mundur na hak obok łóżka, kładł na plecach i zasypiał bez odgłosu. Nie odkryliśmy obrączki na jego palcu, listów w szufladach ani fotografii między bielizną, więc z upływem lat straciliśmy go z oczu jak nigdy nieprzesuwany mebel, który zawsze rzuca cień w tym samym miejscu.
Ale teraz wuj umarł. Kupiliśmy ciasto, zaparzyliśmy kawę i wnieśliśmy krzesła do pokoju, do którego nie wchodziliśmy od lat. Wuj siedział wyprostowany w łóżku, gładkie dłonie na kołdrze, włosy uczesane, podbródek świeżo ogolony. Wierciliśmy się na krzesłach, czekając, aż zacznie pakować walizki, lecz wuj celnik nienawidzi podróży. Przez całe życie próbował zmusić podróżnych i handlarzy, żeby zawrócili, ale podróżni i handlarze na to gwiżdżą, pali ich zamiłowanie do podróży i niecierpliwość, grzebią nogami jak zwierzęta, podczas gdy wuj z wyrzutem grzebie w skrzyniach, walizkach i workach, ogląda wszystko pod światło i drobiazgowo wypełnia formularze. Jednak oni nie dają się ani pouczyć, ani zatrzymać, zapłacą za podróż każdą cenę.
Kiedy wuj wreszcie pojął, że nie ma wyboru, dał nam znak. Z ulgą zeskoczyliśmy z krzeseł i z szeroko otwartej szafy wyjęliśmy walizki, i wrzuciliśmy do nich wszystko, co nam wpadło w ręce: bieliznę i formularze, krawaty i ordery, mydło i skarpetki, i rękawiczki kobiety o małych dłoniach, której nie widzieliśmy na oczy. Nie poznamy jej historii, bo oddech wuja staje się krótszy, a język grubszy. Ale widzimy drżące krople w zagłębieniu szyi i ruch rąk na kołdrze, zakrywaną obrączkę na palcu, niewysłane listy, fotografie między bielizną i pociąg, który pewnego razu zawiózł wuja nad morze, lecz celnik nie jest dobrym kompanem, nie umie pływać."
(Na cle (Piknik fryzjerów), Felicitas Hoppe, tłum Elżbieta Kalinowska)