(Van Gogh Życie, Steven Naifen, Gregory White Smith, tłum. Bożena Stokłosa, Marcin Stopa)
Noszę się jak kura z jajem od jakiegoś czasu, żeby napisać, bo już mi książęta kurz stołowy chłoną, a to literaturze, choć pisane, to jednak nie na płask leżąc. Robót miałam sporo, oczywiście wymówka stała, acz niepozbawiona atrybutów szczerości oraz konfesji, choć prawdą jej nazwać nie mogę, bo jak się chce, to się zamiast spać czy czytać biografię van Gogha, może napisać cośtam.
Dziś po robocie uległam kusicielskiemu urokowi katatonii fb i tak sobie teraz siedzę i myślę znowu, że ja jakaś tępa i zupełnie nieproduktywna jestem. To znaczy organicznie i indywidualnie wiem, że nie, że jestem i produktywna i niegłupia, na co nawet papiery (w rzyć ich mać) mam, ale jak się tak rozglądam, przepatruję kreatywność, energię, pomysły ludzi i ich twórcze korzystanie z umiejętności (o talencie nie wspomne, bo ja akurat talentów mam mało, gdyż nie mylmy z umiejętnościami), to właściwie robię nic. Trochę piszę, trochę bazgrzę, trochę coś tam coś tam i to ani jest na tyle złe, żeby wyciepnaąć, poniechać, ani na tyle dobre, żeby to jakoś pokazywać. Tu blob pomijam, bo to akurat jest przestrzeń moja ekshibicjonistyczna i dobrowolna dla czytaczy, oraz na tyle poboczna, że się nie stresuję szczególnie jakością. Co oczywiście nie oznacza, że się nie stresuję w ogóle (wszak jestem upierdliwą jak mucha perfekcjonistką). Oczywiście, że chcę; Pisać dobrze, składnie, sensownie, o czymś, pretensje mieć do pisania ważko, malować udatnie, rysować znacznie, śpiewać niefałszywie, gotować smacznie i takie tam
Kupiłam w Biedrze książkę: Van Gogh Życie, Stevena Naifeh, Gregory'ego White Smith, tłum Bożena Stokłosa i Marcin Stopa.
1056 stron drukiem niewielkim (nie napiszę drobnym, gdyż to jest zarezerwowane dla urzędniczych narzędzi tortur). Dwie wkładki kolorowe, choć kupując w ogóle ich nie zauważyłam, a czytając dopiero po tygodniu.
Rzecz barzo dobrze napisana. naprawdę barzo. Przez pierwsze 500 stron (co wysłałam w smsach do KiZK o dziwnych porach, bo ja zwykle im wysyłam na bieżąco, kiedy czytam, więc pory są dziwne i są przyczynkiem nierzadko lekkiej irytacji krewnych i znajomych królika w sobotę o czwartej nad ranem), tak myślałam: "Tak jak uwiódł mnie ten łajdak Modigliani, wzruszył nieszczęśnik Goya, tak Goghowi mam ochotę spuścić solidne manto". Takem pisała nie przeczuwając, że u schyłku książki smarkać będę i szlochać nad małym smętnym kopczykiem. Jak do tego doszło, to już sobie sami przebiegnijcie tę książkę. Polecam, wodziła moje uczucia od najróżniejszych przez najróżniejsze, życzę, niech i Wam* się to wydarzy
*forma "Wam" jest zasadna o tyle, o ile jeszcze ktoś czyta ten blob
*
W przerwach goghowskich czytłam kolejną część Jeżycjady, pani Małgorzaty Musierowicz, Ciotka Zgryzotka. ja tam lubię, choć Janurz odłożył po pierwszym, rozdziale (a on też jest fanem Musierowicz). Ale ja lubię, a jako biolog jestem nieskomplikowana, gdy Janurz jako poeta, jest niestety powalony (nie w sensie goliatowskim, tylko eneduerabe w głowie, te poety!)
*
Krzysztofa Mroziewicza zaś Mity indyjskie, to, uważam, nieco frywolne spojrzenie autora na ostro pokieraną mitologię hinduską. Powiem tak - nie wszystko jest dla mnie jasne w tym opracowaniu, ale autor sam zastrzegł na początku (chytre posunięcie), że taka jest specyfika tej mitologii (to akurat racja). Warto przeczytać, jest wiele smaczków też, a żeby zachęcić, cytuję:
Teraz przyszła kolej na zwierzęta, które miały poziome kręgosłupy - czworonogi. Krowy bardziej kojarzą się z mrokiem niż z wiedzą. Włażą w szkodę sądząc, że idą dobrą drogą, a tymczasem idą złą. Ich cechami są egoizm, buta i dwadzieścia osiem rodzajów braku zdolności. Mimo, że posiadają pewną wiedzę wewnętrzną, nie znają siebie nawzajem.
(Krzysztof Mroziewicz, Mity indyjskie)
*(pada tu na ryj koncepcja liczby Dunbara)