Dotarł Funky Koval, ale jeszcze nie miałam czasu go przeczytać, bo była u mnie Baron i robiłyśmy rzeczy. Rzeczy właściwie robiły się trochę same, bo choć nadawałyśmy im wstępnie kierunek, później toczyły się już gdzie chciały. Więc chcę Wam opowiedzieć o kilku fajnych miejscach, które możecie odwiedzić, gdybyście przypadkowo znaleźli się tu u nas. W piątek wieczerzałyśmy w
Knajpusze. To taka jadłodajnia nad Jeziorem Blanki, czyli moim jeziorem, tylko z drugiej strony. W Knajpusze dobre jest to, że można zjeść dobrze i dużo w dodatku, a przede wszystkim dobre są ryby. Ryby są świeże, a zatem nawiedzajcie Knajpuchę o tu:
https://www.facebook.com/KnajpuchaBlanki-114387523603553
W sobotę była padaka, więc nici z jeziorowania, czy nawet byczenia się w ogrodzie, namówiłam Justynę na wypatrzony w sieci koncert Soyki w Gietrzwałdzie, przy okazji chciałam tę grzesznicę wyszorować w świętym źródełku. Zanim zapadnie koncertowy wieczór, namówiłam ją na obejrzenie artystycznego spłachetka, czyli Nowe Kawkowo, Jonkowo, Wegajty po drodze. Ponieważ droga wiodła przez Dobre Miasto, to sobie obeszłyśmy miniskansen miejski, gdzie dowiedziałyśmy się, że kochaj siebie, nie chcemy wojny i wierność, a później pojechałyśmy do Nowego Kawkowa.
Z tymi wioskami tam to jest trochę tak, że nam się tutaj zalęgły artysty, tak trochę znienacka od jakichś dziesięciu lat jesteśmy trochę Bieszczadami dla tworzycieli i stąd mamy co rzut beretem, jakieś fajne siedliszcze i artdomostwo. Nowe Kawkowo rozsławione zostało chyba pioniersko przez Lawendowe Pole założone przez Joannę, która pomyślała, kie licho, cisnęła robotę w korpo i przyjechała do nas sadzić lawendę. No i tak jej jakoś wyszło, że z lawendy wyroby zyskały uznanie, że jeszcze agroturystyka, że muzeum żywe lawendy, że warsztaty. Kwitnie lawenda i pachnie, a ja zawsze, kiedy tam jestem obowiązkowo nabywam olejek lawendowy, który jest znakomity na zmęczone pracą dłonie. To jest olejek do masażu, ale ja go kładę na dłonie na przykład po wielkim sprzątaniu albo wiosłowaniu
Justyna: A na co stosujesz ten olejek
ja: no na zmęczone ręce, po jakiejś ciężkiej pracy, na przykład wiosłowaniu cały dzień
Justyna (tym swoim niczemu nie dziwiącym się głosem): No tak, wiadome, przecież spędzamy całe dnie na wiosłowaniu...
Tak czy siak, olejek kupuję tam zawsze, jeszcze lawendową mgiełkę obowiązkowo, mydełko i syrop lawendowy, jednak w tym roku niestety jeszcze nie był przygotowany, bo dopiero zaczynali zbiory. A że było fajnie, to, chociaż robię z tego nalewki, i tak nabyłam sobie 4 syropy: sosnowy, skrzypowy, pokrzywowy i głogowy, bo przygotowane przez kogoś innego niż ja, na pewno są magiczniejsze, a poza tym pan tak pięknie i z miłością o nich mówił, że byłoby barbarzyństwem nie nabyć choć jednego. Dobra, wiem, że cztery to trochę więcej niż jeden.
Kolejnym miejscem, gdzie akurat byłam pierwszy raz, jest Cegielnia Art Letycji Pietraszewskiej, która znajduje się w przeuroczym miejscu, rzut pomponem od lawendowego pola. Ceramika Letycji to cymesik, wiadome, że nie wróciłam stamtąd bez absopieknej filiżaneczki, dwóch minimiseczek i minimydelniczeczki, ale klimat tego miejsca to jest jeszcze większejszy cymesik,. Kufrowo-chaciany, z pogawędkami międzystolikowymi, z prawdziwym Francuzem robiącym mistrzowskie crepes i takim czymś w środku, które się robi, kiedy zmoknięty schodzisz ze szlaku na widok światełka w oknie, a tam za tym oknem jest wielkie płonące ognisko, które nie parzy, a daje światło, ciepło i tę dziwną miłość, która sprawia, że czujesz się w domu. Mój naleśnik był z szynką i serem, ale crepe-odjazd to był Justyny naleśnik z gruszką i słonym karmelem - koniecznie go spróbujcie, jeśli tam traficie. Jeszcze wielka szklana lemoniady i talerz zupy z pokrzywy, która miała być jedna, ale do której poprosiłysmy dwie łyżki i jakoś tak dziwnie się stało, że ją nam pani domostwa rozlała do dwóch talerzy, a nijak nam nie wychodziło, ze gdyby udało się zlać ją do jednego talerza, to się wtedy zmieści. Jeszcze trochę śmichów chichów, pogawędek międzystolikowych i ruszyłyśmy dalej.
Właściwie tylko na siku i herbatę miałyśmy się zatrzymać w Galerii Kawkowo w samej wsi, acz zupełnie jeszcze nie wiedziałyśmy, że wcale nie przyszłyśmy tam po to. W drzwiach przejęła nas Olga, a właściwie olgowa magia, chwyciła nas i amen. Wy na warsztaty? Nie, my tylko na herbatę i do toalety, a jakie warsztaty, zainteresowałyśmy się. No i to był koniec naszych dalszych planów. Kiedy Olga roztoczyła przed nami pawi ogon techniki japońskiej ceramiki Raku, wiadome było, że zostajemy, choć jeszcze formalnie się trochę sumitowałyśmy. Olga Filipiak, to jest taka wiedźma, od której nie możesz oderwać ni oczu ni uszu. Opowiadając o ceramice, opowiada całą sobą, cała jest opowieścią, cała jest procesem. To była cudowna rzecz z grupą fajnych zakręconych ceramiczek (chyba tylko my i jeszcze Małgosia byłyśmy spoza kręgu artystycznego). Szkliwa z tlenkami w kubeczkach były blade i bure, jeszcze nie wiedziałyśmy co z tego będzie, ale bawiłyśmy się doskonale, choć wstrzymywałyśmy oddech nakładając te burości, wiadome, zawsze maluje się językiem (poeci to wiedzą).
Po załadowaniu misek do pieca na jakieś dwie godziny (Olga, czy coś może w nim pęknąć? Tak, czasami się zdarza, ze któraś pęknie), postanowiłyśmy, że choć już i tak nie damy rady zdążyć na koncert (sam pierwszy wypał trwa niemal 2h), to przejedziemy się do Gietrzwałdu do Karczmy Warmińskiej gdzie miałam wyegzorcyzmować Justynę.
Pech chciał, ze na wyjęcie misek z pieca spóźniłyśmy się dokładnie tyle ile stałyśmy w robotach drogowych , no ale przecz nie można mieć wszystkiego i wszystkich kotów łapać za ogony. Szamanka Olga wyjmowała miski skrzące się wszystkimi kolorami tęczy z kotłów, gdzie redukowały się beztlenowo, studziła w wodzie i czyściła piaskiem.
Przedostatnia miseczka była moja. Piękna. Tylko jeden szkopuł, to właśnie moja pękła, a tak bardzo pilnowałam się, żeby wcześniej nie domyśleć do końca zdania, że jak ma która pęknąć, to na mur rypnie moja. I rypła, ale co tam, skleję! Suchejcie, ta technika to rzeczywiście jest magia chemii, te szaroburości i brązy nie do rozróżnienia, zamieniły się w feerię barw i błysków, ja jestem zakochana, zarówno w ceramice Raku, jak i Oldze. Amen
Koniecznie mus też wspomnieć o samej Galerii Kawkowo prowadzonej przez Anię Grądzką, malarkę, bo właśnie tam odbywały się warsztaty. Klimat miejsca, naturalny wiejski eklektyzm, mariaż starego, pięknego, sypiącego się, campowego, wyrafinowanego, ziołowego i drewnianego, wałęsające się piesy i koty domownicy i gościnnicy, przepyszne ciasto, herbata z ziela ogrodowego i sama gospodyni, to trzeba poczuć.
A kiedy już wróciłyśmy do domu i przy winku ind piwku omawiałyśmy dzień i nasze żyćka, to o 5 rano, zaraz po tym, jak zorientowałyśmy się, że to na prawdę już rano jest, a Justyna wraca jutro do doma, wyciągnęłam ją na foto foto gmły, a ponieważ była już częściowo w piżamie (justa, nie gmła), dokoptowałysmy jej dodatki stosowne, jak to ładnie ujęła moja przyjacióła Boriena: czyli typowy strój żegocki o poranku, piżamka, swederek plus któraś dziergana chusta
i jakoś tak łikend szybko się skończył, kurna. I to o tak, mniej więcej.