niedziela, 19 października 2025

powrót trawy marnotrawnej

 Dacie wiarę, że zgubiłam wszystkie notatki do postów? Bo to nie jest, że nie myślałam, myślałam intensywnie, ale jako, że w tym roku uczę sześciu (paranoja jakaś) przedmiotów, a są to, bo może ktoś zapyta - biologia, fizyka, geografia, przyroda, plastyka i muzyka, rozpiętość i obfitość tematu nie sprzyjała bloganiu. No więc myślałam w tle i zostawiałam zrzuty z ekranu mózgu na kartkach, które walały się tu i ówdzie, przewracały w papierach, plątały pod nogami. I dziś, kiedy naczyniwszy sobie szklanicę rumianku, westchnąwszy głęboko usiadłam do pisania postu, wszystkie notatki zniknęły. Pyk, nie ma. Pytacie, jak to możliwe? Otóż na to, jak i na wiele innych nurtujących ludzkość pytań, nie znam odpowiedzi. Sposiłkuję się zatem moim postem na FB i opowiem wam w ramach przeprosin, jak było mi źle. Znaczy, nie, nie jest mi źle, że coś tam, coś tam, tylko z konkretnego powodu było mi źle. Otóż ujrzawszy potęgę swoją w pełnej krasie zapłakałam i uległam sugestii inteligentnych dopasowań (które też to widziały) i wykupiłam sobie promo apkę do schudzania. Apka ta ma mnie schudnąć w jakieś 12 tygodni do stanu pożądanego, czyli ulubionej spódnicy, która czeka w szafie nadal jeszcze odkładana na tak zwanę "schudnę". No więc apka mnie usiłuje schudnąć i ja systematycznie wyczyniam to, co ona mi każe, ale niedawno odkryłam, że tam, w tej apce są jeszcze zakładki i ona dodatkowo każe mi nie jeść. To znaczy jeść, jeść jak najbardziej, ale rzeczy, które ja nawet nie wiem co to jest, a  co mówić o poszukiwaniu, kupowaniu, preparacji (te sześć przedmiotów, wiecie). No to skoro ja nie wiem, co to jest, to pomyślałam, że jeden kij, zliczę sobie kalorie i po prostu będę jadła po swojemu. Dnia następnego wróciłam ze szkoły, zjadłam obiad, podliczyłam spożyte do tego momentu kalorie i okazało się, że został mi już tylko talon na 100kCal, a to dopiero czternasta była. I tak siadłam i myślałam, co na kolację, skórka chleba, trzy orzechy, plaster jabłka... ?


A tu moja kumpela z klasy LO, i zwiedzałyśmy, i byłyśmy na absolutnie cudnym zjeździe jubileuszowym, i w ogóle było fajnie! (W tych chwilach, kiedy nie pracowałam i nie spałam przed filmem)

*

Mam też kilka książek, po czytaniu i napisze o nich, tymczasem, żeby nie przedłużać polecę pozycje Gawędy o sztuce,  W kręgu sztuki Wybór gawęd, Jeszcze o sztuce pani Bożeny Fabiani. Pani Bożena Fabiani jest historykiem sztuki (może pamiętacie jej program z radiowej dwójki) i rewelacyjną gawędziarą. Opowieści o sztuce i wielkich artystach w jej wydaniu, to istne Życie na Gorąco.

Przeczytałam też trylogię Diany Wynne Jones, Ruchomy zamek Hauru, Zamek w chmurach i Dom Wielu Dróg (przekład Danuta Górska). Ruchomy zamek odkryłam dzięki nieocenionemu Studiu Gibhli i jako animacja jest świetny, ale w wersji książkowej to już jest majstersztyk. Dwa razy więcej humoru, Hauru ma mocniej skryty romantyzm, a wyciągniętą próżność w taki przecudownie ciepły sposób, ze i tak nie można go nie pokochać. Dwie pozostałe części przenoszą nas w inne przestrzenie opowieści, Jones sięga po wschodnie baśnie, następnie łączy jednym posunięciem świat Hauru z naszym. Wspaniałe są, będziecie chichotać w duchu!


*

a to z moją klasą przygotowaliśmy na akademię DEN (nauczyciele w postaci muppetów)


wtorek, 5 sierpnia 2025

Wiecznym piórem

 Elinor wiele się w życiu naczytała o bohaterach, którzy popadli w chorobę z powodu nieszczęścia. Zawsze wydawało jej się to bardzo romantyczne, ale uważała coś takiego za czczy wymysł poetów. Wszyscy ci bohaterowie i bohaterki, którzy usychali z miłości lub po stracie kogoś bliskiego! Z rozkoszą dzieliła ich cierpienia, gdyż jest to słusznym prawem czytelnika.
W końcu tego właśnie szukamy w  książkach: wielkich uczuć, które nigdy nie stały się naszym udziałem, i wielkiego bólu, którego łatwo można się pozbyć zamykając książkę.

(Cornelia Funke, Atramentowa śmierć, tłum. Jan Koźbiał)

Kiedy spotykam rzeczy przeszywające mnie, czy to swoim pięknem, czy prawdziwością, czy może szczególnym rodzajem istnienia, zawsze moje myśli wędrują do chłopca, którego kochałam tak, że niemal nic ze mnie nie zostało. Ta historia nie skończyła się ani dobrze, ani tragicznie, spotkał ją szary rozmyty koniec i zniknął gdzieś w pejzażach. Zostawił małą, malutką dziurkę w sercu, przez którą czasem sączy się tęsknota. I nie, nie mam w sobie żadnej złości dla tego chłopca, ani żalu, po prostu jest tak, że był jedyną osobą, która rozumiała to szczególne piękno, o którym mu mówiłam. Tylko jemu umiałam o tym mówić. Od dawna, już bez niego, uczę się wydobywać odczucia i wykładać na słońce, jak suszące się na płótnach orientalne przyprawy, jak łuskane orzechy laskowe, jeden po drugim ujmować w palce i toczyć ze śmiechem po rozgrzanych ścieżkach. Słowo po słowie, a właśnie słowa tak bardzo nas ze sobą wiązały, ale i  krępowały nas najbardziej. Chłopiec jest gdzieś tam w przestrzeniach świata, splata inne, sobie tylko znane wątki, splata je w złote warkocze, w pasma traw, mgły nad rzekami, a ja czasem widząc rzecz tak piękną, że nie umiem jej wyrazić, wysyłam ją w myślach do niego, z poczuciem, że tylko on potrafiłby ją całą objąć.

Przepiękną jest dla mnie nabyta w internetowym antykwariacie trylogia Cornelii Funke, Atramentowy Świat (tłum. Jan Koźbiał). Pierwszą jej część - Atramentowe Serce obejrzałam pod postacią pięknej filmowej baśni wiele razy i z ogromną przyjemnością, ale dopiero książka nadała prawdziwy smak przygodzie. Wszystkie baśnie zdołały jakoś spleść się w dywan tej opowieści, wiele wątków, prześlicznie utkana narracja i historia, która trzyma człowieka w szachu do samego końca. Właśnie odłożyłam przeczytaną trzecią część zdyszana, z bijącym sercem, przejęta.
Historia Czarodziejskiego Języka, jego córki, Smolipalucha i innych świetnie narysowanych postaci, dobrych, złych i ambiwalentnych porwała mnie w swój magiczny wir i wypuściła dopiero nad samą ziemią. Baśń o potędze słów, o niejednoznaczności świata, miłości, tęsknocie i zmianie. Baśń o akceptacji i zaprzeczeniu, o walce i poddaniu się, przez to wszystko wiedzie nas autorka śladem jednej magicznej książki, której tytuł to właśnie Atramentowe serce. I tak wszystko zaczyna się za sprawą atramentu i w nim się zanurza.
I jeszcze taką prześliczną sprawą, którą kiedyś powierzyłabym chłopcu, jest znaleziony pomiędzy ostatnimi stronami zasuszony liść czterolistnej koniczyny, ale skoro chłopca już nie ma, opowiadam dziś o tym wam.



poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Pągo

 Gdyby przyszedł ktoś i powiedział stary czy masz czas, no to ten, z tą twarzą oczywista, że amazonka wielka rafa! Wczorej w nocy padało, a dziś jest mokro więc wielkie podnoszenie ogrodu z gruzów nie wchodzi w rachubę, ale pisanie o Kazachstanie też jeszcze nie, znaczy poniekąd tak., ale jeszcze mię się nie chce, jeszcze sobie z książką i kocięciem siedzięciem napawam się i pasę się i się pasę w paski sukięce. Na razie powiem ino, że było prze.


