Ponieważ sobota przyniosła mi pogodę i zero stolarza (ma montować szafę, chyba dziś, ale kto tam wie...), namówiłam grupę znajomych królika na rower. Znajomi owszem, czuli się namówieni, ale nie mogli z powodów: a) zapicia uprzedniego, b) trudności domowych, c) powodów mglistych ale nie.
O wzgórze to toczyły się niedawno jeszcze batalie, kiedy to prywatny posiadacz ziemski umieścić chciał był na onym malowniczym miejscu wiatraki (bynajmniej nie holenderskie). Oczywista sprawa, jak to bywa w większości wypadków obecnych- "wolnoć tomku w swoim domku" zatem wiatraki są, teren od strony Lekit zagrodzony zasiekami kolczastymi, by nikt niecny i podstępny nie sabotował energii wiatrowej; trochę szkoda, bo miejsce piękne i choć tym razem się nie dostałam na górę, to następczym mam nadzieję już tak, bo podjadę od drugiej strony, ale to na inną wycieczkę rzecz.
Zawsze mi smutno z powodu ogrodzeń. Wiem, że są wpisane w cywilizacyjne "moje", ale i tak mi smutno.
Lekity to niewielka wioska niedaleko Jezioran, leży na szlaku rowerowym (zielonym zdaje się) i posiada kilka barzo ładnych, ceglanych kapliczek, z czego dwie mnie najbardziej urzekły. (Dobrą rzeczą jest, że kapliczki lekickie nie są otynkowane, przez co wpisują się w ten nasz warmijski średniowieczny klimat, choć pochodzenie ich jest neo )
Pierwsza przy wjezdzie do samej wioski- wysoka, lekko przekrzywiona, z miłosiernym Jezusem, jest jak wieża broniąca wstępu złu do wsi - takie wrażenie. Jest to kapliczka dzwonnicowa, czyli posiadała ongiś dzwon, którego rola była niebagatelna w życiu Warmiaków. Dzwonić dzwonem kapliczkowym mogli tylko ludzie specjalnie do tego wyszkoleni (najczęściej kobiety), znający sygnały na różne okoliczności - na wychodzące lub wchodzące do wsi łosiery (warmińskie pielgrzymki wotywne), na pożar, śmierć, anioł pański i wiele innych jeszcze rzeczy. Za kapliczką widok lekko w dół na domy, piekne stare mury, bryły z tą starą urodą proporcji i kształtu, drzewa biorące w swoje objęcia drogę i ludzi, coś, co chwyta za serce.
Druga kapliczka Matki Boskiej na przeciwnym krańcu wsi. Przydomowa, pieczołowicie odnawiana, co mnie cholernie wzrusza, stojąca w miejscu ruderalnym, a jednocześnie będąca silną częścią tego miejsca malowniczości .
Obok dom noszący znamiona małego dworku, ratowany własnym, skromnym, lokatorskim sumptem, co przyczynia mu i nieco brzydoty i jednocześnie pozwala mu przetrwać.
Za kapliczką droga z pachnącą mirabelką i młodzieniec, którego pytam o dojazd do Kalisa. Pojedzie pani polną w prawo, robi nieokreślony ruch ręką. Zastanawiam się, czym jest dla niego polna, bo na żwirówce, którą przyjechałam, właśnie stoję, ale zauważam polną w prawo więc w nią wjeżdżam (kto mieszka lub był na wsi, rozpoznaje drogi w pola czynione przez wozy konne i traktory)
Dyrdam tą hm... drogą w dół gadając głośno do siebie, że coś mi kierunki stron świata z mapą się nie zgadzają i gdzieś po 1,5 km docieram do bagna, fakt z pięknym stadem żurawi, ale żurawiów to ja mam i u siebie w pip, zatem mówię psiamać i pod górę po trawie i grudach wracam na żwirówkę.Jasne, żwirówka to polna, zawsze i wszędzie. Docieram do właściwej drogi, którą już dobrze znam, skręcam w złą stronę i zamiast na Kalis piłuję na Radostowo. Po drodze cuś mie tyka i nie pasują krajobrazy, więc oglądam się za siebie i widzę dachy majątku Kalisa hen hen za mną. Zawracam i w końcu znajduję się na mojej ukochanej ścieżce Kalis-Ustnik nad Jeziorem Spągi.
W Kalisu smutno mi się robi, gdy widzę marną, a właściwie bardzo złą renowację dworu (na szczęście stajnie cymesik). W Ustniku jeden z dworków wyremontowany, to ładny przykład na renowację, bo nie zniszczono jego poczucia czasu, niestety sporo drzew parkowych wycięto, ale mam nadzieję, że skoro nie wszystkie, to posiadacz wiedział co czyni. Las pachnie zawilcami, kwitnącymi w wiosce mirabelkami, ech Warmia...