piątek, 31 lipca 2015

sianie wiatru

arbuz pełen jest wody z cukrem, więc dlaczego u licha, tak bardzo jestem głodna po wepchnięciu w siebie całej miski? bo gdyż ponieważ miska zawiera puste, gliniane kalorie, a jakeśmy wczoraj na szybkiego w temacie okołodietetycznym z Baronem rozważyły, puste kalorie można zjadać w ilościach nieograniczonych. rzecz co prawda nie dotyczyła arbuza, tylko alkoholu. 
wczoraj i dziś dzień wolnej chaty, mamcia pojechała w odwiedziny do siostry, ja zostałam czynić pranie, przygotowywać chałupę do funkcjonowania i wybrać trzy wiersze do artpubu, na co się nieopatrznie zgodziłam do końca lipca, będąc u jego początku w nastroju entuzjastycznym. o słodka naiwności, przecież od zawsze wiem, że nie umiem wybrać trzech wierszy. nawet dziesięciu nie umiem, nawet dwudziestu, nawet jednego.
na podwórzu jest ziąb już bardzo jesienny, a dzisiejszą nocą  mamy na niebie blue moon i byłoby to barzo piękne, gdyby księżyc był naprawdę niebieski, a on będzie taki jak zwykle. w związkuz  księżycem przypomina mi się powiedzenie "na święty Jury, jak w niebie będą dziury, a księżyc będzie niebieski", które to powiedzenie prowadzi mnie z kolei do książeczek z Mary Poppins. A to dalej przywołuje wspomnienia plastelinowej rodziny Banksów i  plastelinowego świata w pokrywce pudełka do butów, którym to plastelinowym światem mogłam bawić się całymi godzinami. 
wtedy nikt mi nie wytykał, że samotnikiem jestem i odludem i mamcia się cieszyła, że dziecko nie przeszkadza, nie mendzi, nie rozłazi się po kątach ani w szwach, no to ja się pytam, dlaczego i skąd takie zdziwienie teraz, że plastelinowy świat nadal mnie pochłania? zmienił tylko swoją postać, ale nadal zajmuje mnie bardziej niż uczestnictwo.  teraz ten światek znajduje się głównie w głowie, a kiedy ekstrapoluje na rzeczywistość, trudno mi się z tego wytłumaczyć. wbrew pozorom odczuwam monstrualną trudność w komunikacji i objasnianiu. bywa, że kiedy usiłuję się przebić przez własny wszechświat i wyjść do luda, udaje mi się świetnie tego luda obrazić, zaniepokoić lub po prostu wkurwić, w najlepszym przypadku zostaje on z poczuciem, że dziwna jestem, pomylona jestem, agresywna, czy po prostu zołza. jednym słowem - zniechęcam. a wcale nie chcę, od dawna miałam silną potrzebę uzyskania porozumienia, wyjaśnienia światów, znalezienia miejsca kontaktu, coraz częściej jednak uświadamiam sobie, że to tylko takie mrzonki, porozumienie jest kalekie, i lepiej zamiast "być naprawdę sobą", lepiej jest przy innych ludziach być sobą w ograniczonym zakresie, używać wytworzonych na ten cel, już przez naszych przodków, narzędzi - grzeczności, ugody, magicznych słów i w przewielu wypadkach - milczenia. porozumiewanie się najlepiej mi idzie z kotami. i roślinami. i książkami.książkami. 

ad libri
Skończyłam "Półbrata" Larsa Saabye Christensena. Półbrat brzmi trochę jak psubrat i to jest udatny polski tytuł dla onej dziejby książkowej, bo się znakomicie komponuje z tajemnicą historii. Tomiszcze, nie powiem, zawalidroga w podróży, rzecz raczej do jadęswoimsamochodem lub siedzęnadupiewdomostwie, ale sądzę - warto. Historia snuje się jak życie, raz wartko i intrygująco, raz nostalgicznie, a innym znów razem sączy się strumykiem z lodowca. Historia wielogłosowa, kilkupokoleniowa, można by rzec nawet minisaga, w której osnowie dzieją się przeróżne wątki chytrze spojone kilkoma drobiazgami, rzeczami, jakich pełno w naszych szufladach - ot guzik, stary list, zegar. Intrygująca tajemnica, codzienne misterium bólu i radości, tożsamość i jej rozpad i co za tym idzie, rozpaczliwe próby łatania. Uczucia jawne i te zasłonięte, pilnie ukrywane przed światem, uczucia, których nie sposób przeniknąć, wydobyć, z którymi zostaje się jak głupek na firnowym polu. Pytania o człowieczeństwo, dobro i zło w ludziach i -end, a jaki to end, to już na końcu książki (prawidłowo, tam własnie zwykle znajdują się endy, nawet w retrospektywnych). 
Świetnie napisana, niemęczący, pomimo rozpasania objętościowego papieru,  język, poetyckie, ale nie przepoetyzowane obrazowanie, bystre obserwacje, świetne szkice analiz. Warto i polecam.

*

"Dlaczego Fred nie chodził do szkoły tańca? - spytałem. Boletta spojrzała w sufit i westchnęła. Skóra na jej szyi poluzowała się, zwisała jak wąski pomarszczony naleśnik między brodą a piersią, zupełnie płaską pod letnią sukienką w kwiatki, w której jeszcze chodziła. Wkrótce jesień ściągnie ją z Boletty i spakuje lato na dobre. - Z Fredem jest inaczej - powiedziała tylko. - Jak to? - Fred nie urodził się do tańca."

"Cieszyłem się, tak, cieszyłem się, że Fred wyjechał. Ale nie czułem żadnej radości. Spakowałem diplomata, było już za późno, żeby coś wymyslać. Dostatecznie dużo zostało już zmyślone. I położyłem się do łózka z maszynką do śmiechu. Włączyłem ją. Rozległ się śmiech pod kołdrą. Słuchałem mechanicznego śmiechu. Był bez serca, zły. Gdyby węże umiały się śmiać, śmiałyby się właśnie tak. Ten śmiech, który wydawał mi się miłosierny, kiedy słuchałem go razem z Pederem, miłosierny i zaraźliwy, wypełnił mnie teraz wielką niespokojną ciemnością. I zrozumiałem, że śmiech nie działa, kiedy jesteś sam. Musiałem to zapisać, żeby nie zapomnieć. Może przyda mi się takie odkrycie, że śmiech potrzebuje towarzystwa. Ale zasnąłem, zanim dotarłem tak daleko, a baterie w maszynce się wyczerpały, śmiech robił się coraz wolniejszy i coraz głębszy, aż zamarł z cichym trzaskiem i pozostał tylko cichy, odległy szum, jak wiatr w dawno opuszczonym domu, tak sobie to wyobrażałem, wreszcie on również zniknął, ten szum, pozostawiając za sobą cienki sznurek upleciony z niczego, na którym mogły zawisnąć do wyschnięcia moje sny. Obudziła mnie matka - Idziemy do Telegrafu - oświadczyła."

""Słońce jest zielone i toczy się w dół po stromym zboczu w stronę kobiet, które czekają na brzegu i ładują je na pokład łodzi. Słońc jest więcej. Spada cała lawina pękatych zielonych słońc, a Arnold stoi na wzgórzu z kosą, ma prawie dwanaście lat i kosa jest dla niego za duża, niemal dwa razy większa niż on, Arnold widzi, że trawa się tylko ugina pod wąskim ostrzem, nie udaje mu się jej ściąć bez względu na to, jak bardzo się stara, a stara się bardzo. Tylko przeczesuje trawę, która podnosi się zaraz po przejściu kosy, tylko czesze włosy na stromej głowie tej wysepki, wystającej z morza po to, by rozejrzeć się jak najdalej po tym świecie wiatru. Arnold uderza ostrzem w ziemię, iskry się sypią, kiedy trafi w kamień, jest bliski płaczu, ale nie płacze, za to śmieje się i patrzy w górę na rozległe niebo, słyszy prędki szelest innych kos i zielonego słońca, które przetacza się obok niego, słyszy skrzeczenie zdziwionych mew, krążących nad rybakami, którzy dzisiaj nie wyciągają sieci, tylko są zmęczonymi kosiarzami i koszą trawę wyrosłą gęsto i bujnie na żyznej ziemi z guana, tu, wśród jałowych skał, pochłanianych przez mróz i przez morze, rozsypujących się w proch resztek dzieła stworzenia. (...) Arnold siada, bo na siedząco widzi równie dobrze. Nie płacze, śmieje się, słyszy też śmiech kobiet w dole, na brzegu Aurora, jego matka, macha do niego, zanim bedzie musiała przyjąć jeszcze jedno zielone słońce, obwiązane jak cenny dar, natomiast ojciec stoi kawałek dalej, jego kosa sunie przez trawę jak ogień, ścina ją nisko i prędko. Ojciec zerka na syna, który już usiadł. Odkłada kosę, idzie w jego stronę. Pozostali również robią sobie przerwę. Kobiety opłukują ręce w wodzie, Arnoldowi wydaje się, że morze od razu robi się zielone. Tylko Aurora wciąż stoi i Arnold macha do niej ręką. Potem ojciec zasłania mu widok. Zabiera Arnoldowi kosę. - Weź raczej grabie - mówi. Arnold bierze więc grabie od innych chłopców, są od niego młodsi i więksi, niektórzy mają zaledwie dziewięć lat, a on nie sięga im nawet do ramion, grabie w rękach są tak ciężkie, że musi trzymać je w połowie trzonka, ale wtedy ciągnie za sobą również ziemię, zęby wbijają się w miękką skórę skalistej głowy. Arnold rzuca grabie, klęka i zamiast grabi używa rąk. Zagarnia trawę palcami, miękką i wilgotną. Pozostali chłopcy zatrzymują się na chwilę, patrzą na siebie i chichoczą. - Kim będziesz, jak dorośniesz, Arnoldzie? - pytają, śmiechem rozdzielając słowa. Arnold zastanawia się i mówi: - Będę sprzedawał wiatr! "

(Lars Saabye Christensen, Półbrat, przeł. Iwona Zimnicka)

piątek, 24 lipca 2015

uwaga, artykuł może zawierać sladowe ilości orzechów arachidowych

ha, żywność naprawdę może zawierać "śladowe ilości orzechów". dziś znalazłam orzech w swojej powszedniej kromce chleba. fffistaszek to był. zły piekarzu, nie jedz nad dzieżą!

zapiskek paniczny

sprzed chwilialnego przeglądu fb 

"11 typów kobiet, z których śmieją się faceci" - doprawdy? 

'młodzi artyści warmińscy mierzący się właśnie z problemem tożsamości regionalnej w siedemdziesięciolecie państwowości polskiej na Warmii i Mazurach." - doprawdy?

zaczęłam dzień od błędu. zaczęłam go właściwie z pazura, bo nakarmiłam tradycją kury, ale później posżłam spać i się nie liczy. jeszcze później, w drugim podejściu zaczęłam go kulturnie, bo czytałam ksiązkę w łózku do 12tej (bo łózko mam tylko do 12tej) ale to też się nie liczy, bo unikałam wstania. otóż błąd wygląda tak, że dzień zaczęłam wypiciem kieliszka nalewki, choć wiedziałam, jak to dalej się potoczy.
otóż jutro szoruję na wesele do siostrzenicy (taki smutny czas, że człowieka będącego wszak w kwiecie wieku i z urodą, jak pąk różany i takimż samym pączkiem w talii (ten akurat z różaną konfiturą), wyprzedza biegnące galopem kolejne pokolenie). idę ja na to wesele jutro i nie płaćcie nade mną, bo tym razem udało mi się mieć z kim, gdyż przyjaciel zlitował się po dwóch butelkach wina i półgodzinie płaczu (w sumie wyszło taniej niż obliczałam). no więc nadal idę jutro, a już z 6 razy przebiegłam po odprasowanej satynowej megaspódnicy walniętej w biblioteczce, raz usiadła na niej kumpela, raz miętosiłam ją podczas fotosesji czynionej przez Reteskę, raz spał na niej biały liniejący kot. 
dalej - nie mam wybranej reszty do tego wszystkiego, czyli muszę się na dwa dni weselne spakować, co oznacza - wybrać buty, wyprasować pozostałe kiecki dwie - jedna na to, jak już zgasną światła i będzie można się zdestroić, druga na poprawianie tego, co się źle na weselu zrobiło, wybrać buty, wybrać biżuterię mającą w zamyśle podkreślać moją promienna urodę, zrobić całą tę hucpę z szykanowaniem własnego ciała, UMYĆ WŁOSY i co gorsza wysprzątać chałupę, bo na wizytację nocną zjeżdża Straszna Ciotka*. i otóż ja popełniłam ten błąd, że po wielu dniach (przesada, tylko tydzień) idealnej abstynencji, nalałam sobie kieliszek nalewki.

* jeśli uważacie, ze te wszelkie wybory to prosta sprawa, nigdy nie byliście kobietą w wolnym czasie i najprawdopodobniej śmiejecie się z takich kobiet zmagając z własną tożsamością w rocznicę, zamiast normalnie włóczyć się po wernisażach i pić, jakeśmy to czynili za naszych ho ho ho czasów. 


Ps: od dwóch nocy śni mi się ksiądz, droga Claudio, czy powinnam zacząć się martwić?

Ps 2: Czy Claudia jeszcze wychodzi? 

Ps 3: sprawdziłam w sieci, wychodzi. : ] 

czwartek, 23 lipca 2015

"onegdaj szalał u nas wielki orkan"

czyli o tym, jak tydzień temu grad usunął nam skutki ogrodu









co tu duzo gadać, narzekaliśmy na suszę, no to ten... : |

obowiązek mówienia prawdy

w dzisiejszym śniku było tak. mój były narzeczony mnie zdradził. a to z kolei było tak. leżymy sobie przytuleni w jakiejś sali, w której leżą obok nas jak sledzie różni ludzie, w tym dwie staruszki, mieszkanki mojej wioski i jedna z nich ma katar. straszliwy katar. myślę ja sobie, nie mogę dostać kataru, gdyż idę w łikent na wesele siostrzenicy, więc przeniosę się na tak zwaną kanapę w innym pomieszczeniu. wyszłam, ale zorientowana, że zapomniałam swojej kołdry, a  był ziumb, wracam. wracam i cóż ja widzę, kaptan jack leży z panną w objeciach. panna to aktorka, która gra byłą żonę Hanka Moody'ego w Californication, panna ta patrzy na mnie sarkastycznie, triumfuje tym spojrzeniem, poniewiera mną i wyjawia tym spojrzeniem, że niewarta jestem noszenia za nią krzesła, miski ani kubełszmaty, więc gotując się pod tym spojrzeniem wykrzykuję - ty podła lafiryndo, jesteś głupia i brzydka! po czym wybiegam.
za drzwiami (a mam inteligencję schodową, czyli na schodach dopiero wraca mi jasność myśli) analizuję swój okrzyk, wracam do pomieszczenia i mówię do panny - to znaczy nieprawda, jesteś bardzo ładna.

amen ; ]

środa, 22 lipca 2015

Chleba brak

Idąc za ciosem, z tegoż samego źródła (poprzedni post)  wypożyczona Żona piekarza Marcela Pagnol. z półki zdjął mi ją obrazek Sempe'go, a wiadomo, że na obrazki Sempe'go się reaguje zdejmowaniem z półki. Barzo sympatyczny obrazek i książka sympatyczna. jest to opowiastka w stylu szekspirowskim, gdzie co prawda nie sowa, a Aurelia i nie córką tylko żoną była piekarza. Co o niej powiadali, to już w środku. Ja od się dodam, że bardzo klasycznie poprowadzona historyjka, bez zaskakujących zwrotów akcji, rzecz jasna w formie dramatu, a kiedy ja czytałam, wyświetlały mi się oprócz szekspirowskich wystawień, włoskie i francuskie komedie. tak trochę czułostkowo, trochę małomiasteczkowo, ale wszak rzecz małego miasteczka dotyczy i czasem dobrze się przespacerować po spokojnej prowansalskiej opowiastce podczas letniego popołudnia. No i chleba dotyczy, a  ja uwielbiam chleb.