A Atramentowe serce (ten film, co okazał się być książką) ma dwie kolejne książki, drugi tom już czytłam, a zaczynam trzeci. To jest coś, podobna konstrukcja jak u Pullmana w Mrocznych Materiach, ale inaczej, napiszę więcej jak się obłożę lodem. Oraz śniegiem. Oraz bezeceństwem. Na przykład wielką ilością bezeceństwa.

czwartek, 10 lipca 2025

Miłe są...

 wakacje
dobre książki i czas na ich czytanie
dwa kilogramy bardzo słodkich czereśni
dojrzały i schłodzony arbuz
umyte podłogi
dobrze rosnące pomidory
myśli o Kazachstanie
słodko śniący kot
deszcz
zupa pomidorowa
pisklęta jaskółek uczące się latać z kabla za moim oknem
absolutna mnogość poziomek w sadzie

Niemiłe są:

inwazja bezdomkowych ślimaków
upierdliwe muchy
konieczność spakowania się na garb
połączenie zimnego wiatru z deszczem
zaraza ziemniaczana
nadwaga
alergiczny katar

miłe wygrało.

Gdyby nie to, że przemieszczać się będziemy z nagarbem lokalesami, zapewne pojechałabym z tym stołem. Oprócz widocznej ładowarki akumulatorów kosiarki do trawy. kosić stepu nie będzie się.


Przyniosłam wam dzisiaj Atramentowe serce Cornelii Funke (przekład Jan Koźbiał), którego ekranizację pewnie znacie na wskroś, podobnie jak ja i uwielbiam. Książka w ogólnym szkielecie historii jest podobna, ale wiadomo, jako pierwowzór literacki, rozwija więcej możliwości, detali i co zacne, więcej grozy, której w baśni filmowej nieco brakuje. Napisana historia jest bliższa życiu, mniej holiłódzka i nie wszystko kończy się tak, jak byśmy tego, zgodnie z filmem, oczekiwali. To znaczy nie kończy się źle, ale nie ma wielkiego happy endu, są ścieżki, które poprowadzą historię dalej, poza otwarte dla nas tutaj okno i nikną za widnokręgiem. I tak powinno być w dobrej opowieści.
Dzięki tej książce dowiedziałam się o istnieniu dwóch kolejnych części, które szybciutko zamówiłam, ale przeczytam je dopiero po powrocie z podróży.

Pokazać Świat Dysku Terry'ego Pratchetta, dzieło Paula Kidby'ego w tłumaczeniu Piotra Cholewy to pozycja obowiązkowa na półce fana. Tym razem swój świat pratchettowski pokazuje drugi ilustrator ksiażek mistrza,  Paul Kidby (fani wiedzą doskonale, że najpierw był Josh Kirby). Paul opowiada o swoich inspiracjach, przemycając cytaty, przytaczając rozmowy z Pratchettem, jego uwagi i tym samym budując delikatną aurę,w  której czujemy smak tej współpracy. Kidby  pokazuje ewolucję rysunków postaci, wskazuje istotne detale, no i w ogóle cymesik jest ten album i tak troszeczkę łagodzi nieutulony smutek, że nie będzie już nowych tomów, na które czekało się przebierając nóżkami.

Trzecią rzecz znalazłam dzięki autopodrzutkom FB, a jest to cykl narysowany przez znanego z DC Maxa Fiumarę do scenariusza Ricka Remendera. Ofiarnicy (na razie posiadłam dwa pierwsze zbiorcze tomy), dark fantasy dziejące w świecie kierowanym przez  istniejących namacalnie bogów. Raz na pokolenie, pięć gatunków będących pod osobistą opieką różnych bóstw, ma narzucony obowiązek oddawania pierwszemu żniwiarzowi po jednym dziecku z każdej rodziny. Dzieci te nazywane są ofiarnikami i przeznaczone bogom. Do czego? A to już sobie przeczytajcie sami.


A gdyby komuś przyszło twierdzić, ze jestem zbyt gruba na ubranie pięciolatka, mówię, że w myślenia swego jest błędzie, bo nawet zapinam suwak!





sobota, 5 lipca 2025

Czy ja aby nie przesadzam?

