sobota, 5 stycznia 2013

Spod oka Kaukazu - Gruzja Armenia (6)

17 lipca (wtorek)

Wierszalotka foto 

Zdjęcia: Asia, Zuzia, Zina, Jeremiasz, Thomas

Wraz z naszym gospodarzem i jego sąsiadem, który prowadzi drugi samochód, jedziemy do David Gareja na granicę z Azerbejdżanem. Po drodze niewielki sklepik - ostatni, kupcie wodę, mówi nam gospodarz, dalej już nie ma nic..

 

Mam wodę, Zuzka ma wodę, więc nie przejmuje nas to (błąd! jak się później okazało)
Rzeczywiście dalej nie ma nic, bo są skały z przylepioną do nich wyschniętą, jak język na podniebieniu, trawą - półpustynia. Po łagodnych zboczach gór szwendają się ostatnie stada krów, które jakiś wyrafinowany obłęd zagnał aż w to miejsce. Wysiadamy z samochodów, z nieba z całą mocą wali się na nas upał.

 

Kompleks klasztorny u wejścia stanowi piękną symbiozę z otaczającą go skałą. Jedyne źródło wody pitnej tutaj, to Łzy Dawida. Skała piaskowego koloru i przerażająca temperatura.

 

 

Płosząc ewentualne żmije gotowe rzucić się nam do naszych delikatnych gardeł, zaczynamy mozolną wędrówkę po zboczu góry i już na wstępie pojawia się kilka drobiazgów
1. Madzia, korzystając z doświadczenia naszych rodzimych górali,  na tę wędrówkę wybrała kierpce o podeszwie, która na mur zadowoliłaby Adama Małysza
2. W mojej torbie, przynajmniej tak twierdzi Jeremy, na mur znajduje się łazienka, zważywszy na jej ciężar
3. Wodę mamy tylko ja i Zuzka i to buteleczki o znikomych gabarytach
4. Thomas ma coraz większe kłopoty z nogami i kręgosłupem
5. Jeremiasz nie ma czapki
6. Trasę mamy zrobić w morderczym tempie, wyznaczonym nam przez naszego gospodarza, ponieważ musi on zdążyć jeszcze wrócić przed przybyciem nowych gości
(* następnym razem wziąć pod uwagę wymienione rzeczy)
ale nic to, brniemy. Po drodze dysząc i klnąc soczyście naszą głupotę, skąpimy sobie kropel życiodajnej wody. Thomas odpada, my brniemy wyżej i wyżej.

 

Spomiędzy ususzonych na wiór skarlałych drzewek wychodzimy na łagodniejszy garb, by po chwili znowu wspinać się po rozpalonych  kamieniach. Brniemy, ciągnąc i wpychając szaloną Madzię, która wciąż uparcie usiłuje wykonać małyszowski zjazd ze skoczni.

 
 

Okrążamy garb góry i przełazimy na stronę azerbejdżańską, teraz jesteśmy ze względu na porę dnia i położenie, wystawieni równo na bezpośrednie działanie naszej rodzimej gwiazdy, w promieniach  której pieczemy się jak skwarki na patelni,

 


W dole przepiękna pustynia o cudownych kolorach , ciągnąca aż po horyzont.

 

 Posuwamy się wąską ścieżką biegnącą wzdłuż zbocza, w myślach kalkulując, po jakim czasie Madziol zsunie się na dół, wdzięcznie i szybko, stając się obywatelką Azerbejdżanu, na szczęście nic takiego się nie wydarza. Wody coraz mniej. Jest tak straszliwie, że nawet nie mamy siły zaglądać do mnisich grot, poza tymi, które oferują choć trochę cienia. Wspinam się na skałki do świątyni, ale zawroty głowy powstrzymują mnie przed entuzjazmem. Czas się nam kończy, wracamy i ożesz kłerwatwoja mać! Jakeśmy daleko! Nagle świst, nagle gwizd, zaczyna drętwieć mi ciało, tracę czucie, a pojawia się mrowienie i zawroty głowy. Aniet z przerażeniem w oczach (które powala mnie nawet bardziej jeszcze, niż samopoczucie) mówi, że jakby zmieniłam kolor. "Jakby zmieniłam kolor" oznacza krwistą czerwień pokrywającą moje nieszczęsne oblicze. Tak więc wisimy sobie na półce skalnej i zastanawiamy się kiedy spadnę jak gruszka. Po drodze błogosławiona grotka z plamką cienia, tam się ładujemy. Ciśnienie niemal wysadza mi oczy z orbit, więc spędzamy czas jakiś,w  ciągu którego zastanawiamy się czy nie pogrzebać mnie już po drodze. Jeremiasz odciąża mnie z torby, Aniet podlewa resztą naszej wody. Wreszcie ów okrutny i pierwszy w moim życiu stan mija i możemy ruszyć dalej. Idziemy z arabska, Jeremy w mojej koszulce na głowie przodem, a  my w powiewających chustach za nim.




















Madzia ma teraz pełne pole do popisu w ślizgach (swoją drogą uważamy, że to niemały wyczyn wejść na te skały w takich kierpcach, niejako sport ekstremalny). Gnamy niemal w milczeniu, sponiewierani upałem, u podnóża góry dopadamy beczki z  wodą, napełniamy raz po raz nasze butelki i jest to jeden z najdłuższych momentów w życiu, kiedy jesteś drugi lub trzeci w kolejce i czekasz aż wolno lecąca woda napełni butelkę osobie przed tobą, a następnie osoba ta tę wodę wypije, a następnie ty napełnisz butelkę sobie i okazuje się, że wcale jeszcze nie ugasiłeś pragnienia, że się tą wodą nie nasyciłeś, że ledwie poszło na oblanie ścian twojego pergaminowego żołądka, więc znów czekasz aż kolejno proceder się powtórzy.
Wracamy, gospodarz nieco zdenerwowany, że tak długo nas nie było, ale wkrótce rozluźnia się i w dobrym nastroju jedziemy do dom gaworząc na rozliczne tematy.
Gospodarz mówi nam  o nowych gościach, ma to być jakiś Włoch, śmiejemy się, że może Federico przyjechał za nami z  Kazbegi i tak wśród żartów i śmichów chichów docieramy do naszego miejsca.

Po schłodzeniu zwłok pod prysznicem wędrujemy na kolację do jadalni i tam za stołem, wśród nocującego ludu siedzi... Federico! Są achy, ochy, powitania, poklepywania i wymienne uściski, a później kolacja. Gospodyni przestraszona poprzednim incydentem nie podaje wina na stół, tłumacząc się swoim zdenerwowaniem. Staramy się ją uspokoić, że nie ma dla nas w związku z  tym najmniejszego problemu, że znakomicie rozumiemy i w ogóle, niech się nie przejmuje i wśród tych pogwarek, a także może dlatego, że za każdym razem pomagamy uprzątnąć ze stołu, gospodyni konspiracyjnym gestem stawia na stole dzban wina mówiąc cicho, że to tylko dla nas, bo ona widzi, że my jesteśmy "swoi", później przynosi nam jeszcze dzban wina z brzoskwini, pysznego zresztą,a  później już umykamy nie chcąc jej robić zachodu, zwłaszcza, że widać iż jest bardzo bardzo zmęczona po poprzedniej nocy z amerykańskim gryzoniem.
Udajemy sie do baru "U Matyldy", dokąd dociera Federico i rządzimy tam aż do dziur w pamięci, wspierajac się toastami, latając na trawnik występujący w charakterze wuceta (nie to, że nam się nie chciało, to była praktyka w tym barze!). Trawnik leżący przy ulicy, osłonięty z lekka gałęziami pobliskich drzew i mrokiem, w  którym tylko na łut szczęścia można liczyć, że się nie wdepnie w gówno. I tu skryjmy już ów dzień w onym mroku.

