czwartek, 21 lutego 2013

Spod oka Kaukazu - Gruzja Armenia (7)

21 lipca 2012 (sobota)

Dzień rozstania z Jeremiaszem i Tomkiem, nosy nieco na kwintę. Snujemy się, robimy zakupy, szukamy lekarstwa na coraz mocniej spuchnięte i bolące nogi Thomasa, które już nie wyglądają na "podróżne zmęczenie". Niby śmichy-chichy, ale w sercu jakaś ponurość, że konczy się pewien etap podróży.
Zachodzimy na kolację do knajpy, gdzie zamawiamy sobie różne rzeczy spożywcze, ale Zuzka zamawia rzecz najróżniejszą, otóż zamawia lody!

 

Po długim czasie, nieśpieszny kelner przynosi to to, to śmo, to piwo, to kubełek z kostkami lodu, to zupę, to sałatkę. W końcu wszyscy dostają to, co zamówili, tylko Zuzka wciąż czeka. Mijają godziny...
Zaczynamy robić sobie podśmiechujki, że niech zamiast lodów wszamie kostki lodu, które zostały przyniesione do piwa. Zirytowana Zuz  jakimś cudem chwyta kelnera i klaruje, że nie zrealizował jej zamówienia. Przestraszony chłopiec mruga powiekami i wskazuje na ... kubełek z kostkami lodu - ice, mówi i potakuje ochoczo, ice, uśmiecha się nieśmiało.
Zuz cierpliwie tłumaczy mu, że chce nie ice, tylko ice cream i to dwie gałki (two glasses). Kelener uśmiecha się wyraźnie odprężony, że oto nareszcie może odejść i za chwilę przynosi trwożliwie dwa pucharki z lodami. Dobra, niech i tak będzie, jeden pucharek wędruje do Jeremiasza.
- Oni tu nie znają angielskiego, klaruje Zuzce Madzia, z nimi trzeba po rosyjsku gadać!
Po posiłku, na pomysł z lodami wpada Federico i kiedy przemykający chyłkiem kelner zjawia się w polu widzenia, Dream Team łapie go w swoje macki.
Madzia zamawia Federicowi lody tym razem juz po rosyjsku. I znów czekamy jakby musiały przybyć z Antarktydy, wreszcie są Kelner stawia przed Federico kubełek z kostkami lodu! Voila!
Zastanawiamy się, co sobie pomyśleli w kuchni o ludziach, którzy na deser z upodobaniem zjadają kostki lodu.

a chłpcy występują w roli bandu do kotleta

 




Późnym wieczorem żegnamy się z chłopakami (smutno) i wsiadamy w nocny pociąg do Zugdidi




*



22 lipca 2012 (niedziela)

Nocny pociąg do Zugdidy z fantastycznie niewygodnymi miejscami siedzącymi, bo zamiast kuszetek udało się Madzi i Zinkowi obstalować normalne. Piekielnie gorąco, chrapiąca babka, więc raczej w letargu niż w śnie.

Połamani we wszystkich możliwych kierunkach, wysiadamy rano w Zugdidi,gdzie wita nas piekielna temperatura i pcimski dworzec.
Gdzie jest kibel?! Lepiej było nie szukać odpowiedzi na to pytanie, bo to, cośmy obejrzały w związku z tematem, jest nieopisywalne. W kazdym razie, chociaż cechuje mnie dość duża tolerancja na trudne warunki środowiskowe, robiłam trzy podejścia, za trzecim zatrzymałam się na skraju rzygu. Aniet rezygnuje z kibla i woli zaryzykowac pęknięcie pęcherza.

Jest marszrutka, którą mamy dojechać do Mesti (Swanetia), kierowca pakuje nas, upycha i czeka na coś, za chwilę dopycha kolejnych ludzi i czeka na coś, i znowu upycha i czeka. I pali papieroska, i zagaduje podróżnych przybyłych, nie upycha ich, bo nie ma gdzie i dalej czeka. Wszyscy z upchniętych w marszrutce, to wchodzą, to za chwilę wychodzą z samochodu. Kierowca macha ręką -wsiadać wsiadać! - wszyscy wchodzą, kierowca wyjmuje pączka i rozkoszuje się posiłkiem, więc wszyscy wychodzą. Za chwilę: wsiadać, wsiadać! Wszyscy wchodzą, kierowca bierze picie i wszyscy wychodzą. Psiakrew!
Po którymś razie "wsiadać, wsiadać" marszrutka rusza, przemierza 10m, kierowca wysiada i zapala papieroska. Wszyscy wychodzą. Kierowca woła "wsiadać, wsiadać", jedzie jakiś kawałek i zatrzymuje marszrutkę czekając prawdopodobnie na Godota. W związku z  tym, że Godot jednak nie przychodzi, ruszamy.