 Bo to nie tak, że ja nie mam tematów do zapiskowania, mam, wciąż trują mi dupę w mózgoczaszcze (sic!). Rzecz w tym, że co który wyjmę, zaraz mam wątpliwość, czy aby nie zbyt krytycznie podchodzę do rzeczy, czy moja wizja nie jest skisłym ogórkiem abo śledziem zaprawionym octem siedmiu złodziei, więc je zostawiam, te myśli, krążące jak gawrony ze spinem przeciwnym.
A wiecie, że mózg nasz lubuje się w krakaniu i utyskach? O wiele trudniej jest mu tworzyć pozytywy i w dodatku leniuch z niego nie lada, zatem miga się jak może.  Dlatego teraz też zamiast wydobyć z siebie kulawą wizję oceny i ratowania świata, pokażę wam ojasa!


A wy śfińtuchy, to taka bańka nawadniająca jest! Taki system gdzie gliniany nieszkliwiony garczek "poci" się do gleby uwalniając wodę po troszeczku, w miarę przesychania. Zakopuje się go zostawiając jeno wychyniętą na powierzchnię szyjkę którą zamyka się korkiem, ale przedtem napełnia się ojasa wodą i już. Zabierałam się do tego systemu od czterech lat,a dopiero w tym roku sapnęłam, kichnęłam, poszperałam w kieszeni i wygrzebałam na trzy dzbanki 2,5l. Niestety tanie nie są i to jest ich główny mankament.

A stało się tak to z powodu koleusów. A to koleusowe szaleństwo to z powodu kiermaszu roślin w szkole, na który to kiermasz hodowałam i na który to kiermasz hodowała moja siostra odmiany, a później jakoś tak się zdarzyło, że z myślą już o następnym kiermaszu nagle i niespodziewanie stałam się właścicielką kolejnych odmian (przyrzekam, tylko zamknęłam oczy i one już tam stały) i gdzieś trzeba teraz było te koleusy posadzić. Znaczy najpierw posadziłam je w doniczkach, ale to był system doraźny i zimowy. A więc zamówiłam do tych koleusów skrzynie. A jak zamówiłam skrzynie trzeba było poszukać jakiejś stosownej bejcy, więc zamówiłam sobie wyjątkowo brzydką w kolorze. Jeśli spytacie dlaczego tak, odpowiem, yyy nie wiem. No a  skoro już pomalowałam te skrzynie ową brzydką w kolorze bejcą, mus było ojasy wypróbować. No i właśnie tak. Dzień dziś był pofmurny, więc barwy nieco szarawe.

Tak wygląda mój olla

A to moje koleusy w skrzyniach pomalowanych bejcą o brzydkim kolorze.





A przy okazji powiem wam, że nożyce samociachające bosza i minikosiareczka o wdzięcznej, acz jadowitej nazwie Venom, to moi najlepsi kumple dziś w szukaniu maliniaka w pampasie po szyję. Veni vidi vici, tak że ciabas perzu!


piątek, 4 lipca 2025

Przyskrzynić lato!

 No bo z wakacjami to jest tak, że mam je tylko w piątek zakończenia roku, później już tylko się kończą. Nie, nie przekonujcie mnie, znam ja te wasze układy słoneczne!
Szkolny galopek końcówkowy sprawił, że mię się ziewać chciało i kolejne dwa dni poapelowe spędziłam na spaniu z książką. Dzięki temu, ze mamy w szkole remont na wskroś (Stricte, bo windę robią) nie musiałam latać do szkoły po zakończeniu roku. Później trochę wstałam, trochę się otrzepałam, a wtedy domostwo jęknęło i osiadło. Zatem chcąc nie chcąc, trzeba było domostwo na duchu podnieść, a to skrzynie kwiatowe bejcować, a to jakieś okno przemyć, a to to, a to sio. A deszczu ani widu ani słychu, ślimaków też nie słychu, za to widu, więc toczyłam ciężkie działa, trudno, jako biolog rozumiem system i one wychodzą!

Nazbierało się trochę do popatrzenia, to tak szybko wam pokażę, bo paluszki zastygły w kształt sprawozdań, a zaraz jadę poszwendać się po Kazachstanie, więc odstąpię od internetów na trzy tygodnie, a wszak obiecałam sobie co czas jakiś przećwiczyć sztuczki literkowe, więc zrobię to teraz. zamknę oczy i zrobię. Więc jakby co głupiego, pamiętajcie, że z zamkniętymi pisałam oczami.

Trzy książki Holly Black, tej od Kronik Spiderwick. Poprawnie pisane fantasy, czytajne jak najbardziej.  Księga Nocy to taki miszmasz wpływów Murakamiego i Andersena zmieszane w stylu starych filmów o prywatnych detektywach (to z aury) i z Billym Oceanem w spódnicy.
Klątwiarze (tłum. S.Kroszczyński i Z.Byczek) to dość fajne studium żywota człowieka nastoletniego dla nastolatków właśnie. Świat, w którym rękawiczki są niezbędnym wyposażeniem obywateli, ponieważ dotknięcie dłoni może skutkować aplikacją klątwy.
I Las na granicy światów, nie wiedzieć czemu dwa razy nabyty, to dość smaczna  wersja Króla Olch dla młodszych nastolatków. 

Oczywiście kolejne tomy komiksów, Studia Tańca (Crip i Beka) oraz Ptysia i Billa (Jeana Roby) polecam ręcyma i nogyma, ale już o nich pisałam więc tylko przypominam.

Bardzo ładnie narysowana Łauma, Karola Kalinowskiego, to trochę czerpiąca ze swady Luka Pearsona w  Hildzie, historia wplątująca słowiańskie moce i bóstwa w ramki komiksu. Zdradzę, że zaraz na początku tata Dorotki staje się mordercą członka rodziny i to uruchamia łańcuch niebezpiecznych, ale i fascynujących wydarzeń. Nieodparte wrażenie Rożka i Drewniaka (z Hildy) wywołują we mnie Kurke i Ajtwar, ale już tak właśnie jest z temi ludowościami, że niby zagranico inacy, a tak samo. Zdecydowanie polecam.

Kolejny komiks Neila Gaimana (trudno i tak wielbię jego twórczość) i Marka Buckinghama - Miracleman Złota Era (t.2)  to już kompletnie inna parafia. Jest jak zawsze u Neila mrocznie, onirycznie, nieco schizofrenicznie. Wspaniałe zmiany rysunków związane z kolejnymi szkatułkami historii. Mamy tu bóstwo/herosa, które w pierwszym tomie "uzdrowiło świat" i w tomie 2 świat ten opowiadany jest przez jego mieszkańców patrzących na nowego boga, kochających go i mających wątpliwości. Nawet jeśli nie jest się wielbicielem Gaimana, warto zobaczyć ten komiks na ten przykład w bibliotece.

Branżowo przeczytałam taką książeczkę, którą chciałam wziąć do biblioteczki klasowej dla moich nastolatków, ale jednak nie, kulturowo trzeba być trochę do niej przygotowanym, choć teoretycznie zawiera nieco sztampowe truizmy. Kim Suhyun, Bądź tylko sobą (przekład Ewa Pater-Podgórna)

Cuda nad Rospudą polecam miłośnikom bajek, podań, legend, baśni, bo to prześliczna wizytówka projektu etnograficznego z Podlasia i Suwalszczyzny. Znana nam ze swoich przesympatycznych skarpetek Justyna Bednarek przedstawiła lekko unowocześnione na potrzeby młodszego czytelnika, ale nie pozbawione ludowej barwiczki, wybrane opowieści ośmiu kultur współżyjących na tych terenach. Opowieści zilustrował Maciej Szymanowicz, zostały też opatrzone stosownymi , a nie budzącymi popłochu objaśnieniami trudnych słów.  Ponadto mamy tam kody QR pozwalające usłyszęć bajki w oryginale, opowiedziane przez tamtejszych ludzi. Fajna rzecz.

No i przepiękny komiks Milo Manary i Umberto Eco. Imię róży, matkoboskojasnoniebiesko, jak on jest świetnie narysowany, jak jest wspaniale zaplanowany, jak on jest ach! Czekam na drugi tom.


I na razie tyle wam zostawiam do popatrzenia, jeszcze szczodrą ręką dorzucę zdjęcia gagatków, co to mnie we bożocielny czas nawiedzili. Wtedy to odkleiłam się od rzeczywistości i zamiast myśleć o tabelkach i świadectwach, spędziłam czas na dzikich chichotach, grach planszowych, wytwarzaniu jedzenia, śpiewach, opowieściach i innych erudycjach. Jedne wyjeżdżali, drugie przyjeżdżali.  A ło



piątek, 30 maja 2025

Majkoty

 Lopanie! Tela czasu, a tu do czytania na blogach i do oglądania!  No bo wicie, Hipolicie, nie było mnie, gdyż byłam tu, właściwie niedaleko, bo za ekranem przecież, wystarczyło zapukać. 
Działo się dziajało, a to w pracy, a to w domostwie, wszędzie się dziajało i tak czas spełzł, acz nie na niczym, tylko na tych dzianiach wszelakich.

Najsamprzód pokażę Wam, co dostałam od Jaskółki. Otóż mam swojego żąrptaka, tu mi się od razu przypomina ilustracja Szancera do Konika Garbuska, świata pełnego magii, światła i mroku. Żarptak przybył do mnie z przemiłym listem i wiecie? No pewno, że wiecie, jakie to cudowne uczucie dostawać listy! Żarptak wisi teraz w doborowym towarzystwie moich ulubionych domowych dzieł, wierzajcie mi, w gronie zacnymi wystawcie sobie, tam akurat było na niego miejsce. Dziękuję Jaskółko!





Na czas jakiś gości u mnie koleżanka z klasy licealnej, która właściwie przestaje już być koleżanką, bo się z nią zaprzyjaźniam i straszny żal mi będzie, kiedy odjedzie, no, ale jeszcze o tym nie myślę, bo jeszcze jest czas spotkania, gadania, szwendania się po Warmii, śmiechu, wspominek, poważnych i poważnych mniej rozmów i bycia po prostu. Istotne jest, że to wszystko nieinwazyjne, nie siedzimy sobie na ogonach wzajemnie, pracujemy we własnych kątach, spotykamy się, by pobyć i istniejemy,  razem i indywidualnie. Trwaj chwilo!

I kolejne prezenciki, ach! (Na stronie) zdjęcie tego belgijskiego piwa jest oczywiście chytrze zamaskowanym sposobem, żeby pokazać wam moje fijołki.




A skoro już o tych fijołkach, to parapety i kwietniki mam w całej chałupie obsiadnięte, obsiądzone? Przez doniczki, doniczuszki, doniczęta, bo z myślą o kolejnym kiermaszu ogrodniczym w szkole, rozrastam rośliny rzadziej uczęszczane. A moje epiphyllum już pluje nektarem i klei wszystko co pod nim, nie bacząc na zabytkowe drewno mojej pięknej artystowskiej szafki, czy też zabytkowe deski podłogi. Tak, efekt łuszczącej się farby zamierzony.
Tia, akurat, po prostu nie malowałam od sryliona lat, choć prawdą jest, że i podłogi i parapety  są zabytkowe.



A jeszcze wizyta od lat niewidzianego, czyli od czasu ptasiarskiej wyprawy na Islandię, Smyka z Ewcią (zmusiłam ich do noclegu w ich drodze na Litwę po pytonga).

A jeszcze wizyta od lat zapowiadających się /dobrze/ kuzynostwa poprzez koligację.

A jeszcze wizyty krewnych, krewniaków, krewniuszków, czyli gwarno wesoło i ochoczo.

W ogrodzie straszliwa susza, wiec przy każdym najmniejszym deszczyku wzrasta moja religijność, gdyż żarliwie modlę się o kontynuację. W związku z końcem maja przemarzły pomidory i trzykrotki oraz jaskry. Dalie nie, bo dalie zostały zjedzone przez ślimaki, więc nie ma o czym mówić. Chwała ślimakom! Albo, po namyśle, jednak nie, hańba na wasze głowy, ślimaki!

Na zdjęciu nie ogród, a widok poranny z okna mojej paracosypialni ( w tej kolejności) i poglądowy, zupełnie przypadkowy kot domowo-podwórzowy. Nie znam dziada.



No i tak, w szkole intensywne tygodnie, a to ogrodniczy kiermasz, a  to turniej szachowo-warcabowy, a to tydzień ekologiczny, a to zbliżający się koniec roku i budzące ze snu zimowego niedźwiedzie, no i tak, panie dzieju, się to toczy.



Post jest sponsorowany przez narzuconą sobie dyscyplinę autorki, żeby choć raz w miesiącu wyskrobać nieco pikseli.