*


18 lipca (środa)

Federico rusza w dalszą podróż z nami. Ruszamy do Tbilisi. Znowu lot przez góry, piekielny upał, choć na granicy tym razem znacznie szybciej. Zmęczeni, sterani przetaczamy się z marszrutki do marszrutki. W pewnym momencie do marszrutki podchodzi człowiek i wyciąga rękę do Jeremiasza, który trzyma kolę. Jeremy podaje kolę onemu, a ten spokojnie wypija ją, wyrzuca butelkę i odchodzi. Bezcenny jest wyraz twarzy Jeremiasza, bezcenne są wyrazy naszych facjat.
Ruszamy do nowego hostelu, logujemy się, wtem wpada Thomas i z dziwną miną usiłuje nas przestraszyć, ze w pokoju mieszka z nami ów Amerykanin który szalał dnia poprzedniego w Signagi. Żartujemy taszcząc toboły na górę i rozlokowujemy się w pokoju... w którym mieszka z nami szalony Amerykanin. Śmiech częściowo więznie nam w gardle, a częściowo wpadamy w opary absurdu.

 
 

Wieczorem idziemy coś zjeść, wypić, a dzień kończymy imprezką w livingroomie hostelowym, z muzą i nowym hasłem Drinking Team, utworzonym na naszą cześć przez Federico

 
 
 

Z ciekawostek, ekscentryczna yyy... hostelessa? 





*


19 lipca ( piątek)

Foto Wierszalotki


Zamawiamy wszelkie licha i przy okazji udaje się nam niedrogo ustrzelić busa do Wardzii.

 

Jadziem, jadziem, jadziem i końca nie widać, góry, góry, góry, coraz węższe ścieżki, coraz więcej potocków, a my wciąż (włączając w to naszego kierowcę)  nie możemy znaleźć naszego miejsca noclegu u Wołodii. Ciągniemy jakimiś żwirowymi groblami, zawracamy, kombinujemy z i pod górkę, wreszcie na odludziu kilka budek i oto jest to - nocleg. Pokój z wierzchu wygląda dość prowizoryczne, w środku na szczęście okazuje się całkiem przyjemnym miejscem. Rozgaszczamy się oczywiście nasz nieceniony Jeremiasz wraz z równie nieocenionym Zinkiem przynoszą butlę piwska, więc raczymy się raczyć, korzystając z tego, że Thomas musi isytuować swoje coraz mocniej spuchnięte kopytki w wiaderku z wodą.

 
 
 
 


Dogadujemy się też z naszym kierowcą, że nazajutrz odbierze nas z Wardżii, ponieważ wydostanie się stąd jest raczej cudem niż techniką, i kiedyśmy tu jechali wiedzieliśmy o tem, acz liczyliśmy jak zwykle (i słusznie) na szczęście głupków.
Idziemy coś zjeść. Wiata z drewnianymi stołami, w kącie sklepowa lodówka, obok zarzynanie owieczki (którą nam za chwilę podadzą), przy stołach przepiękny owczarek kaukaski, z obłędnie przyjaznym nastawieniem, w skalnym korycie potok, w którym z Thomasem natychmiast moczymy kupry (potok to zapewne jeden z zasilających Mtkwari, bo jej kanion stanowi podłoże dla skalnego miasta-klasztoru, który zobaczymy jutro),.

 
 
 

Dziwaczna kuchenka w budce z ludźmi o dziwacznym usposobieniu, bo niby wszystko miło, a jakaś wampirza aura się unosi, jakiś ferment dziwny nie do końca gościnny. Nic to, jemy, pijemy, bawimy się,  przyjmujemy jednogłośnie Federico w szeregi Dream Teamu, obok gospodarze szykują stół dla siebie, znoszą jedzenie, rozpoczynają biesiadę, ale jakoś tak nieufnie na nas łypiąc, więc postanawiamy dokończyć biesiadę w pokoju, we wspólnym łożu, które choć brzmi szumnie, polega głównie na pacaniu głupot i wznoszeniu toastów. I tak się staje. Z tym, że dokładnie jak, to już niezupełnie pamiętamy, no może poza Federico, którego treść zamulająca została zwrócona otoczeniu.

 

Aha wokół wsio pościnane gradem, tym samym, o którym mówiono w mediach, który to ściął Gruzji sporą część winnic.


*

20 lipca (piątek)

Rano okazuje się, że naszemu kierowcy nie opłacało się wracać do Tbilisi, bo w cholerę daleko, więc spał w samochodzie, metal masakra , przecz gdyby nam powiedział, zamówilibyśmy nocleg i dla niego. No i tak nam go szkoda, bo jest niesłychanie miły i dobroduszny, że aż nas ściska coś w dołku. Ruszamy do Wardzii. Na zboczu kanionu Mtkwari, jaśniejący jak miodowy tufowy plaster, otwiera się przed nami kompleks twierdzy, klasztoru, miasta (podobno mógł pomieścić 20 tys osób).





