niedziela, 8 kwietnia 2018

ach, gdzież są te nigdysiejsze ragany...

Nabyłam Bestiariusz słowiański (cz I i II), opracowany i zilustrowany  przez panów Witolda Vargasa i Pawła Zycha. I fajnie, bo dużo demoniszczów, panowie sięgnęli po sporo literatury i to dobrej (przynajmniej te pozycje, które znam i mogę ocenić), ładnie ilustrowany, co przydaje atrakcyjności dla dzieciaków, informacje może i skrótowe, ale w takim leksykonie to nawet dobrze. Brakuje mi jeno przypisów, które demoniszcze, z którego kręgu piekielnego literatury, tam gdzie dodatkowo przytaczane są opowiastki też czasem brakuje informacji, które ze źródeł takową nadało. A poza tem fajna rzecz i nabędę też mojej maleńkiej siostrzenicy, bo wiem, że dziecku się będzie podobać, gdyż pamiętanemu i hodowanemu we mnie dziecku się podoba. 
Jako dziecko uwielbiałam dwa albumy rodziców najbardziej - Dziecko w malarstwie polskim i Goyę, a tego ze względu na Saturna pożerającego własne dzieci i Rozstrzelanie powstańców madryckich, które to obrazy napełniały mnie przenikliwym dreszczem i dziwnym poczuciem strachu zmieszanego z fascynacją. Nie jestem przekonana, czy rodzice wiedzieli, że karmią swą najmłodszą latorośl, pieścidełko swe ponurą krwią, no ale nie wyrosłam na krwiożerczą psychopatkę (przynajmniej na razie nie przejawiam), więc chyba wyszło jak wyszło, ale nie tak źle.
W Bestiariuszu znalazłam Podwieja, wiatr-demona z Rusi, który jest (jestem przekonana) tym wiatrem z jesieninowego wiersza.




Przy okazji onego Bestiariusza zauważyłam, że kiedyś intuicyjnie ludzie dbali o las, drzewa, miedze, krzewiaste zarośla, bez ekologicznego tłumaczenia, intuicyjnie. Zaludniali (sic!) je wszelakiego rodzaju demoniszczem, który miał je chronić lub po prostu lubił się tam kryć i w związku z tym miejsca wzmiankowane szanowane były i traktowane z czcią i ostrożnością.
Aż żal że z rozwojem nauk, demoniszcza zostały wepchnięte w szpary podłóg rozpadających się i porzuconych chat oraz do mojej szafy, że nauka mimo wielu odpowiedzi dlaczego, przestała działać na ludzi w sposób umożliwiający koegzystencję w środowisku naturalnym, szacunek dla sieci, powiązań. Szkoda, że mądrzymy się w niedobrym kierunku.







A dzisiaj u nas było bezwstydnie ciepło, ba, gorąco nawet i przyleciały nasze bociany. Nasze w sensie z naszego gniazda, czyli tym razem nie są takie ostatnie, jak to drzewiej bywało. Jest tak, że aż się chce być mainstreamową gospodynią pracującą zawodowo, popylać w odlotowym ubranku (odlotowe to ja mam zawsze, ale to z innych względów hm), mieć fajną fryzurę, robić smoothiesy, pić je, herbatę zieloną parząc gloryfikować (no tu akurat jestem blisko, bo pies ze mnie na herbatę każdą), przecierać meble aż im zostanie styl vintage, doprowadzić swój ogród do stanu przeciwnego niż angielska rozpacz (chociaż akurat ja lubię chaszcze), mieć derki i narzuty na każdą okazję i czytać Nerudę. A czytam Miłość w czasach zarazy, to w sumie chyba też się liczy, czyż nie?

*dobra, materiały posiadam, mam różnego rodzaju derki i narzuty, haftowane obrusy, roślinność, czajniczki i porcelanę i glinę, ceramikę ręcznie robioną i mydło z propolisu i pastę do zębów z węgla, tylko jak się tak przyglądam, to za cholerę jedno do drugiego nie pasuje tak ładnie, jak w świecie który oglądam na blogach, czy w artykułach. kurczę, jednak do stylu to się trzeba urodzić, a mnie wychodzi na to, że jestem po prostu kolekcjonerem starzyzny : |




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz