piątek, 3 sierpnia 2012

Spod oka Kaukazu - Gruzja ,Armenia (2)

6 lipca (piątek)
6 of July (Friday)

Tbilisi - link

Balkon z widokiem na twierdzę Narikała, Matka Gruzja patrzy z wysokości na nasz poranek. Nie wiedzieć czemu ;) chłopcy czekają na nas, dziewczęta z enigmatycznymi minami

Balcony with the view at the fortress Narikala, Mother of Georgia looks from the hight at our morning. ;) Not knowing why, boys are waiting for us, girls with enigmatic faces



Zina jest Laudziademl Laudziad to persona ironiczna, wrednawa i zarośnięta na gębie. By zostać laudziadem osoba taka musi urodzić się w Laudzie.

Zina is Laudziad! Laudziad is an ironic persona, a little bit vicious and unshaven. To be a laudziad, such a person must be born in Lauda.



Laudziad wygląda mniej więcej tak:
Laudziad looks more or less like this:



Włóczymy ciała po Tbilisi. Jest gorąco, na szczęście błogosławione drzewa dają przyjazny cień (przynajmniej na ulicy Leselidze). Dzień zadomawiania się, aklimatyzacji, przywykania do życia stadnego.

We drag our bodies around Tbilisi. It's hot, fortunately blessed trees provide us friendly shade (at least on the street Leselidze). The day of getting to feel like at home, acclimatization and getting used to gregarious life.






Śniadańko, a później Wspinamy się do twierdzy dyskutując o żebractwie, o jego formach tu i ówdzie, o naszym stosunku do niego.
- Sprzedają, coś, byle gówno, ale sprzedają, nie żebrzą. Mówi Zina o spotykanych staruszkach.
W bramie starsza, zniszczona kobieta sprzedaje pocztówki. To już nie żebractwo, mówi Zina i daje kobiecie pieniążek, po czym chowa otrzymaną pocztówkę do kieszeni. Wchodzimy w obręb twierdzy, widok smakowity, z jednej strony Tbilisi przecięte zieloną raną Mtkwari (Kury), z drugiej strony wzniesień cudowny drzewostan. Wojtek stawia pierwsze, jakże francuskie kroki w zachwycie.
*Hasło zapisane przez chłopaków po wrzucie do translatora google brzmi"wyluzowany żołądź"


Breakfast, and then we climb up to the fortress discussing begging, its forms here and there and our relationship to it.
- ‘They sell, any shit, but they sell, but they don’t beg’, says Zina about the encountered old ladies.
At the gate an old, damaged woman sells postcards. It's not begging, says Zina, and gives her a coin, then hides a received postcard in his pocket. We enter into the sphere of the fortress, view tasty, on the one side Tbilisi crossed by a green wound of Mtkwari (Kura River), on the other side of hills there’s a wonderful forest stand. Wojtek makes his first moves, in what a French style, in expressing a delight.

* Slogan written down by the guys checked on the google translator means "unbend acorn"












A tu Laudziada gorący uczynek.
And here we’ve cought Laudziad red-handed.



Wracamy
- Pokaż pocztówkę! dopomina się u Zinka Aniet
- poookaż, prosimy wszyscy
Zina robi głupią minę i mruczy
- Pocztówkę, pocztówkę, kupiłem ulotkę!
- Jaja sobie robisz!
Zna wyciąga z kieszeni zmięty papierek. Otóż od miłej pocztówkowej staruszki, kupił .... ulotkę do baru suszi. Idziemy na kolanach potykając się o własne spazmy śmiechu

We're back
- ‘Show a postcard!’, Aniet demands on Zina.
- ‘Shoooow us’, everyone asks.
Zina makes a silly face and mutters.
- ‘Postcard, postcard, I bought a leaflet!’
- ‘Are you kidding me!’
Zina pulls out of his pocket a crumpled piece of paper. Well, from a nice old woman, he bought ....the leaflet of sushi bar. We're going on our knees stumbling over our own spasms of laughter



Jest gorąco, gorąco tak, że potrzebujemy chłodzenia. Asha, potrzebuję piwa, sapie Jeremiasz i od tej pory to zdanie będzie jednym ze stałych idiomów Dream Teamu. Pędem wpadamy do knajpy. .
It's hot, so hot so that we need cooling. ‘Asha, I need a beer’, gasps Jeremy, and since then this sentence will be one of the constants idioms of the Dream Team. Momentum we get to the pub.





Wieczorem trochę włóczymy się po starówce, gdzie około term, Madzia załapuje się do amatorskiego filmu. Przysiadamy w knajpce z muzykantami, pytlujemy z ludźmi, słuchamy muzyki

In the evening, we roam through the old town, next to terms, Madzia catches hold to an amateur film. We sit in a restaurant with musicians, talk with people, listen to music








A nocą, wszystkie bardzo zmęczone potwory śpią (ja i Zina?), e nie, potwory piją piwo w pokoju, a pozostałe potwory idą na disco, choć z efektem mizernym, bo krótkie spodenki zamykają drogę do rozkoszy tanecznych. Zatem Dream Team łączy swoje moce pod dachem hostelu Old Town i ponieważ jesteśmy zmęczeni i musimy się położyć, siedzimy jeszcze do 3.

And at night, all of vety tired monsters sleep (me and Zina?), nah, they do not, monsters drink a beer in the room, and the other monsters go to the disco, but with the gaunt effect because the shorts close the road to bliss of dance. So, the Dream Team combines their powers under the roof of the hostel Old Town, and because we are tired and we have to lie down, we sit until 3 o’clock.



*

7 lipca (sobota)
July 7 (Saturday)

Mccheta - link




Ranek zaczyna się około godziny 12. Dziś Dream Teamowy Dzień Uprzejmości. Oznacza to, ze każdą wypowiedź winna cechować wyjątkowa i oratorska uprzejmość, zdania inny być ozdobne, rozwinięte na podobieństwo kwiatów i każdy przedmiot w zdaniu tym, winien dostąpić błogosławieństwa oszałamiającej uprzejmości.
Jedziemy do Mschety. Na rozruch.

The morning starts around 12 o'clock. Today the Dream Team’s Day of Courtesy. This means that every statement must be characterized by a unique and rhetorical politeness, sentences should be fancy, developed the image of flowers and every object in the sentence, shall inherit the blessings of stunning kindness.
We're going to Mscheta. Start-up.





Miasteczko zalane słońcem, kamienie domków i murów odbijają słońce jak lusterka. Wrażenie? Pomimo snujących się tu i ówdzie turystów, opustoszałość jakaś, jakieś zupełne wycofanie z żywego nurtu. Może to wina upału, a może za kamiennymi murkami naprawde nikogo nie ma? Ręcznik na sznurze, pozostawiony przeciwsłoneczny parasol, jakaś szklanka w oknie to tylko mające nas zwieść rekwizyty? Wchodzimy do katedry, orientuję się, że nie wzięłam ze sobą odpowiedniego zasobu cielesnych onucy cerkiewnych, zatem wytwarzam jakąś skomplikowaną szatę a la Mahatma Ghandi wokół siebie, wykorzystując do tego celu pareo.
Wrażenie z wnętrza? Przepiękny fresk ołtarzowy w apsydzie - Jezus Chrystus Pantokrator i na jednej ze ścian bocznych. Przyznam się jednak, że sama katedra nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, tylko ten fresk Chrystusa o cudownie namalowanej, mądrej twarzy.

