Podobno zrzucamy skórę co 7 lat, pięć z nich tak mocno przywiązało mnie do domostwa, że reaguję zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażałam. Chociaż tak naprawdę, to podejrzewam w tej materii domostwa dywersję, no bo jak inaczej wytłumaczyć, że kiedy myślę o wyjeździe, natychmiast psuje się kran, trzeba wykopać begonie, a kot dostaje sraczki? Przykłady, rzecz jasna zmyślam, ale coś w tym jest. Przez te pięć lat przy mamie marzyłam o wyrwaniu się w pola, bieganiu boso po ulicach Niujorku, opłynięciu rowerem wodnym Przylądka Horn, wdrapaniu się na Kilimandżaro tyłem i na jednej nodze. Śniłam o szybkonogich gazelach i krajobrazie morenowym Suwałk, zżymałam się na zasiedzenie i zaśniedzenie. Nagle smycz się skończyła, mamy nie ma, jestem sobie sterem i sterowcem w jednym, a na mojej szyi nadal tkwi obroża. Niby planuję, że tu pojadę, tam pójdę, a do tego skoczę, przychodzi weekend i zamiast na Kretę, idę grzebać w rabacie. A żeby tam grzebać, jak mi się grzebać nie chce, drętwieję w fotelu. To mało, kiedy tylko się z niego ruszę, domostwo zaczyna skrzypieć złowieszczo, kołysać się i płakać jak krzywdzone dziecko. Jeśli wychodzę za drzwi i zaczynam szybko biec, za plecami słyszę demoniczne wrzaski pomidorów. Linka wiążąca mnie z domostwem napina się i czuję większy i większy dyskomfort, aż panikę. Ulga przychodzi, kiedy zawracam. Moja bezpieczna przystań stała się równocześnie opiekuńczym potworem, co to otuli, przyniesie herbatę, ale nie pozwoli opuścić ścian. I wiecie? noszenie domostwa w głowie jest cholernie męczące.
maska wykonana przez jednego naszych uczniów