2 sierpnia 2018 (czwartek)
Pensjonat w Valbonie to już europejskie standardy, dobre warunki, śniadanie ubogie, a duch gościnności nikły.
Ruszamy przez góry do Teth (górskiej wioseczki po drugiej stronie masywu).
Jest cudowny, rześki poranek i pomimo, że jest to miejsce jak na Albanię podobno turystyczne, mijamy z rzadka tylko pojedyncze osoby. W drodze zaprzyjaźniam się z lokalsami, panami, którzy przewożą turystom bagaże przez góry na trasie Valbona-Teth.. To znaczy przewożą konie, panowie je tylko prowadzą. Podziwiam te konie na owych ścieżkach. Co jakiś czas spotykamy się na popasie i wymieniamy uprzejmości oraz informacje w ponadnarodowym języku.
Trasa jest przepiękna, zróżnicowana, od skalistych koryt potoków, przez ścieżki pośród łąk, aż po typowe, strome ścieżki górskie i skały, Góry Przeklęte są piękne, otulają nas zapachy rozgrzanych skał, ziół, jałowców, sosen i butwiejących liści, nad nami szczyty . Spotykane na początku osady pachną krowim łajnem i słodko mirabelkami, których grad spada na ścieżkę, słychać dzwonki krów i kóz, z kominów leci dym, życie toczy się wesoło w tych surowych miejscach, odciętych od świata od jesieni do wiosny.
Pniemy się w górę razem ze ścieżką nie tracąc zbyt wiele czasu na popasy, ponieważ wiszące nad nami szczyty już się spowijają w ciemne chmury, a my jeszcze długo przed przełęczą.
Im wyżej się wspinamy, tym piękniejszy otwiera się widok na malowniczą dolinę Valbony, a apogeum urody widokowej osiaga się z Quafa e Valbones (1812m.n.p.m.),skalnego siodła.
Siedzę tu sobie na skałach, pogryzam kabanosa i czekając na Aniet i Toma ględzę ze starszy panem Słowakiem, który zdąża w kierunku przeciwnym niż my. Granatowe chmury przelewają się już przez szczyty, więc kiedy Aniet i Tom dobiegają, robimy tylko trochę odsapki i gnamy do przełęczy, żeby jak najszybciej zacząć schodzić i znaleźć się pod osłoną regla.
Po drodze spotykamy rodzinkę Polaków, których trójka dzieci powoduje u nas upadek morale, bo przy naszych zasapanych gębach, wyglądają, jakby leciały do tego miejsca helikopterem.
Pomimo, że deszcz już nam siecze po piętach, nie mogę powstrzymać się, żeby nie łasować poziomek i jagód, słodkich tu na zboczach jak miód. Wreszcie las bukowy osłania nas przed deszczem. Cicho tu i majestatycznie jak w wysokiej katedrze. Buki pachną mokrymi liśćmi, a wokół mży się szaro-czerwony poblask.
Kiedy ulewa przybiera na sile ma już za nic i buki i nasze teoretycznie przeciwdeszczowe kurtki, dopadamy baru na zboczu. Jakiś przedsiębiorczy góral zrobił sobie taki barek-popasek. Na zejściu z trasy, pod zadaszeniem wiaty wesoło buzuje ogień, obok w sprytnej chłodziarce-cebrzyku z wykorzystaniem potoczka, chłodzą się napoje, na grillu pieką albańskie specyjały. Nasi panowie koniarze, okrywszy uprzednio swoje koniska, zapraszają nas gestem do stołu, więc siadamy, ze szpar w dachu kapie nam na głowy, dookoła wściekle sieką szare strugi deszczu,a my czujemy pod tym zmęczeniem upałem i biegiem i deszczem, taką radość, jaką się ma na szlaku. Taką ciszę, w której nie chce się gadać, tylko się człeczyna jarzy do świata.
Pijemy sobie piwko, panowie zajadają wiktuały domowe, ser, grilowane mięso, warzywa. I tak sobie siedzimy, przyglądając się spływającym co jakiś czas pod daszek, zmoczonym do suchej nitki wędrowniczkom.
Kiedy przestaje lać, ruszamy dalej.
Jakiś kilometr w dół kolejny akt przedsiębiorczości - lichy daszek
wiaty, ława i stół, sklecony szybko barek. Zamawiamy tu sobie raki
kawową i choć wygląd ma popłuczyn z popielniczki, to jest to najlepsza
raki, jaką tu piłam.
(*tu słynny rzut "batonem" wykonany przez Thomasa, ale to tylko zapisuję dla obecnych przy tym)
A później złazimy już do Teth i poszukujemy swojego domu.
Dom położony na zboczu góry z widokiem na Teth, mieszkamy w babcinym pokoju z bielonymi ścianami i piecem, świętymi obrazkami i babcinymi łózkami. Na tarasie kot z najdłuższym ogonem, jaki widziałam u dachowca. Gdyby jeszcze poniżej nie budowano pensjonatu, widok byłby na calutką dolinę. Ale i tak jest dobrze, jest bardzo dobrze.
I ten wzruszający obraz nowego, dla gości, z cudownym, rodzinnym "starym"
Decydujemy się na kolację u gospodarzy za dodatkową opłatą kilku euro i to jest strzał w dziesiątkę. Kolację jemy na werandzie wysuniętej ze zbocza i jest to posiłek królewski. Na stół wjeżdżają kolejne dania i nie sposób jest wszystkiego nawet spróbować. A wszystko domowe, świeże. I do tego dzbanek pysznego domowego wina, ech...
*
3 sierpnia 2018 (piątek)
Zaplanowany Dzień Leniucha.
Królewskie śniadanie na tarasie, miód, placuszki, dżem figowy, brzoskwinie, jajecznica, sok, herbatka z malwy.
Poznajemy naszych sąsiadów Czechów.
Dzisiaj Aniet i Tom nie wykazują entuzjazmu na jakiekolwiek górskie trasy, idziemy połazić do Teth, a później do wodospadu i kanionu.
Ponieważ trasy są tu oznakowane w żaden sposób, idziemy do punktu IT (jest) i tam fotografujemy odręczną mapę poglądową, która do niczego nam się nie przydaje.
Korzystając z formuły "koniec czegokolwiek za przewodnika" szwendamy się po terenie.
Taki piękny, słoneczny dzień w pięknym miejscu pośród gór. Tu, w Teth jest Kulla el Ngujimit, czyli wieża, która pozwalała schronić się ludziom naznaczonym zemstą krwi. Przy największych naszych staraniach odczytywania poglądowej mapy, nie trafiamy do niej.
Moczymy kulasy w lodowatym i cudownym wodospadzie, cieszymy się odpoczynkiem. Później szwendamy się po kanionie (chyba, gdyż oznakowanie jest niejednoznaczne, więc po prostu szwendamy się na azymut)
Po południu wracamy do Teth i wstępujemy do baru Jezerica na piwko, a później nasz taras i znowu megakolacja, grillowana papryka, warzywa, sałatki, zupa, mięso, blok na deser. A później piwko winko i lulanko. Spimy jak aniołeczki.
i z Czechami
percepcja anioła
3 tygodnie temu