Dotarliśmy do K. późnym popołudniem, K zdziwiony, że mówię, że ładne te drewniane chałupy w Zgierzu, bo on, że w ogóle to taka siara ten przełom XIX i XX wieku, no może jeszcze jak je poodnawialiby ładnie i jeszcze bardziej zdziwiony, że mówię mu, że doceniam renowację, a jakże i uznaję jej zasadność, ale serce ciągnie mnie do miejsc ruderalnych i że nie poradzę. Koniec końców nie docieramy do tych chałup, żebym mogła je pofotografować, choć mijamy je jeszcze dwa razy autobusem.
Wieczór u K. i U. dużo śmiechu, dużo gadania, dużo dorosłego napoju, pierwszy raz jestem u nich, pierwszy raz widzę na oczy, ale już jak swoi przykleili się do kuli śnieżnej, jakby z tego samego śniegu. Aniet mnie na ten wyjazd wyciągnęła, bo z Thomasem przybyli do Polski na trochę i żeby poupychać wszystkie spotkania, to żebym z nimi do tego Zgierza i do Łodzi, to i ja się oderwę od domostwa i będziemy mieć czas dla siebie. No i bardzo super pomysł, bo jeszcze z Łodzi z Madzią się spotkaliśmy, a z jakieś 8 lat nie widzieliśmy się, ostatni raz u mnie, jakoś wszyscy wtedy, więc uradowanie wielkie.
Łódź w sobotę przywitała nas niemiłosiernym upałem, ale to nie szkodzi, bo nie zna życia, kto nie błądził po Tiranie. Dawno już tu nie byłam i trochę pozmieniało się miasto. Czuję klimat, może to przez industrialność, która wywołuje we mnie specyficzny rodzaj uczucia fotograficznego, może przez jakąś przyjazną berlińskość, a już na pewno oczywiście rozszczepiona jest ta Łódź przez pryzmat ludzi, z którymi tu byłam.
Na przykład w tym diamentowym świetle idealnie wygląda fasetkowy dworzec Łódź Fabryczna ,
zaadaptowane budynki elektrowni EC1, w której obecnie znajduje się kompleks instytucji kulturalnych i naukowych świetnie włożonych w nienajładniejsze przecież mury, a obecnie atrakcyjne architektonicznie.
Szczególnie przyjemna, zwłaszcza w upale, jest chłodnia kominowa, w której mój mózg wytoczył reminiscencje cysterny bazylikowej ze Stambułu. Nie, nie jest podobna, ale jest coś w osnowie rzeczy, co połączyło obie budowle. No oczywiście, że woda, ale nie zawsze woda spaja mi tak poczucia przecież, nawet szumiąca, nawet ciurkająca, to chyba raczej woda i światło, a bardziej jeszcze odbicia.
No to później nieśpiesznie podreptaliśmy sobie na Piotrkowską, na Piotrkowską Off, gdzie w klimacie ocienionych ceglanymi ścianami ulic zjedliśmy ekstra jedzenie. Żadne tam paragony grozy, choć oczywista, tanio nie było, no ale to cena za możliwość bycia turystą jest, że siedzisz z drugiej strony kuchni i nie musisz latać w upale nad garami, tylko jak panisko sobie nad piwkiem zimnym, z wyciśniętym cytrusowym sokiem, z towarzystwem poćciwym, że możesz gapić się na te ceglane ściany, przyglądać ciuchom przechodniów i naprawdę wszystko to możesz, a nie musisz. No więc jadło było pierwsza klasa, a knajpa nazywa się Drukarnia, więc gdybyście byli w pobliżu, to warto. Gdyby zaś ciekawiło was, cośmy jedli, to bruschettę z pomidorami, łososia, dorsza z wszelkimi do nich szykanami i genialnym pure z selera i dwa rodzaje makaronów, z czego jeden był z pastą truflową, a drugi nie pamiętam.
Rzut beretem sklep "Pan tu nie stał", w którym nabyłam koszulkę z Panem Kleksem w roli Piotra Fronczewskiego (przy okazji, czekam na tego Pana Kleksa po latach)
A później poszliśmy na kawę/herbatę/drinki do Doków (ta sama ulica) i tam przeczekaliśmy srogą ulewę. Tamże dotarła do nas Madzia przynosząc dary oraz sweter dla Aniet, bo wszak, kiedy wychodziliśmy było słońce&patelnia. No więc krzepiąc się różnorakimi trunkami procentowymi i nie, śledziliśmy sznury wody, którymi ziemia podłączyła się do nieba i ach, gdybyż można było tę wodę skierować na mój ogród, zamiast marnować na beton i asfalt. No ale tych kilku przedstawicieli zieleni miejskiej też zasługuje, a nawet bardziej może, na nawodnienie.
Później Madzia, miłośniczka czerwonego wina zawiodła nas do knajpki Winni, gdzie naprawdę udatne, a niedrogie wino damasznie portugalskie spożyć raczyliśmy oraz całkiem wporzo podpłomyk z pomidorami i oliwkami,
a rajd zakończyliśmy w knajpce na Piotrkowskiej - Phở by Lilly Tran, gdzie dobiliśmy nasze brzuchy jakąś oszałamiającą ilością wietnamskiego, sycącego i smacznego jadła, ja zaś zostałam Sybarytą Roku. Zupa pho już mi się nie zmieściła, więc przemiła pani zapakowała ją w kubełek, żebym mogła sobie spożyć w domostwie.
Taki się też pomysł urodził, że gdyby w knajpkach w menu było można zamówić dyskusję, albo zwykłą rozmowę. Że knajpka zatrudniałaby na przykład studentów, żeby sobie mogli ćwiczyć erystycznie i na ten przykład do obiadu zamawiasz sobie jakieś 30 minut dyskusji na temat koncepcji budowy strunowej wszechświata, albo, bo czujesz się zmęczony i jesteś na intelektualnej diecie, coś lżejszego - 10 minut uprawy ogórka w warunkach szklarniowych, czyż nie byłoby to udatne? Na większe imprezy można by sobie zamówić na przykład panel dyskusyjny albo debatę. Idąc jeszcze dalej można by zróżnicować cenowo - dyskusję z kontrargumentami (taniej) lub taką, w której zamówiony interlokutor w końcu przyznaje ci rację (droższa opcja) i kiedy opowiedziałam to tow. Radwańskiemu, bo wiem, że kocha takie koncepcje, skomentował nastepująco
Janusz: Ale żeby zawsze wychodziło na twoje
wusz: To już sobie możesz zamówić. Drożej np, że wychodzi na twoje
Janusz: Duże frytki i 15 minut o płaskiej ziemi
Janusz: I jesz zostawiając kelnera z przekonaniem, że jest płaska
Pięknie, prawda?
A po powrocie do domostwa U. i K. zamiast pójść spać, co sobie obiecaliśmy, spędziliśmy jeszcze w cholerę czasu na poważnych dysputach, w których wiadomo, uzdrawialiśmy świat i rozwiązaliśmy większość problemów gospodarczych. A później było spać i nazajutrz już ze smutkiem znowu do rzeczywistości, bo, że koniec bycia turystą. U. i K. są znający Józefa, to od razu wykrywa czołowa lampka, więc mam nadzieję, spotkamy się nie raz jeszcze.