środa, 22 lutego 2017

zanosi się na wiosnę

Joanna usłyszała dziś żurawia. Darł mordę za oknem, co zrozumiałe, bo przed oknem darł już mordę głuchy kot Joanny, zatem nie było miejsca dla żurawia, a i akustyka zaludnionego (sic!) przez kota pokoju Joanny, pozostawiała wiele do życzenia.

w ramach nierobienia opapierów, jak zwykle przychodzą mi do głowy guptoty






*

Akurat kończyłam Eco Temat na pierwszą stronę i tak sobie o naszym świecie myślałam.  Barzo sobie cenię pisanie autora i mnie jego intelektualizm wyjątkowo nie razi, bo jest po prostu mądry, zważony i z poczuciem humoru, które być może nie wystawia się w witrynce nagabując przechodniów do szczerzenia kłów, suszenia siekaczy i ozdabiania twarzy serem, ale jest, po prostu sobie jest, zwinięte w kłębuszek kurzu, toczące się ze szpary w jakimś zakamarku książki, po prostu łoś.
Temat na pierwszą stronę to dość chyże studium szerzenia informacji, a przy okazji dezinformacji i informacji a rebours. Mamy historię podszytą (jak to u Eco) tajemniczością, czasopisma, które jeszcze się nie wydarzyło, a już istnieje z całym swoim manipulacyjnym mechanizmem.   Krótko, z prostotą i wciągająco pisze pan Eco dziergając na drutach szalik, w który wrabia luźnymi oczkami postaci, strzępy ich świata i teorie spiskowe.Voila!

ośle ucho z humorniczym kłębkiem kurzowym:

"Nie miałem stałej siedziby, mieszkałem w różnych miastach (do Mediolanu przybyłem dopiero wezwany przez Simeiego), robiłem korekty w trzech przynajmniej wydawnictwach (uniwersyteckich, nigdy u sławnych wydawców), dla jednego przeglądałem hasła w encyklopedii (trzeba było sprawdzać daty, tytuły dzieł itd.). Dzięki tym wszystkim zajeciom nabyłem tego, co Paolo Villagio nazwał kiedyś kulturą monstrualną. Przegrani, podobnie jak samooucy, wiedzą zawsze więcej od ludzi sukcesu, bo żeby odnieść sukces, musisz wiedzieć jedno, nie tracić czasu na poznawanie wszystkiego. Satysfakcja płynąca z erudycji zastrzezona jest dla przegranych. Im wiecej ktoś wie, tym bardziej nie powiodło mu się w życiu."

(Umberto Eco, Temat na pierwszą stronę, przeł. Krzysztof Żaboklicki)


*

I jeszcze Ostatnie przyjemności, pani Olgi Tokarczuk. Jak zwykle senna (nie usypiająca broń borze) aura historii wewnętrznych, opowieść oniryczno-tanatyczna rozdzielona na trzy dusze związane pokrewieństwem. Książka o samotności, życiu i śmierci, a właściwie o śmierci i życiu, a może napisanie, że to książka o śmierci już samo w sobie niesie, że o życiu i o samotności. Dobra.

dwa ośle ucha

"Zmiatam śmieci na kupki. Robię ich trzy, potem kucam i sprawdzam, co tam też się nazbierało. Igły z choinki, kurz w postaci sfilcowanego puchu, ziarnka ryżu, kawałek wypalonej zapałki, zakrętka od butelki, ogonek jabłka, srebrny papierek, gumka recepturka i inne rzeczy trudne do nazwania. Zmiatam wszystko na śmietniczkę i wrzucam ten efekt łuszczenia się świata do pieca."

i jeszcze

"W śpiewaniu to jest właśnie najprzyjemniejsze - śpiewać tylko z innymi, nigdy samemu, słyszeć, jak głosy splatają się, ocierają o siebie, dotykają raz szorstko, raz gładko, zbliżają się do siebie i opuszczają. W kościele Petra nie było takiego śpiewu, nie było zabawy. Każdy śpiewał sobie, nawet ci w kościelnym chórze śpiewali sami, tylko jednocześnie.

(Olga Tokarczuk, Ostatnie przyjemności)


niedziela, 12 lutego 2017

Zamarznąć w lutym, czyli zaległy post spod Lodu



"Nie zna się zasad gry, a się gra"
*
"To są gry Lata, pod Lodem pozbawione najmniejszego znaczenia i sensu"

*
„- Filip Gierosławski, syn Filipa, urodzony w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym w Wilkówce, w Królestwie Pruskim, w Prusiech Wschodnich, powiat lidzbarski, od roku tysiąc dziewięćset piątego poddany rosyjski, mąż Eulagji, ojciec Bolesława, Benedykta i Emilji, skazany w roku tysiąc dziewięćset siódmym na śmierć za udział w spisku na zycie jewo Imperatorskawo Wielicziestwa oraz w buncie zbrojnym; nu, w drodze ułaskawienia karę zamieniono na piętnaście lat katorgi z pozbawieniem praw stanu i sekwestrem majątku. W roku tysiąc dziewięćset siedemnastym darowano mu resztę kary, nakładając prikaz na żytielstwo w granicach gienerał-gubernatorstwa amurskiego i irkuckiego. Nie pisał? Nigdy?”

(Jacek Dukaj, Lód)

Długo zwlekałam, mimo nacisków i namów krewnych i znajomych królika, jakoś nie i nie, że kiedyś, że wkrótce, że nie teraz. No i dobra, stało się.
Tomiszcze, bagatelizując sprawę, grubawe i zrazu przytruchtała mi myśl taka, że też się chciało czcigodnemu autorowi tyle nasmarować, ale chciało się i to barzo dobrze, że chciało się. Krótko mówiąc – wsiąkłam z kośćcem i wypłynę na wiosnę, w odwilży. Niepostrzeżenie wciągnął mnie autor w świat kompletny, namacalny,  przejmujący i urzekający, bo ja prosz państwa, jestem człowiek zimy.
Oto Benedykt Gierosławski  matematyk-hazardzista, na polecenie Carskiego Ministerstwa Zimy pędzi Transsibem do Irkucka, w samo serce Kraju Lutych. Cel? Niejasny - ma skontaktować się z ojcem, Filipem, który przepadł na Syberii, a o którym chodzą słuchy, ze rozmawia z lutymi. Po co? Nie wie, jednak na skutek nacisków i atrakcyjnej oferty pieniężnej (zwłaszcza wobec widma długów), rusza w drogę najeżoną znakomitymi postaciami, jak Nikola Tessla,  intrygami i trzymającymi w napięciu przygodami.
Lód i to, czego jest on w książce desygnatem, to prawda kategoryczna i kategoryczny fałsz, bez skoków w bok, puszczania oczek w pończosze twierdzeń, "jedynoprawda" bez półprawd i gównoprawd – jasny krystaliczny układ molekularny rzeczywistości, ustanie chaosu cząstek, pewność i szczerość  – zestalenie, ściśle krystaliczny porządek. 
Ślicznie zbudowana narracja z płynnym przeskokiem narratorskiego „ja”  w ogląd zewnętrzny trzecioosobowy, zgodnie z pojawianiem się i znikaniem lodu.
Przepiękny język, bogaty z wyczuciem stylu, smaku i swady wieku XIX. Pytania o to kim się jest, jak się jest i ku czemu się dąży. Zbliżenia na mechanizmy wewnętrzne, skręcanie i przykładanie filozofii, a to wszystko przetkane matematyczno-fizyczno-fantastycznym modelem, który mnie jako umysł ściśnięty w kleszczach nauki, barzo kręci tu zrobiony tak udatnie.
No i obrazy fantastyczne, w granicach rozsądku odkształcone od znanego nam świata i te słowa pięknie ukute na potrzeby lodowatości, ten korowód postaci, ech, ach! I oczywiście, że jest to książka o miłości.Jak nie ma o miłości to ja nie czytam!

Jest i historia, jest i polityka i wszystko z przekąsem jeszcze, z mrugnięciem jednak okiem nad Wielką i Hołubioną Wagą Historii
"Doktor skrzywił się z niesmakiem, potarł nos, poprawił binokle.

- Rozumując w ten sposób, za każdą bombą ciśniętą w sanowników przez naiwnego anarchistę winniśmy się domysśać pałacowej walki ottiepielników z liedniakami, spisku jednego syndykatu choładpramyszlienników przeciwko innemu, ambicji jakiegoś ministra czy Wielkiego Księcia...”

(Jacek Dukaj, Lód

I jeszcze Lute, które kojarzą mi się z moimi własnymi, wymyślonymi w dziecięctwie śnieżnikami. Przydają powieści grozy i niesamowitości, ale też jakiegoś dziwnego odruchu uczucia-współczucia. Wymrażające się na powierzchni teoretycznie czysto fizyczne, lodowe twory z dziwnym jednak podskórnym dreszczem, że ich pojawianie się i "bycie" nosi znamiona tajemniczego "lutego" życia, więc zdają się bardziej stworami, niż fizycznym zjawiskiem. Te Lute, to jest sam cymes księgi.

czwartek, 9 lutego 2017

niskie górowanie słońca

 Lubię zimę. Możliwe, że akurat mój bocian się nie pomylił i podrzucił mnie dokładnie w tej strefie klimatycznej, w której miałam wylądować, bo jest tu wszystko (może oprócz bananów) (i leniwców)  (i wielbłądów)(i paru jeszcze rzeczy) (ale poza tym jest wszystko). Każda pora roku (przynajmniej do niedawna jeszcze tak było)
Bez zimy nie ma przyjemności przesilenia, bez zimy nie ma tego przenikliwego uczucia powracania słońca i dłużejących dni, bez zimy nie ma lodowych mostków nad trawami i ciurkającej, szemrzącej, szepczącej, pyskującej wszędzie pod nogami wody, która płynie milionami małych strumyczków. Nie można bez zimy spróbować wody z takiej kałuży, do której spływa woda z łąki (jasne, jasne, i co z tego, że nie pijemy z kałuży, proszę spróbować!), nie ma ozimin, nie ma krokusów, przebiśniegów, listkowców cytrynków i obezwładniającego szczęścia na widok każdego pojawiającego się znaku, który zapowiada słoneczny harmider.
Lubię zimą siedzieć w polu, zamknąć oczy i słyszeć tylko śnieg (istna deprywacja sensoryczna), lubię z coraz większym napięciem wyczekiwać wiosny przedłużając rozkosznie masochistycznie ten stan, że jeszcze kolejny dzień śniegu i mrozu, jeszcze nie, jeszcze niebo zakutane, omotane w bałwany. Lubię też zwyczajnie, po dzieciacku lód, śnieg na lepienie bałwanków, sanki, turlanki, łyżwy  i lubię trzaskający mróz, co szczypie w nosy szczypie w uszy, a na oknach (których z premedytacją nie wymieniam na nowoczesne) maluje obłędne dekory rodem z rosyjskich baśni. 
Więc sobie na cześć i ku czci, jakiś czas temu przeczytałam kolejny raz "Zimę Muminków" Tove Jansson. A za nią zaraz kolejne pozostałe części.

Na każdą moc i niemoc, na każdy potrzebny temat, każde uczucie, ból i radość, mają Muminki odpowiednią stronę. Jeden z najgłębszych, najmędrszych cykli książeczek dla dzieci-niedzieci, rzecz zabawna, przyjazna, ciepła, miła, ucząca dobroci, współczucia, wolności, ale też ucząca o rzeczach poważnych, trudnych, strasznych,  a czasem i niedobrych, choć zło u Muminków jest niejednoznaczne i zwykle okazuje się, że nic nie jest takie, na jakie wygląda, nic nie jest złe.

Zima Muminków mówi nam o cyklu życia Mówi nam o śmierci w sposób przejmujący, trochę straszny, z niepokojem i samotnością w tle, i ciepłym oddechem uśpionej Mamusi Muminka z brzuszkiem na zimę napełnionym igliwiem.




"Kiedy Muminek wszedł w szary półmrok, przed werandą stał obcy biały koń i patrzył na niego lśniącymi oczami. Muminek ukłonił się ostrożnie, ale koń nawet nie drgnął.
Wtedy Muminek stwierdził, że koń jest ulepiony ze śniegu. Miotła z drewutni zastępowała ogon, a oczy zrobione były z małych lusterek. Zobaczył siebie w tych lustrzanych oczach i przestraszył się. Omijając konia szybko poszedł w stronę nagich krzaków jaśminu.
'Żeby tu było jedno stworzenie, które bym znał od dawna! - myślał Muminek. - Ktoś, kto nie byłby tajemniczy, ale zupełnie zwyczajny. Ktoś, kto też obudził się i nie może się rozeznać w tym wszystkim. Mógłbym mu powiedzieć: ..Hej! Okropne zimno, nie? Słuchaj, czy to nie głupio z tym śniegiem? A widziałeś, jak wyglądają krzaki jaśminu? Pamiętasz latem...<< Czy coś w tym rodzaju'.
Na poręczy mostu siedziała Too-tiki i śpiewała:
Jestem Too-tiki i zrobiłam konia
białego konia, który galopuje,
który przed nocą umyka po lodzie,
białego, uroczystego konia, który galopuje
i niesie wielki mróz na grzbiecie.
Po tym następował niezrozumiały refren.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał Muminek onieśmielony..
- Chcę przez to powiedzieć, że wieczorem oblejemy go wodą z rzeki - odpowiedziała Too-tiki. - Wtedy przez noc zamarznie i będzie z lodu. A jak przyjdzie wielki mróz, pogalopuje i już nigdy nie wróci.
Muminek milczał przez chwilę. Potem powiedział:
- Ktoś wynosi rzeczy z domu tatusia.
- To chyba tylko dobrze - rzekła Too-tiki wesoło. - Masz o wiele za dużo rzeczy wokół siebie.
Takich, które wspominasz, i takich, o których marzysz.
Następnie zaczęła śpiewać drugą zwrotkę.
Muminek zawrócił na pięcie i odszedł. 'Ona mnie nie rozumie' - pomyślał. Słyszał za sobą triumfalną pieśń Too-tiki. 
- Śpiewaj sobie, śpiewaj - mruknął bliski płaczu i zły. - Śpiewaj o tej swojej paskudnej zimie z czarnym lodem i z tym niemiłym koniem ze śniegu, i z tymi wszystkimi, co nigdy się nie pokazują i tylko się chowają, i są dziwni! 
Gramoląc się pod górę po zboczu kopnął śnieg; łzy zamarzały mu na pyszczku. I nagle zaczął śpiewać własną piosenkę. 
Darł się i krzyczał, jak mógł najgłośniej, żeby Too-tiki usłyszała go i żeby się rozzłościła..."

(Zima Muminków, T.Jansson, tłum.I. Szuch-Wyszomirska)


Ps: Zdaje się, ze to Zima Muminków zbudowała we mnie taką od dziecka zabawę, która zdejmowała mnie grozą i dreszczem przyjemności. Kiedy jechaliśmy przez las nocą, wyobrażałam sobie, że tuż za granicą wzroku, w lesie stoją Śnieżniki i patrzą na nas. Śnieżniki stwory śmierci, znieruchomiałe, groźne, bez uczuć, ale nie złe, bez pojęcia zła.Do tej pory mam to uczucie.






środa, 8 lutego 2017

wkurzanie w kurzawie

dobra, zapomniałam o blogu. znaczy nie tyle zapomniałam, co ten, no tam jakoś tam ten, a dziś wejrzenie zrobiłam i tyle do czytania na mojej liście czytelniczej, a pora późna, a robota leży i kwiczy, a za oknem sypie, a we mnie jest wiele smuciątków i jeden wielki najnowszy sprzed chwili wkurw, że mi dysk zewnętrzny nie wciąga danych, tylko je sączy leniwie i to przez kapilarę. i ja nie wiem, co jest ze mną i z urządzeniami elektro, że one tak, bo to nie tylko ten dysk.

czytam pod śniegiem jakieś opaśle wydane tomiszcza. nie powiem, zacnie się czyta, ale wydawcy mają najpewniej zmowę ze stolarzami i deweloperami (oni mi zawsze brzmią jak surrealistyczne zwierzęta polujące w nocy) (deweloperzy, nie stolarze, bo stolarze to normalnie, heblują) i okazuje się, że jedna półka, co to miała starczyć aż do następnego potopu, mieści zaledwie pięć tytułów, a resztą można obmurować sobie na przykład nie wiem, co, co tam potrzeba obmurowywać (resztą książek nie półek, tych co się nie mieszczą) (nadal książki nie półki) (półki też). pewnie łikendowo spiszczę coś o przeczytajach, a i tak mam jeszcze zaległości pod "Lodem", gdzieś nawet mam notatkę zrobioną, tylko ją zapisałam znów pod jakimś wyjatkowo trafnym nazwaniem, ze bedzie od razu wiadomo, ze to to, no i nie jest, bo wśród sryliona trafnych nazwań nic już nie jest wiadomo, o czym dobitnie mówi nam filozofia i semantyka wystosowana.

śnieży, śnieguje, sypie, duje, zima i ekstra, tylko schody odmiatam co godzina i wywalam zaspaną zaspę z korytarza na zawieruchę, taka jestem niecna i nieczuła, ale nie lubię, jak mi się ktoś rozpływa i maże

na bezsenność, która ostatnio zaczęła mnie nachodzić, znalazłam sposób, że sobie rozważam i wałkuję kolejne razy, moje sercowe porażki i mój mózg tak się chitrze do tego ustawia, że natychmiast odcina mi świadomość i wpadam wprost w objącia Morfeja, a ponieważ mój mózg nie może być mądrzejszy od mojego mózgu, który wie, że mój mózg chce być mądrzejszy od siebie samego, to wykorzystuję jego ucieczkowe reakcje na zbożny cel i się prawie wysypiam, ba w ferie tom trwoniła półdnie na sen, póki mnie jakiś anioł z łoża kwiatów nie zbudził.

na melancholię to ten, nie wiem, obejrzałam sezon gry o tron, którego nie oglądałam bo zapomniałam że jest.


a na półce postawiłam sobie kurę od Jakuba, któren będąc obecnie wielkim chińskim poetem (wysoki jest), zniżył się i przeszedł przez drzwi mojego domostwa i przywiózł mi kurę, znaczy koguta, bo rok jest chiński, a moja mama mówi, że pomimo niewyględnego ogona, to jest jednak kogut, bo kura nigdy nie będzie miała takiego grzebienia. moja mama męska szowinistka!

kura od Jakuba jest złota.  Kogut z zielonym ogonem poniżej, to od poetów po godzinach, a ten w kwiatki to nabyty w naszym wiejskim sklepie z absokuralutnie najwspanialszym mydłem i powidłem jakie znam!
a przed moim napodwórznym kurnikiem wysiaduje rudy skrewesyn lisiura i czeka, i czeka.... a nam tylko 4 już kury zostały, o!