"O tak, między nami. A właśnie, pomiędzy nami, powinno się zakazać mówienia po włosku, a zwłaszcza ŚPIEWANIA po włosku. Bo powiem księdzu, że mężczyźni NIGDY nie rozumieją po włosku, a kobiety ZAWSZE. Wie ksiądz, o co chodzi?"


Marcel Pagnol, Żona piekarza, przeł. Krzysztof Chodacki)

cena 32 zł - Śmierć kredytom!

mój boziu, zdziwiona jestem, że blob ów nadal istnieje, a skoro istnieje i dziś właściwie zrobiłam nic, czyli ogromne 0 (no, nie zakupy zrobiłam, ale i to z partyzanta), to ten, zapiszę fintifluszek o książeczku, który przeczytałam dzisiaj. książeczek został mię nawypożyczony od przyjaciela Zinka, któren nie musi obawiać się, że się stanie, jak z "listami". oddam!

zacznę od cycaty:

"w tym czasie zacząłem nienawidzić wszelkich intelektualistów, gdyż z intelektualistami jest zawsze tak samo, dyskutują, dyskutują i w końcu nie mają do zaproponowania niczego konkretnego albo prowadzą nieskończone dyskusje na temat dyskusji, ponadto wciąż cytują innych intelektualistów, którzy powiedzieli to czy tamto i wszystko przewidzieli, w dodatku każdy uważa się za pępek świata, a wszystkich innych za durniów i ślepców, jakby nie można było żyć bez filozofii, (...) czytałem wszak, co udało mi się tu i ówdzie znaleźć, i w końcu zrozumiałem, że nikt na tej ziemi nie przeczyta wszystkiego, że życie jest zbyt krótkie, by móc wszystko przeczytać, zauważyłem też, że więcej jest ludzi mówiących o złych książkach niż ludzi, którzy czytają i mówią o książkach prawdziwych, a ci, którzy mówią o złych książkach, są bezlitośni dla innych"

(Alain Mabanckou, Kielonek, przeł Jacek Giszczak)

afrykańska rzecz na afrykańską modłę. mimo, że zawsze odczuwam niepokój (jak to poganka nie znająca języków), czy tłumaczenie oddaje rzecz, to mam nadzienie, że tłumaczenie oddaje, bo czuć taką gadulczość, która mię się z czarnym (pardąsik) kontynentem kojarzy. rzecz owa opowiada historyjki barowe, ale wedle mnie traktuje o dramacie pisarza i pisarstwa w ogóle. stały i mocno sponiewierany bywalec baru otrzymuje od właściciela przybytku kajet wraz z prośbą. mianowicie w kajecie tym ma pisać książkę, o barze oczywiście. historie potłuczone, historie potłuczonych, może nawet historyjki, mnogo satyrycznego obrazu kongijskiego miejsca i tego, jak Kongo widzą inni, sporo nawiązań do literatury czasem sprytnie poukrywanych (a ja z kolei nie ukrywam, że to właśnie te cieszą mnie najbardziej), 
ogólnie dość przyjemna i wcale by mnie nie zauroczyła, gdyby nie jej "ostatnie kartki". tu rozgryza się sedno i dramat pisarstwa. a jaki on jest, to już ewentualnie mogę kiedyś na ucho.


Ps: dopiero pod koniec zorientowałam się, że w książce są tylko przecinki i czasem cudzysłowy, a przecież to było napisane na skrzydle. nie zorientowałam się, serio

aha, Ps 2: schudłam! juhu!

aaaa, po nastu minutach jeszcze ps 3 - Zina, nie zagłam żadnego osloucha, zaznaczałam zakładkami! dzielna? : D