Jakieś 3 godziny drogi po po wertepach w wysokim Kaukazie, w pewnej chwili podskok niemal skręca mi kark i wtedy właśnie na parę miesięcy wysiada mi czucie w części dłoni.

Zwisamy nad przepaściami, zapierdalamy po zboczach, przeskakujemy rwące rzeki, raczej staramy się nie myśleć o statystykach.

 
 
 
 


Dojeżdżamy w końcu do Mesti, znajdujemy pięknie położony dom Rozy ze swanską wieżą obronną oczywiście, przyjęci niezwykle miło i gościnnie, wspinamy się po ogromnych schodach do naszych pokojów i padamy trupem.




 

Budzimy się około 19tej i ruszamy na rozpoznanie terenu, czyli do jedynej knajpy we wsi. Kamienne domy i te wszechobecne wieże, a wszystko to pod czujnym okiem Kaukazu, ach!

 

















 *



23 lipca 2012 (poniedziałek)


Jadziem z bardzo sympatycznym Gieorgijem do Uszguli. Jest pięknie i jedziemy po gzymsie.

 
 
 
 
 
 
 
 
 


Uszguli to przepiękna wioska w dolinie, nad którą pochlają się dostojne szczyty obłożone lodem. Krajobraz naszpikowany jest kamiennymi igłami wież obronnych Swanów, ścieżka wiedzie nas wśród chat, zagląda w zadki leniwym i niczemu się nie dziwiącym krowom, przeprawia się  przez krowie placki. (czego nie omijam)

 

 
 
 
 
 

 
 


 
 
 
 
 
 
 
 

 



















W muzeum zorganizowanym w  jednej z wież fantastyczny krzyż przepięknie zdobiony, wspaniałej urody ikony, ledwie słyszalny szept czasu. Dziwnie i pięknie czuję się w tym miejscu, są takie miejsca, gdzie się jest u siebie, a jednocześnie poza sobą i można pozostać na zawsze. Obiecujemy sobie jeszcze w  przyszłości tu wrócić.




Przy okazji znajdujemy fantastyczny kibel, numer 1 i przebija ten w Zugdidi. Tu nawet ja nie daję rady, choć pęcherz mam wypchany treścią.



























 
 
 

 
 
 
 


Białe strumienie, wściekle przebijające się przez skalę, przepaście, surowe żleby,  zapach ziół, słońce wypoczywające  na zboczach, piękno w  czystej postaci.
W lokalnej, zakopconej knajpie gawędzimy z mieszkańcem przygotowującym kupdari, które okazuje się wyśmienite. Zimne piwo, czyżbyśmy jakimś zrządzeniem zagapionego losu zasłużyli na raj?
Jednak nie,w  drodze powrotnej Zuzkę rozbiera choroba, więc w Mesti wpada do łózka.

 
 


 Należy koniecznie wspomnieć tu o dziarskiej próbie przelotu naszego samochodu nad przepaścią, w której syczy rzeka,a  wszystko to z powodu drogi zatarasowanej przez jakąś machinę. Nie, nie nie! - machamy z przejęciem rękami do naszego kierowcy, który jako żywo chce nas ugościć jednym z  bohaterskich postępków, czyli  przejechać obok machiny na dwóch  kołach, połową kół wisząc w powietrzu. O nie nie nie, reflektuje się filozoficzny do tej pory Federico. Nie przejeżdżamy..
W Mesti, Zuz pada, Aniet pada,a  my na piwo z amerykańskimi kolegami poznanymi jeszcze w  Tbilisi, a którzy dziś wylądowali w naszym domu.

 

Po powrocie, Zina, Madzia i ja trafiamy na suprę gospodarzy. Zanim się orientujemy, już siedzimy za stołem i  jesteśmy napychani jedzeniem i trunkiem. Jest niezwykle miło, ale rano musimy wstać, więc ściągamy nieco opornego, a wielce rozbawionego Zinę do portu, choć przyznaję, że chętnie zostalibyśmy przy tym stole jeszcze trochę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz