Żyję we śnie, w tym śnie jest umierająca mama, a kiedy obudzę się ze snu, mamy już nie będzie. Nie ma innej ścieżki, jest albo coraz upiorniejszy sen, albo przebudzenie, nic pośredniego. Umysł mamy wyparowuje, tkanka jest organicznie obecna, ale wyłącza się powoli, jak żarówki przepalające się w wielkim, pustoszejącym domu. Aktywność tkanki pobudzana sobie tylko wiadomymi bodźcami, manifestuje się w trudny do zniesienia sposób. Nieprzerwany cykl jęków, płaczu, bezradnych kompulsywnych szamotanin, w których to stanach nie sposób pocieszyć, pomóc. Sen-bezsen na płytkim poziomie, zmęczenie, irytacja, zatroskanie, strach, współczucie, wściekłość splatają się, że nie sposób odróżnić poszczególnych nici. Po obu stronach umierania. Minuty pełne nienawiści do osoby najukochańszej, rozpacz z powodu powolnej, a zawsze zbyt szybkiej utraty. Rozmyślam, na ile i kiedy o ciele człowieka leżącego w łóżku, myślę- mama. liczę sytuacje, w których miejsce czułości, zajmuje adrenalina, kortyzol. Rejestr chwil, kiedy walczy z tobą, odpycha łyżkę z lekiem, odpycha twoją rękę, wytrzeszcza przerażone oczy na widok twojej twarzy, jak na widok demona. Chce się ze wszystkich sił, żeby powiedziała kocham, dała do zrozumienia, że jest tutaj, poznaje, że to bycie niesie jej ulgę.
Myślę mama dopiero po tych wszystkich akcjach, karmieniu, sadzaniu na fotel, zdejmowaniu z fotela, podcieraniu, myciu, oklepywaniu, wciskaniu leków, wody, masażach, zmianach opatrunków, krzykach. Myślę mama, kiedy adrenalina spada, a ja spocona padam na fotel, najlepiej w pomieszczeniu oddalonym, wygłuszonym, odizolowanym. Wtedy przychodzi fala miłości, zawstydzenia złymi myślami, przerażenia, bezsilności i miłości raz jeszcze. I wracam do piekielnego wymiaru, w którym dźwięk bełkotliwego jęku rżnie mi półkule, jak kawałek szkła.
I jeszcze to, nigdy już mnie świadomie nie przytuli, nie pośmiejemy się razem z głupich rzeczy, nie pokłócimy i nie pogodzimy. Kobieta, która leży w łóżku jest moją mamą i już nią nie jest. W jej świecie jest córka o imieniu Asia, ale to nie ja, choć dźwięk naśladujący to imię wypowiada ciągle. Ale to nie ja, nie ja tutaj, choć nadal to ja, na jakimś poziomie, który przeczuwam, a którego nie umiem jeszcze uczynić swoją pociechą.
Czasami jeszcze bierze moją rękę i myślę sobie, że rozpoznaje, choć to może być po prostu odruch chwytania. Żyję we snie, w tym śnie jest motyl i odruch chwytania, kawałek szkła i kobieta, która przestała być matką, ale jest moją mamą.