Kiedy słyszę: "drożdżówka", dostaję kociej mordy również z tyłu ciała!
rozumiem, że to jakiś megaproblem dołożyć dziecku drożdżówkę do drugiego śniadania? i o z grozo- w domu?! wczoraj w
tivi usłyszałam - dzieci chodzą głodne. kocia morda natychmiast się uaktywniła - te dzieci, które
chodzą głodne, nie kupują w sklepikach, bo zwyczajnie nie mają biletów płatniczych NBP ani nawet muszelek kauri. muszelki mają i wymieniają je na lusterka oraz perkal te dzieciątka, które głodne
na pewno nie są.
och, rodzice, za cóż to dziecko cierpi, nie mogąc sobie kupić jakże pożądanej drożdżówki w sklepiku szkolnym, który z kolei obrażon, że nie wolno mu zarabiać na chipsach gumach i betonie, zwinął manele i zza węgła sączy jad wściekle, a wytrwale. i te dzieci, które ślozy ronią w rodzicielski rękaw, że gdzie moja drożdżówka, że chodzę o pustym brzuszku, że zmuszonym do własnopiednego pofatygowania się do sklepu po nią i jeszcze w dodatku nabycia tej cholernej drożdżówki, choć przecież w sklepiku równowartością drożdżówki były świetne towary typu aluminiowe kółko do nosa, ach jakież one są skatowane, ach jakież to dramatyczne. a nie daj losie rodzic włoży tę drożdżówkę do plecaczka, do pojemniczka na drugie śniadanko z wymalowanym kwiatkiem i kurew mać nici ze sklepu i tę pieprzoną drożdżówkę trzeba zjeść będzie,... albo w sumie można ją odsprzedać. proceder podławkowego handlu znany jest wszak maluchom od lat dawnych, nawet mój wielkiej uczciwości siostrzeniec ponad 30 lat temu będąc młodym przedszkolakiem handlował pilnie łapanymi na tę okazję, a występującymi w znacznej ilości wtedy złotookami, póki afera nie została wykryta przez panią przedszkolankę i zakończona ciężką ręką mojej siostry. (prze4sadziłam, siostra nie miała ręki ciężkiej, ale aferę ucięła konfiskując majdan półżywych złotooków i czyniąc synowi pogadankę)
jakieś, zauważam, \ to typowe dla naszego społeczeństwa obrać jakiś obiekt i uczynić z
tego symbol ucisku vide "drożdżówka", choć w tym przypadku to przecież nie jej
pożądają dzieciaki.
a za moich czasów w sklepiku szkolnym prowadzonym przez
SU nie było do żarła nic prócz herbatników i jakoś udało nam się wszystkim
przeżyć. nie wiem, jak rodzice poradzili sobie z tym trudnym obowiązkiem
robienia nam kanapek do szkoły i wkładania jabłek do tornistra, ale jakoś dali
radę. nawet kiedy mieli po kilkoro dzieci. sława rodzicom za ich niesamowite
wonczas umiejętności!
* SU to była kiedyś Spółdzielnia Uczniowska, której to istnienia zakazano, jako że odbierała od ust fiskusowi. głównie herbatniki, ale tez gumki do ołówków i linijki
* SU to była kiedyś Spółdzielnia Uczniowska, której to istnienia zakazano, jako że odbierała od ust fiskusowi. głównie herbatniki, ale tez gumki do ołówków i linijki