 



Ukryte przejścia, tunele przebijające skałę do wysokości 1300m.n.p.m., tunele, którymi przejście wywołuje w gardle coś na kształt klaustrofobicznego ucisku i każe ciału szamotać się w pułapce wąskich ścian, w mackach ciemności, kiedy nie widać, kiedy trzeba ostrożnie macać stopnie pod nogami, a głowę chronić przed niskimi progami i nierównościami skały stanowiącej sklepienie.

 


Co jakiś czas łapiemy oddech, kiedy szlak wypływa na światło dzienne, na zbocze, wije się skalnymi krużgankami, by po chwili znów zanurkować w ciemność. Niesamowita konstrukcja, niesamowite wrażenie.

 

Miesza się we mnie podziw, zachwyt i strach, przenikający tony litej skały, pod którą tak łatwo można zostać na zawsze.





To, że ścieżka wychyla się na świat, zawdzięczamy trzęsieniu ziemi u schyłku XIIIw, pierwotnie bowiem wszystko było ukryte w masywie skalnym, dopiero osunięcie się do Mtkwari ok 2/3  kompleksu, odsłoniło tę pszczelą strukturę wystawiając ją na światło dzienne, jak galerię widoczną z drugiego brzegu rzeki.



Zanim wejdzie się do jednego z tuneli, cerkiew Wniebowzięcia z cudownymi freskami przedstawiającymi królową Tamar i króla Jerzego. Freski pięknie zachowane, poruszające.

 
 
 
 

W trakcie zwiedzania znakomimy się z parą Rosjan z Ufy. On jest geologiem, więc bliskość kierunku miła mojemu sercu, idziemy rozgawarywajem i tak w skale, w skale...

 
 

Grubym popołudniem ruszamy w drogę powrotną, po drodze zajeżdżając do Goris aby zobaczyć muzeu Stalina.
Wielkie domiszcze wyszczerzone kolumnadą i marmurem, rozłozyste, ogromne schody i dywany, ogromne sale z eksponatami chwały i dumy tawariszczia. Oprowadzająca w uniesieniu opowiada o bohaterze, my szwendamy się z mieszanką odczuć, ja dodatkowo z nawrotem choroby z David Garedja. Pośmiertna maska wodza, wklejona w paskudny pałac chatynka,w  której wódz przyszedł na świat, wagon Stalina, pytanie turystów o mordy, oburzenie przewodniczki. Dziwność, dziwność, dziwność. Goris zasypane słońcem, beton, muzeum Stalina, żelazny posmak w ustach. Gapimy się na siebie z dziwacznymi minami.
W czasie kiedy my kontemplujemy legendę "wodza", Zina z Zuzką odwiedzają gruzińską piekarnię od zaplecza, no bo Zina piekarz przecież.


 

Aha w muzeum dostajemy histerii z powodu prezentów ofiarowanych Stalinowi, zaczyna się od daru z Łodzi w kształcie fajansowej łódki, za chwilę znajdujemy jakieś chujwieco z Wloch, ale ryk bucha dopiero w  momencie, kiedy odszukujemy prezent od Francji - jest to maleńki, filigranowy, szklany koszyczek. Płaczemy obfitymi łzami, usiłując nie tarzać się po podłodze.

Wracamy do Tbilisi, postanawiamy wczesniej pójść spać i własnie dlatego siedzimy z Zinkiem i Jeremiaszem do 3 rano, psiamać! Być może dlatego, ze nasze łóżka, znaczy moje i Ziny plasują się jakieś 2 metry nad ziemią, może też dlatego, że są dość wąskie i może też dlatego, że nie ma absolutnie żadnego zabezpieczenia w postaci rączki, deski, czy czegokolwiek. Niechto świnia zwącha, chwilę debatujemy nad możliwościami w okolicznościach i ściągamy materace na podłogę.

Ps: Garry coraz mocniej zakręcony

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz