piątek, 30 maja 2025

Majkoty

 Lopanie! Tela czasu, a tu do czytania na blogach i do oglądania!  No bo wicie, Hipolicie, nie było mnie, gdyż byłam tu, właściwie niedaleko, bo za ekranem przecież, wystarczyło zapukać. 
Działo się dziajało, a to w pracy, a to w domostwie, wszędzie się dziajało i tak czas spełzł, acz nie na niczym, tylko na tych dzianiach wszelakich.

Najsamprzód pokażę Wam, co dostałam od Jaskółki. Otóż mam swojego żąrptaka, tu mi się od razu przypomina ilustracja Szancera do Konika Garbuska, świata pełnego magii, światła i mroku. Żarptak przybył do mnie z przemiłym listem i wiecie? No pewno, że wiecie, jakie to cudowne uczucie dostawać listy! Żarptak wisi teraz w doborowym towarzystwie moich ulubionych domowych dzieł, wierzajcie mi, w gronie zacnymi wystawcie sobie, tam akurat było na niego miejsce. Dziękuję Jaskółko!





Na czas jakiś gości u mnie koleżanka z klasy licealnej, która właściwie przestaje już być koleżanką, bo się z nią zaprzyjaźniam i straszny żal mi będzie, kiedy odjedzie, no, ale jeszcze o tym nie myślę, bo jeszcze jest czas spotkania, gadania, szwendania się po Warmii, śmiechu, wspominek, poważnych i poważnych mniej rozmów i bycia po prostu. Istotne jest, że to wszystko nieinwazyjne, nie siedzimy sobie na ogonach wzajemnie, pracujemy we własnych kątach, spotykamy się, by pobyć i istniejemy,  razem i indywidualnie. Trwaj chwilo!

I kolejne prezenciki, ach! (Na stronie) zdjęcie tego belgijskiego piwa jest oczywiście chytrze zamaskowanym sposobem, żeby pokazać wam moje fijołki.




A skoro już o tych fijołkach, to parapety i kwietniki mam w całej chałupie obsiadnięte, obsiądzone? Przez doniczki, doniczuszki, doniczęta, bo z myślą o kolejnym kiermaszu ogrodniczym w szkole, rozrastam rośliny rzadziej uczęszczane. A moje epiphyllum już pluje nektarem i klei wszystko co pod nim, nie bacząc na zabytkowe drewno mojej pięknej artystowskiej szafki, czy też zabytkowe deski podłogi. Tak, efekt łuszczącej się farby zamierzony.
Tia, akurat, po prostu nie malowałam od sryliona lat, choć prawdą jest, że i podłogi i parapety  są zabytkowe.



A jeszcze wizyta od lat niewidzianego, czyli od czasu ptasiarskiej wyprawy na Islandię, Smyka z Ewcią (zmusiłam ich do noclegu w ich drodze na Litwę po pytonga).

A jeszcze wizyta od lat zapowiadających się /dobrze/ kuzynostwa poprzez koligację.

A jeszcze wizyty krewnych, krewniaków, krewniuszków, czyli gwarno wesoło i ochoczo.

W ogrodzie straszliwa susza, wiec przy każdym najmniejszym deszczyku wzrasta moja religijność, gdyż żarliwie modlę się o kontynuację. W związku z końcem maja przemarzły pomidory i trzykrotki oraz jaskry. Dalie nie, bo dalie zostały zjedzone przez ślimaki, więc nie ma o czym mówić. Chwała ślimakom! Albo, po namyśle, jednak nie, hańba na wasze głowy, ślimaki!

Na zdjęciu nie ogród, a widok poranny z okna mojej paracosypialni ( w tej kolejności) i poglądowy, zupełnie przypadkowy kot domowo-podwórzowy. Nie znam dziada.



No i tak, w szkole intensywne tygodnie, a to ogrodniczy kiermasz, a  to turniej szachowo-warcabowy, a to tydzień ekologiczny, a to zbliżający się koniec roku i budzące ze snu zimowego niedźwiedzie, no i tak, panie dzieju, się to toczy.



Post jest sponsorowany przez narzuconą sobie dyscyplinę autorki, żeby choć raz w miesiącu wyskrobać nieco pikseli.

sobota, 10 maja 2025

Dlaczego jestem zła

 Dlaczego jestem zła na Jaskółkę? Ano dlatego. że dopiero niedawno w swoim wpisie wskazała mi jedyną i słuszną drogę dotyczącą szczotki akumulatorowej, a  przecież mogła już jakieś dziesięć lat temu! Tak że ten!

Macie pojęcie, że ja dzisiejszy SOBOTNI poranek spędziłam z własnej i nieprzymuszonej woli szorując wszystkie drzwi w moim domostwie? Szczotką oną?  Tak, śpiewają teraz jak humbaki!

Gdzie byłaś o akumulatorowa szczotko kiedy tyrałam zalewając się łzami, krwią i potem w świątecznych wojnach, służąc w kampaniach  pod generałem Mamcią! w potyczkach z sierżantem Jolantą nad głową, gdzie byłaś o szczotko akumulatorowa!

No to jest jakieś kuriozum wielkie i rarytas, ta szczotka, mówię ja wam! Niby tylko kręci się w kółko, niby proste, a na myśl mi nie przyszło, że takie cuś ratuje świat! Dzięki Ci o Jaskółko, choć nie zapominajmy, że mam Ci za złe, iże dziesięć lat trzymałaś mnie w niewiedzy!

*

Muszę zrzucić z biurka górkę, co zalega czekając na napisanie, więc na szybkiego. To dla pani ta cisza, Mario Vargasa Llosy (tłum.  Tomasz Pindel). Spotkaliście kiedyś ducha? Kogoś, kto pokazał się wam, spalił magnezjowym płomieniem i zniknął? Rozwiał się jak dym zostawiając szczątkowy ślad na łyżeczce? Taka jest historia czegoś, co się dzieje pod powierzchnią Limy, pod skórą kreolskich mieszkańców, pod podszewką muzyki. Jest szary, niemal samozwańczy krytyk muzyki, której oprócz niego raczej nikt nie recenzuje i jest Lalo Molfino, zjawisko jednej nocy. Ich historie splotą się tej nocy właśnie, na zawsze wplotą w nitkę kreolskiego walca, staną się snem, a może jawą. Czy Tonio Azpilcueta naprawdę prowadzi swoje muzyczne śledztwo, czy tylko lunatykuje? 

Kiedy kupowałam tę książkę opisaną w internecie, jako ostatnią Llosy, nie spodziewałam się, ze za kilka dni okaże się, że jest naprawdę ostatnia

Tym razem wylosowałam cytat otwierając książkę na chybił/trafił i mówi ona do was tak:

"Szanowna Pani

wreszcie udało mi się Panią odnaleźć, choć łatwo nie było. Szukam Pani od prawie trzech tygodni. Nie chcę zamęczać Pani szczegółami, powiem tylko, że namierzyłem Panią dzięki Miguelowi Cuadrze, jednemu z pracowników pana Abanto z Callao, niegdysiejszego promotora muzyki i odkrywcy wirtuoza, którego tak Pani, jak i ja jesteśmy wielbicielami - nadzwyczajnego Lala Molfino"

(Mario Vargas Liosa, To dla pani ta cisza, przekład Tomasz Pindel)

*

Przeczytałam też pozostałe dwie części Uroczyska Colina Meloya i Carson Ellis (tłum. Bogumiła Kaniewska), a że o tej pozycji już pisałam, to tylko dorzucę, że rzecz świetna, narnijska w dobrym duchu literatury dziecięcej, która jest niegłupia i dobrze napisana oraz ślicznie wydana.

*

I Murakamiego wzięłam, żeby zobaczyć co się zmieniło i czy zmieniło się coś. A że pierwszą książką, którą przeczytałam jego był Koniec świata (wtedy nie wiedziałam, że to on i zagubiłam tę rzecz na parę lat, póki nie zaczął być wydawany całościowo), to nabyłam Miasto i jego nieuchwytny mur (przekład Anna Zielińska - Elliott). To jest równoległe dopełnienie tej myśli o Mieście otoczonym murem, rozwinięcie tezy cieni i chyba już więcej nie będę pisać, bo ani ze mnie recenzent, ani interpretator, zostawiam tylko tropy bo mogę. Ja z Murakamim mam części - część kocham na zabój, część mnie znudza. Tę kocham akurat, a, że jego pisanie jest tak we mnie obrazowe, że nie umiem chyba tego opisać literkami. Otworzę cytat na chybił/trafił także:

"Pozostała w mieście ludność nie wspominała o tym czymś, co się stało. Nie chodziło o to, że odmawiali rozmowy na ten temat. Wyglądało na to, ze zbiorowa pamięć o tym wydarzeniu została całkowicie utracona. Prawdopodobnie kiedy mieszkańcy pozbyli się swoich cieni, odebrano im także te wspomnienia. Zdawało się, że tak samo, jak nie wykazują horyzontalnej ciekawości na temat topografii, nie mają też wertykalnej czy chronologicznej ciekawości na temat historii.
Po tych terenach opuszczonych przez ludzi chodziły teraz tylko Zwierzęta z jedneym rogiem. W małych grupkach wędrowały po zagajnikach w pobliżu Muru. Kiedy szedłem ścieżką, odwracały głowy, słysząc że idę, i patrzyły na mnie, ale nie okazywały większego zainteresowania. Dalej szukały liści i owoców na drzewach. Czasamiw  zagajniku wiał wiatr i suche gałęzie trzeszczały jak stare kości. Idąc po opuszczonych terenach, odwzorowywałem w notesie kształt Muru."

(Haruki Murakami, Miasto i jego nieuchwytny mur, przekład Anna Zielińska-Elliott)

Zdjęcie jeszcze kwietniowe. Od pierwszego planu, mija wiśnia, lipa Danusia (pomnik przyrody) w moim ogrodzie i wieża św. Jana. Widok z kuchni.


niedziela, 4 maja 2025

Unboxing a sprawa potopu

No i chyli się majówka ku zachodowi, co sprawia, że mus podnieść rzyć z fotela, w  którym niemal całą tę majówkę spędziłam. No dobra, może nie całą, ale przerwy między jakimiś domowymi robótkami. W fotelu i serialu, a co! A jak! Nie będę tu się chwalić tytułem serialu, bo to po prostu serial-mózgotrzep, żadne figofago. Za oknem nam trochę podżdżyło, nie żeby jakoś obłędnie, ale dobreito, bo dzięki onemu wzeszła rzodkiewka.
 
*
  
Otwarcie paczki uratowało podzlewną  szafkę przed potopem szwedzkim (błąd na uszczelce rury, czyli klucz szwedzki w robocie). Aj, bo w paczce była półeczka, którą miałam zamontować wewnątrz szafki i to dzięki temu odkryłam drobny zbiornik wodny na jej dnie ze źródłem w rurce do ciepłej wody. No i teraz na czas jakiś nie mam ciepłej wody, bo majówka odjąć uszczelka.  Przyznam, że owa sytuacja została obnażona dzięki  kościstemu palcowi wszechświata, który mnie szturchnął  by otworzyć pudełko bez zwłoki. No bo wiecie, moje otwieranie paczek nie jest wcale taką prostą sprawą. 

Mój aspergerowy starzejący się mózg słabo znosi nawał informacji, więc w codziennym toczeniu się kamieni, myśli o otwarciu pudełka towarzyszą mniej więcej takie - musisz wziąć nóż, nie, kurwa, lepiej nożyczki! A nie, lepiej jedno i drugie, ta taśma wygląda na niezmordowaną! Bosz, w środku na pewno będą zwoje folii bąbelkowej! Tam będzie styropian! Usiądźmy! Wszędzie te małe okruszki, ja pierdole, trzeba iść po odkurzacz! Gdzie jest ten cholerny nóż! Chcę herbaty! Pewnie folia będzie poowijana taśmą! Szafka na bank jest do skręcenia, jeeezi muszę iść do skrzynki z narzędziami! Poleżę teraz. A nie bo wszystko rozbebeszone! Matko, trzeba będzie wyjąć starą półkę, posprzątać szafkę, matuś, jak mi się nie chce! Wszędzie styropian! O, a ta plama zawsze tam była nad szafą? Trzeba teraz  poukładać te wszystkie pierdoluty podszafkowe, ciekawe gdzie jest ta moja szczotka do fug? Hm, musze jej poszukać, kurczę, myślałam, że tu będzie. Trochę głodna jestem. Co to za śrubka? A jak nie będzie pasować?! Trzeba będzie przepakować na nowo! Hmm może ta szczotka jest w  piwnicy? Sprawdźmy. O co to za płyn? Bosz, jeszcze trzeba pozwijać te wypełniacze i wynieść do kontenerka! Kurczę, miałam poszukać jak się hoduje oplątwy... Błe, muszę  rozłożyć pudło, japierdu ile taśmy można nakleić na pudło! Nie chce mi się go wynosić, postawię tu może! Poodkurzać! O, a kto przesunął doniczkę?  Wiecie, to mniej więcej w ten deseń.

Od zawsze mam problem z wypakowywaniem paczek, plecaków, toreb. Zwykle leżą dość długi czas, zanim jestem w  stanie się z nimi zmierzyć. Nawet plecak po powrocie z miesięcznej wędrówki, jestem w stanie wypakować po dwóch dniach dopiero, choć przecież wiadome, że całość jest do prania. 

Domownicy długo nie rozumieli, dlaczego w święta, czy urodziny nie wypakowywałam prezentów od razu, przy wszystkich. Odkładałam pudełka i robiłam coś zupełnie innego. Czułam ich zawód, że "nie cieszę się z prezentu". Pytali mnie, ale nie otworzysz? Nie chcesz zobaczyć? I coś tam zawsze wijąc się jak wąż ściemniałam, co brzmiało, rzecz jasna, nieszczerze, bo sama nie wiedziałam i nie chciałam też okazać się niewdzięcznicą. Sama dopiero teraz rozumiem dlaczego tak robiłam.
 
Po prostu zbyt wiele bodźców na raz, impreza, wielu gości, rozmowy, okrzyki, kolory, jedzenie, bieganie, to wszystko blokuje mój umysł. Nie potrafiłam zmusić się do jeszcze jednego - rozpakowania. A kiedy już zmuszona wewnętrznym poczuciem winy rozpakowałam jednak prezent przy wszystkich, nie bardzo umiałam wydobyć z siebie to odczucie prawdziwej radości, znowu blok. Ta radość i przyjemność była, ale w środku, zatrzaśnięta. A później z tego wszystkiego, w wewnętrznym mętliku,  kładłam prezent gdzieś, czego mój mózg nie rejestrował i później nie mogłam go znaleźć. 
I wolałam zostawić prezenty w miejscu, gdzie je otrzymałam i dopiero kiedy zostanę sama, a hałasy w mojej głowie pójdą spać, powoli je pootwierać, czasem trwało to tydzień. Nadal tak jest.  Tada!

Właściwie miałam napisać o przeczytanych ostatnio książkach, a napisałam o pudełkach, no cóż...

*

W szkole mieliśmy ogrodniczy kiermasz, którego jestem pomysłodawcą i organizatorem, więc zapierdziel był srogi od lutego (hodowanie roślin, podlewanie, ekspozycje słoneczne, hartowanie i takie tam), ale wyszedł prześwietnie. Rzecz jasna nie sama to robiłam, miałam niewielki, ale srodze zacny team.
Foto: Ania Gieryszewska
Kiwity 29.04.25
Zielonym do góry!


niedziela, 6 kwietnia 2025

między fortelem a fotelem

 Chociaż dom jęczy i się chwieje, dzięki ci wszechświecie za dzisiejszą wiugę, co niby nie jest mi na rękę, ani na ogród, a jednak trochę jest, bo zalegam w kocim świecie herbaty z termosu i kocyka dzielonego z Jozafatą. Czytam Murakamiego, którego rzeczy, kiedy się zaczęły pojawiać, sprawiedliwie po połowie wielbiłam/wielbię i traktowałam, jak męczące. Jakoś tak, że co drugą - to lub sio. Na długi czas przestałam, odeszłam do innych bogów, ale od czasu jakiegoś znowu zastanawiałam się, co u niego, więc drżąc na sercu i umyśle, zakupiłam książkę, która jest echem Końca świata, ale jeszcze czytam to nie powiem o niej więcej.
No i tak siedząc w kokonie koca i kota, z książką w ręce (4xK), w wolnej od liter przestrzeni myślę sobie o poezji. I przebóg, trochę też o alkoholu. Przedziwne są szlaki myśli i niczym nie oznakowane, bo przychodzi mi do głowy, że poezja to jest bełkot umysłu, a my, mimo, że na potrzeby wpółżycia w wypracowanych i potrzebnych standardach,  staramy się bełkot we własnych głowach porządkować, reagujemy jego słodki zew. Urzeka nas pieśń fonetyki (mówił już o tym w swoich wykładach Borges), duszna maligna przenośni, skoki nad zamglonymi przepaściami bez kładek. Cieszymy się jak dzieci spadając z obszarpanych turni, kręcąc się w kółko i obsypując złocistym pyłem sylab. I oto dlaczego przyszedł mi na myśl alkohol, bo tenże przychodzi w sukurs poezji, wyłącza dumanie, przywarcie do twardych faktów i prawideł, rozszerza obkurczone na co dzień naczynia empatii. Dopiero po wchłonięciu zaaspirowaniu dawki, przywyknięciu do owego bełkotliwego imaginarium, możemy przykleić się stopami do ziemi, otrzepać motyli pył z ust, zrzucić go z ubrania i coś tam przez chwilę, zdajemy się rozumieć. I nie, nie jest to absolutnie pochwała alkoholu, tylko taka luźna dywagacja nad mechanizmami. Bez alkoholu też działa.


zdjęcie z outfitem pierwszokiwetniowym, któren to został przez uczniów okrzyknięty jako "słodziutki" i "wygląda pani 30 lat młodziej". Konkluzja, na co dzień jestem gorzką starą babą. 

sobota, 5 kwietnia 2025

nim rozdziobią nas kruki, zjedzmy resztki z lodówki

Bo wicie, Hipolicie, jednak w kuchni ostatecznie pojawiły się gałki białe. Tym samym stałam się naturalną posiadaczką różnej maści gałek innych, więc poprzykręcałam je sobie do segmentów w pokojach.
PRLowskich, dodam, żeby nadać sznytu sprawie.





A zauważyliście, że w filmach/serialach klasy c+, kiedy ludzie trzymają dziecko/lalkę to za każdym razem nim potrząsają? W sensie lulania, że niby żadne dziecię nie wytrzyma na rękach bez ruchu sprężyście drgającego, obczajcie, mówię wam. Jeśli jest prawdziwe dziecko potrząsają nim  rzadziej, chyba boją się ze względów wiadomych.

Podczas sprzątania, nie, nie, spoko, nie oszalałam, tylko ogarnęłam walające się graty, wyciągnęłam jeszcze jedną książkę, którą sobie ongiś wzięłam z ciekawości i też trochę z kiermaszu taniej książki w  szkolnej bibliotece. 
Książka nazywa się Wdowie wzgórze, a napisana została przez Katarzynę Ryrych. I  no jest to książka o tym wszystkim, co na okładce nam mówi prof. Jan Błoński, ale jest to opowieść tak poprawna, tak teatralnie skonstruowana, że pociąg musi jechać niedaleko, bo szybko, krótko i przewidywalnie w książce tej. Mamy tu wzgórze zamieszkałe przez kobiety z różnymi historiami i tak zwanymi "trudnymi opowieściami", wszystkie są teoretycznie "dziwne" (kobiety, nie opowieści), a przecież od razu widać, że to złote serca rodem z Ani z Zielonego Wzgórza (darujcie, ja lubię to stare, nieco pensjonarskie tłumaczenie) i choć w książkach ze starszych czasów kompletnie mi pensjonarskość nie wadzi, a  wręcz przeciwnie, w książkach współczesnych sprawia, że patrzę pobłażliwie, bo pisarze teraz, panie tego, nie umieją być prawdziwymi pensjonarkami. No więc są te "trudne" historie kobiet (zwróćmy uwagę, jak naużywałam w tym jednym wpisie cudzysłowu), są dramaty, ale koniec końców wszystko się kończy, czy dobrze, czy źle, to wam nie napiszę, żeby nie było.

I ponieważ dawno nie było żadnego kuchennego wpisu, to wczoraj zeżarłam resztkę zapieksy ze szczątków w lodówce.

* Otóż potrzebowałam do tego:

0,5 kg pieczarek
5 niedużych ziemniaków
pół kostki sera żółtego
1 małej cukinii
7 suszonych daktyli
1 dużej cebuli
oliwy
łyżki mąki pszennej do zaklepki

sosu grzybowego, który mi został od kaszy gryczanej.

prezyprawy: sól, pieprz, papryka (ostrość wedle uznania), koper, curry, szafran, zatar

* A zatem zacznę od sosu podgrzybkowego

proste - ugotuj grzyby z kostką rosołową, odrobiną szafranu, solą, pieprzem, podsmażoną z curry cebulą. Zaklep mąką pszenną, dodaj dużo kopru (ja mrożony)

*Teraz zapieksa

Zapieksa została zrobiona w garnku od Garybulgary, na którą to firmę was namawiam, bo, że kocham ceramikę to raz, w Bułgarii oszalałam na punkcie ichniej, to dwa, a w Polszcze znalazłam firmę co ma i piękne wzory, i dobre ceny, i jest rzetelna, bo korzystam i ja i przyjaciele, to trzy.

Wiadome, ziemniaki, cukinię i pieczarki pokroiłam w plastry, cebulę w półtalarki, daktyle w drobne wiórki. Ser starłam na grubych oczkach.

W garze na dno odrobina oliwy i zaczęłam od ziemniaków, trochę daktyla, papryka, sól, pieprz, później cukinia, cebula, pieczarki, daktyle, papryka, sól pieprz, ser żółty i kolejne warstwy powtórka. Na sam wierzch papryka, sól, pieprz, daktyle i zatar (dostałam od Justyny, bo przyjaciele, znając moją miłość do przypraw, przywożą mi one ze swoich wypraw). Na to wszystko jeszcze ser żółty. Polałam to sosem podgrzybkowym i do piekarnika.

Nie wiem, jak inni dziekani, ale dla mnie palce lizać, powiem wam!

Myśl o zapisaniu tego, jako przepis pojawiła się kiedy na talerzu zostały smętne resztki, niech więc ta oto awangardowa fotografia kulinarna będzie nie tyle dania, a apetytu ilustracją .


na koniec w sobotnim bałaganie kicia, bo tak słodko śpi, że muszę, gdyż się uduszę


Trzymajcie się! U nas zawierucha śnieżna, gradowa i kolejne dachówki lecą, psiaichmać!

poniedziałek, 31 marca 2025

Marcowe lelum polelum

 Ajajaj, wiosenne urwanie głowy splecione w ścisły węzeł z wiosennymi przesileniami, huśtawkami nastroju i fizykalności. A to ogród, a to szkolnych robót, projektów, esiefesiów co niemiara, a i książka kusi, i film by się, i coś zjeść trzeba. Dom sprzątany jeno incydentalnie, w tych miejscach, które, niczym różowa skóra pięty przez dziurawą skarpetę wyłażą na widok boski, a ludzką sromotę. Na podwórzu obecnie bezsłonecznie, chciałoby się, żeby popadało srogo, ale raczej spacerowo popaduje od czasu do czasu, niż jest prawdziwym deszczem. Bociany już obsiadły lokalne gniazda, łomocą się aż huczy, w jednym i drugim sensie, bo bocian to ptaszysko agresywne, kiedy lokatorów na jedno lokum jest więcej niż para. Jeszcze na dachu nie ma mojego, a w ogrodzie już są. Serce roście kiedy przybywają te piękne ptaki, spotykamy się na podwórzu, w  ogrodzie, na drodze. Człapią, rozkradają stosik gałęzi, pilnie pracują, klekocą jak kołatki wielkopostne i przeciągają skrzydła. Na glebie prymulki, krokusy, złocie, cebulice, fijołki, zawilce, trawki , rozglądam się wokoło i myślę, jak wobec tych cudów przyrody, tych coraz trudniejszych do zachowania cudów, ludzie zmyślają sobie setki problemików i uparcie te problemiki wkoło obchodzą. Jakby woły w kieracie łbem zwrócone dośrodkowo, wiecznie zmęczone, przygięte niewolą. Tylko, że woły same tego nie wybierają. Mówię tu, nie o rzeczywistych problemach, tylko o drobiazgach jakichś, które łatwo i szybko rozwiązać można, a czasem nawet pominąć. Przyglądam się, jak stają kamykiem w bucie, jak uwierają, a wędrowiec ów kamyk niosący, miast go wytrzepać, minę zbolałą robi i przechodniom się skarży na los swój smętny. Ech, wiosno, ależ co by to było, gdyby cię nie było!


Przyniosłam wam dwie książeczki ładnie wydane, miłe graficznie mej duszy i oku.

Cztery muzy Sophie Haydock w przekładzie Izabeli Matuszewskiej, to historia luźno nałożona na kilka faktów z życia Egona Schielego i jego modelek. Książka ładna, rzetelnie napisana, taka, co to nazywamy na użytek prywatny z przyjaciółmi, dobrym rzemiosłem. Osadziłabym ją w kategorii dobre czytadło, trochę sentymentalne, trochę wygładzone, lekko pokolorowane, ale można wziąć do pociągu i się nie nudzić. Książka ujmuje historie czterech kobiet obecnych w życiu malarza - siostry, modelki, żony i jej siostry. Osoby te patrzące na nas z obrazów artysty dostały dzięki Haydock ciało i osobowość. Autorka spekuluje, co mogły czuć, co łączyło je z wielkim artystą, co czuły i jak się ich losy przenikały. Książka, co ważne, ma ładną wstążeczkę/zakładkę, pomarańczową. I ładną okładkę. No wiecie, to ważne.

"Edith zamyka drzwi przyciskając list do piersi. Znaczek jest z Dalmacji, ale ona nikogo tam nie zna.
Powinna poczekać aż Egon wróci do domu i sam otworzy list. W końcu jest zaadresowany do niego, z napisem: Prywatne i poufne.
Edith idzie  z nim do kuchni i gotuje wodę w rondlu, po czym ostrożnie otwiera list nad parą. To sztuczka, której nauczyła się od Adele. Kiedy przeczyta wiadomość, będzie mogła z powrotem zakleić kopertę i Egon się nie zorientuje. Ostrożnie wyjmuje sztywną kartkę. Widnieje na niej oficjalna pieczęć i znak Czerwonego Krzyża. Szybko przebiega wzrokiem tekst, szukając nazwiska. Jest."

(Cztery muzy, Sophie Haydock, tłum. Izabela Matuszewska)


Drugą książkę kupiłam na posmakowanie także z powodu okładki, to Uroczysko Colina Meloya (przekład Bogumiła Kaniewska) z ilustracjami Carson Ellis, no i te ilustracje mnie po prostu zaczarowały. Jest coś w jej rysowaniu, że sięga długimi palcami wprost do tego miejsca w sercu, gdzie gości Narnia, ulica Czereśniowa, czy plaża Piaskoludka. I skojarzenie z Narnią jest nie tylko przez obrazy, ale cała historia jest mocno narnijska. Świetnie napisana z wartką akcją. Mamy groźny i tajemniczy Nieprzebyty Bór wśród cywilizacji Portland,  mamy trójkę dzieci uwikłanych w magiczne wydarzenia i dalej możecie się domyślić. Zdradzę, ze są bitwy, przygody, "czasy ognisk i bajek". O! To jest to skojarzenie, jest też w książce owej wiele z Braci Lwie Serce, Ronii i wielu innych dziecięcych wypraw w szeleszczące światy papieru. Oczywiście, że kupiłam pozostałe dwie części. 

"- Kim...kim wy jesteście? - zapytała. Miała zupełnie wyschnięte usta, więc mówienie sprawiało jej trudność.
- Łotrami, dziecko - odpowiedział jeden z biegnących. - Jesteśmy bandytami z Uroczyska. Masz szczęście, ze to my cię znaleźliśmy."

(Uroczysko, Colin Meloy i Carson Ellis, tłum. Bogumiła Kaniewska)

Darz Bór!




piątek, 28 marca 2025

Darwin w turbanie i dwaj Durianie

 Mam sporo rzeczy do myślenia, ale mniej czasu na przemyślenie ich, zatem tylko zostawię zdjęcie autorki Kreaturii z ilustratorem Kreaturii, Grzegorzem Ósmym, któren u autorki gościł. A że to ważkie zdarzenie, to dokumentuję.

Żegoty 15.03.25, foto Jola Faron