The town is sunlit, stones of houses and walls reflect the sun like mirrors. Impression? In spite of maundering tourists here and there, kind of emptiness, a complete withdrawal from the live stream. Maybe it's the heat, maybe behind the stone walls there’s really no one? Towel on the line, left sunscreen umbrella, a glass in the window, are they just props to deceive us? We go to the cathedral, I realize that I didn’t take any appropriate Orthodox rig-out, so around me I produce a sophisticated robe á la Mahatma Gandhi, using the pareo.
The impression from the interior? The beautiful altar fresco in apse of altar - Christ Pantocrator and on one of the side walls. However, I admit that the whole cathedral didn’t make any special impression on me, just this wonderful fresco of Christ painted with wise face.













- Potrzebuję piwa, mówi ktoś z nas i wszyscy zgodnie siadamy na żółtych plastikowych krzesełkach, pod walczącym z wiatrem parasolem. Madzia zamawia wino, Zuzka płyn do mycia naczyń, który okazuje się być anyżową lemoniadą.

- I need a beer, says one of us, and we all sit on the yellow plastic chairs under the umbrella that fights with the wind. Madzia orders wine, Zuzka washing-up liquid, which turns out to be anis lemonade.




Obok nas Izraelici na rowerach (mam wizję Morza Czerwonego) zakochują się jak jeden mąż w Madzi. Wiatr pomiata parasolami, siejąc dookoła szkłem i po chwili pani kelnerka pozbawia nas tej jedynej osłony przed wredną rodzimą gwiazdą.

Next to us the Israeli on bikes (I have a vision of the Red Sea), they fall in love as one in Madzia. The wind disregards umbrellas, spreading around the glass and after a while our waitress deprive us of the only protection against the nasty native star.



Po powrocie Dream Team jest tak odrętwiały, że grupa dziarskich ochotników do łaźni, kurczy się do trzech. Ja, Madzia i Zuzia bierzemy sprzęt i gnamy do term, by na godzinkę zanurzyć się w oparach zgniłego jaja wód siarczanowych.
Doświadczenie ciekawe, oprócz smrodu, w ogólnej łaźni jest fajnie. Syf i rozpierducha totalna, ale za to przychodzą młode i starsze Gruzinki, staruszeczki z obolałymi stawami i koleżanki spędzające czas na ploteczkach pod prysznicami z lejącą się siarczanową wodą. Piękne mozaikowe sufity starych łaźni kontrastują z postsowieckim wnętrzem - rdzewiejąca blacha i odłażąca farba. Panie łaziebne tez przypominają te rodem z socjal-krajobrazu. Bawimy się świetnie, mam nadzieję, ze dzięki nieznośnym oparom pozbędę się choróbska, które przywiozłam z Polski, a które skutecznie sprzedałam całemu Dream Teamowi. Tylko ten zapach...
O dziwo, mimo naszych obaw, po wyjściu z łaźni, wcale nie woniejemy.

After returning, the Dream Team is so numb that a group of spry volunteers of going to the municipal baths, shrinks to three. Me, Madzia and Zuzia take the equipment and rush to term to soak for an hour in a haze of rotten eggs of sulphuric water.
Interesting experience, except of smell, the general bath is fun. Crap and total mayhem, but young and old Georgian women come here, gammers with sore joints and colleagues spending time gossiping in the shower with pouring sulphate water. Beautiful mosaic ceilings of old bath contrast with the post-Soviet interior - rusting sheet metal and coming off paint. Mrs of baths also resemble those of societ-native landscape. We are having fun, I hope that thanks to obnoxious vapors get rid of illnesses, which I brought from Poland and which I successfully sold to the entire Dream Team. Only that smell ...
Amazingly, in spite of our fears, after leaving the bath, we do not stink.



Wieczór w hostelu, piwko, pogawędka z Estończykiem w czerwonych skarpetkach, które tak, jak ich właściciel, chcą zostać politykiem (z tym, ze u skarpetek nie wiadomo, czy to ma być lewica, czy prawica).

Evening at the hostel, beer, chat with Estonian in red socks, which, like their owner, they want to become a politician (except with the socks you do not know if it might be the left or the right).




*

8 lipca (niedziela)

Kto do Erewania ręka w górę! Na tbiliskim dworcu znajdujemy marszrutkę. Wysoka klasa umiejętności podróżowania marszrutką polega na sprytnym zapakowaniu siedmiu himalajek w tyle samochodu, gdzie znajduje się stos zapasowych opon. W całym procederze uczestniczy kierowca, kolega kierowcy, kolega kolegi kierowcy, my i magiczny śrubokręt, który jako narzędzie nieodzowne, pojawi się jeszcze w naszej opowieści. Drzwi nie trzymają, zatem po krótkiej naradzie kierowcy z kolegą kierowcy i kolegi kolegą, wytaczamy dwie opony z wozu i próbujemy znowu upchnąć toboły. Nic z tego, drzwi nie trzymają, zatem znowu krótka naraada i wytoczenie kolejnej opony. Drzwi trzeszczą w szwach choć dwa plecaki bierzemy do środka.
Kiedy tłumek ludzi wreszcie wypełnia nasz środek lokomocji ruszamy z kopyta i już wkrótce puszcza zamek w drzwiach bagażowych. Kierowca otwiera drzwi magicznym śrubokrętem, przepakowuje jeszcze jeden plecak do środka i teraz już wszystko gra.






Tniemy przez góry, krajobraz miga nam w oczach, podwozie schowane.



Na granicy z Armenią wita nas asfaltowo-słoneczne piekło, które działa w zwolnionym tempie. Czekamy na kolejkę po wizę
...
wypełniamy druczki
...
czekamy
...
czekamy
... (nic się nie dzieje, nuda jak w polskim filmie)

kierowca marszrutki nas pogania, ale my tak sobie wciąż czekamy

kierowca marszrutki się niecierpliwi

czekamy

kierowca marszrutki podchodzi do okienka

urzędnik patrzy na niego łagodnym wzrokiem i powraca do rozpoczętych procedur

a my czekamy

urzędnik bierze paszport, mruży oko, unosi brew, wyraźnie napawa się swoją pracą, porównuje pod światło i ze światłem, z westchnieniem rozkoszy bierze formularz, z namaszczeniem przepisuje dane uśmiechając się do siebie słodko

a my kurwa czekamy!

- on kurwa chyba szkicuje nam tę wizę, odzywa się doprowadzony do lekkiego stanu paranoicznego Zina

urzędnik unosi zadumany wzrok nad papiery i po chwili przybija pierwszą pieczątkę. Hura! jedna osoba może już zanurkować w kolejną kolejkę do odprawy celnej.

reszta czeka dalej

Powoli gromadzimy się po drugiej stronie granicy. każdy z nas jest zen po tym jakże dojmującym doświadczeniu. Przy okazji gawędzimy sobie z ludźmi jadącymi z nami marszrutką. I dalej
Góry, spalona słońcem i wysmagana wiatrem skała, szczątkowa, inicjalna gleba, suchorośla.



Erewań, jedziemy do hostelu Penthouse. Balkon i nareszcie, jedno z moich marzeń się spełnia - oto przed nami, zasnuty lekką mgiełką, obłożony lodem - Ararat! Wulkan robi wrażenie, nawet jeśli oddalony jest o dobre dzieści kilometrów. Jego widok będzie nam towarzyszył podczas pobytu w Armenii, jak anioł stróż.





Późnym wieczorem udajemy się do knajpki Kaukaz, gdzie spożywamy posiłek pański złozon z dań kuchni lokalnej, przy wtórze dzikiego pisku, rechotu i wszelakich odgłosów towarzyszących fonetycznym zapisom obcojęzycznych zdań. Przy okazji wchodzimy w komitywę z kelnerem Giorgijem i ogólnie bawimy się przednio, a nawet czasem tylnio.
Jedzenie dobre, nawet bardzo tradycyjnie za wyjątkiem tego co zamówił Zina. Bo Zina zamówił tłuszcz. Nie do wiary, jaką umiejętność zamawiania paskudztw posiada ten człowiek. Jak wielki drzemie w nim potencjał!







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz