wtorek, 28 maja 2013

Z drugiej strony szpuli

Film mnie kręci

Z rozmow z przyjaciółmi - O sztuce Afirmacji

 Ja: mam teraz zapierdziel papierowy bo miesiąc i wyjeżdżam a musze wszystko zrobić przed. wcześniej wydawało się to łatwiej wykonalne
 Rada: papiery to dla mnie najgorsze co moze być

Ja; nieee
gorzej jest wdepnąć bosą nogą w ludzkie gówno
albo paść w nie twarzą
jest parę gorszejszych rzeczy jednak
albo zarazić się świerzbowcem

Rada: gupek

Ja: nogą wdepnęłam
ale twarzą padłam w krowie
i tak bylo niefajnie
nawet mimo tego że było suche
świerzbowiec cały czas grozi bo w szkole co jakiś czas się aktywuje
więc wiem co mówię

Rada: dobrze - uwielbiam paiery


niedziela, 26 maja 2013

Kikiriki

Marsjasz. Uratowany przed dekapitacją, jesienny kogut, który obecnie dowodzi naszym kurnikiem.




Jakiś zcas temu, po zniknięciu Rembrandta, zaczepiłam jednego z sąsiadów, czy nie ma na zbyciu koguta. Nie miał. Wczoraj siedzimy sobie doma z mamą i siostrą, wpada inny sąsiad letko podcięty, zasiada przy stole, częstuje się cukierkiem z bombonierki i mówi: Ja w interesie.
Interes mianowicie taki, że chce na flaszkę, a w zamian oferuje jednorocznego koguta, który u niego miał tego samego dnia iść na rosół, bo kolejne młode kogutki już dorastają. Wobec konieczności ratowania wątłego, kurzego żywota, żaden pieniądz nie jest ważny, zatem wciskam gospodarzowi dwie dychy w łapę i ugadujemy się na wieczór, że on tego koguta przytaszczy.
Gospodarz wyszedł, z mamą i siostrą patrzymy na siebie, mama - no i ciekawe, czy on tego koguta przyniesie, łgarz jest z niego jak cholera (mama uczyła wszystkich we wsi, więc zna każdego), ja - ciekawe czy zona wie o tym, że kogut został sprzedany.
Przed wieczorem, w strugach deszczu nowy kogut jednak się pojawił i spędził noc w kurniku. Rano czuł się juz jak u siebie, o czym świadczą zmechrane i scentralizowane kury.
A ponieważ wygląda na Marsjasza, tak właśnie się nazywa (z  tym, że w tym przypadku został zwinięty Apollinowi znad gara) 
Na razie śpiewa falsetem, ale Rembrandt w ogóle nie umiał piać na początku i wydawał z siebie jakieś dziwaczne tryle, a później stał się znakomitym śpiewakiem, więc i Marsjasz dostroi swoją syringę (tzn syringę to on ma chyba w porządku, przynajmniej tak mówią kury ;) )

Aha, i dawno nie mieliśmy czerwonego koguta

*

a tu jestem u Jakuba 
i w witrynce Poetów po godzinach

* *

a w piątek byłam na Carmina Burana w filharmonii. i było pięknie, a szczególnie pięknie zaśpiewał łabędź. w pierwszej części Muzyka żałobna  Lutosławskiego.

Hopsa sa

Jestem po lekturze Współczesnej sztuki ludowej na Warmii i Mazurach, Bożeny Beby (Beba?) i bardzo to sobie chwalę. Otóż uważam, że tak właśnie napisane opracowania naukowe rozwijają nie tylko kolejne opracowania, czy rozprawy zanurzonych w  idiolekcie moli naukowych, ale prostego czytacza. Czytacza takiego jak ja pociąga, sprawia mu przyjemność, rozjaśnia drogę, wskazuje przestrzenie i po prostu uczy.
Przystępny, "zwykły" język, przyjęta przez badaczkę formuła "autobiograficzna" twórców, pięknie i z czułością pokazany temat sprawiają, że się chce i jest się z tego radym.
Praca szkicuje współczesną twórczość ludową i wiejską w oparciu o ceramikę, tkactwo, haft, pisankarstwo, palmy wielkanocne, rzeźbę i malarstwo na szkle. Oczywista istnieje wiele tematów nieporuszonych, takoż poruszone nie są wyczerpane przecież, bo jest to mało możliwym by uczynić z książki w tak szerokim temacie podręcznik, jednakże to, co się w niej znalazło, wystarczającym jest, by tematu liznąć, zaznajomić się z nim, uświadomić, że tradycyjna sztuka Warmii podlega zmianom związanym z migracją ludności, a później samemu sobie wyrobić zdanie, czy to dobrze czy źle.
Ponadto co jaki czas przewija się zaznaczony problem, kim jest i jaki jest twórca ludowy, kiedy nim jest, a kiedy nie jest, a może podziały takie są sztuczne?

Polecam

*

I z wielką przyjemnością znalazłam w niej kulkę. U nas  w domu, mówiło się  kulka w stosunku do narzędzia pozwalającego wyciągnąć wiadro ze studni i tu też:

"Używała też pisaczka (do zdobienia pisanek, przyp wusz), który nazywano w Kniażycach kulką. Tak nazywano też różne haczykowato zagięte rzeczy - na przykład haczykowatego kształtu drążek służący do wyciągania wody ze studni" (Bożena Beba, Współczesna Sztuka Ludowa na Warmii i Mazurach)

środa, 22 maja 2013

bezsłowie

Najbardziej obco robi się, kiedy już nie wiadomo o czym milczeć.

wtorek, 21 maja 2013

Z Brazylii

Oparte na Pikasie, ale ładna, tropikalna forma, szczególnie tych polowych i Pierot i Kolombina

http://damiaomartins.smugmug.com/Art/Damiao-Martins/20986394_8t9PdF#!i=1667969711&k=88qmgg9

piątek, 17 maja 2013

Rzeźba

Fantastyczne i "dokieszeni"

Gerard Collas
http://gerardcollas.hautetfort.com/

*

i dziwne, osobliwe, trochę przerażające, bardzo piekne, pociągające

Betsy Youngquist
http://byart.com/

czwartek, 16 maja 2013

Z rozmów - O regionalnych pamiątkach

Czekam na Jakuba, Jakub przyjeżdża z Poznania na długi weekend. Jakub wchodzi do kuchni, ja witam Jakuba. Jakub przynosi z plecaka piwo na powitalny prezent

Ja (z uciechą): Oooo, Leszek.! Poznaniak przywiózł Leszka prosto z Poznania

Jakub (zawstydzony): A nie, to w Jezioranach kupiłem. Bo czekałem na busa.


*Jeziorany - miasteczko 7km od Żegot

wtorek, 14 maja 2013

na słupie magmy

Orki! Żeby tylko były.


Między domami, czyli zimowe Włochy z Radą (4)

26 stycznia (sobota) Vicenza

Pożegnanie z Padwą. Śniadanie, pakowanie, łza spływająca wewnątrz policzka, autobus (trudny do znalezienia, bo jakieś dziwne oznaczenia, więc trochę zajęło czasu odszukanie odpowiedniego) pan plujjący nam pod nogi przez jakieś 20 minut, ale za to bez przerwy, Vicenza.
Na wejście niespodzianka - przechowalni bagażu na dworcu niet, nieszczęśliwe zatem i zmechrane, kładziemy bagaz na garby i zdążamy z karawaną w miasto.

 

 

Vicenza wygląda jak luksusowe miasteczko lalek, kamienice, witryny eleganckich sklepów, wąskie uliczki i kamienne trotuary. Ludzkość pojawia się falami i to falami tsunami, czasem idziemy same, samiuteńkie, a już za chwilę napływa ciżba, drogi losie, jak cholernie ciężkie zdają się nasze plecaki. Właściwie to żadne "zdają się", jakoś tak się książek uzbierało trochę, i piwo, i jeszcze nadal targamy ze sobą pomarańcze zakupione w Padwie.

 

 
 

Z ulgą opadamy na ławkę parkową, by poczynić przygotowania do zobaczenia Pinakoteki. Cóż, niewielki ów przybytek totalnie nas rozbawia - bardzo fajnie zrobiona w piwnicznym wnętrzu, mieści w sobie głównie portrety i to jakoś niezbyt interesujące, za wyjątkiem kilku. Dostrzegamy więc dramatyczne wygięcie wzniosłości turystek pragnących ujrzeć owe obrazy i dusząc się ze śmiechu, ściągamy na siebie marsowego pana pilnowacza, który zdaje się zdegustowany naszą, mało poważną postawą.
Na zewnątrz instalacja sztuki współczesnej, zainteresowuje mnie, bo porozstawiane butelki z powkładanymi do nich czymsisiami i te czymsisie właśnie mnie zatrzymują - a to kawałek listu, a to drucik, a to kłębki, a to piórka ...

 

Później Teatro Olimpico i tu to jest naprawdę czad. Najpierw udaje nam się zostawić plecaki w księgarni, wciskając je w kąt sali., a potem już z lekkością ciał zmierzamy do sali widowiskowej.  Teatr zaprojektowany przez Palladia. Scena z bramami, w których znajduje się zrobiony jako trompe l'oeil, widok ulic tak łudzący, że wierzyć się nie chce, że to tylko kilka metrów odległości. Niesamowite wrażenie.

 

 

Na scenę patrzymy z półkolistej widowni wzorowanej na klasycznym amfiteatrze, z tym, że tam nie skrzypiały ławy, tu zaś ławy-stopnie są z drewna i skrzypią niemiłosiernie. Warto było przyjechać i nieść te plecaki na grzbiecie, żeby zobaczyć to cudo, które podobno Goethe nazwał "nieopisanie pięknym".







Plecaki włóż i po Vicenzie marsz.
Jest świetna (przynajmniej tak wnioskujemy z plakatu) wystawa malarstwa, ale pomimo obietnic na tabliczkach, budynek zamknięty na głucho, a plecaki znowu ciążą.

 












 












 













Snujemy się po uliczkach, w końcu wciągam Radę w bramę, gdzie jak obiecuje szyld znajduje się bar. Bingo, bar jest świetny! Miła pani, miły pan, rodzinna niemal atmosfera, jedzenie świeże i pyszne, przyjemna muzyka, niezbyt tłoczno, spędzamy wiec bardzo miłe popołudniowe chwile odpoczynku.



I znów w miasto.

 

Niesamowite wrażenie zrobił na mnie jeszcze kościół Santa Corona, a właściwie to, co wewnątrz: inkrustowany kamieniem ołtarz .

 

 

Jest to cacko niezwykłe, piękno kamienia, wzory i naturalne kolory minerałów budują bogatą ornamentykę niezwykle ozdobnego ołtarza, a każdy wzór, każdy obraz wciąga i zachwyca. Niesamowita naturalność gatunków roślin i zwierząt, przepiękne kamienne krajobrazy, sceny biblijne, łażę dookoła tego cudeńka oczarowana i zaczarowana i gdyby tylko mieć więcej czasu, spędziłabym tu na pewno parę godzin. Niestety czas nas pogania

 

 

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Drugą piękna rzeczą w Santa Corona jest obraz Veronese -  nie sposób pomylić tych barw, tych ujęć. Ciepło i bliskość tchnące z obrazu, a z tyłu, z tła, ocieniająca go godność są niesamowite. coś pięknego



Powoli czas wracać, przed odjazdem zatrzymujemy się na (a jakże) piwo w jakimś barze i to bardzo dobre wydarzenie, bo po pierwsze widzimy cudownego ogromnego, kudłatego  psa - Carlo, a po drugie jesteśmy świadkami sceny rodem z  filmu Felliniego i z takimiż postaciami.
Starsza kobieta ubrana i umalowana  dość wyzywająco w spódnicę mini i beret,  siedzi nad stojącą na maleńkim stoliczku filiżanką kawy. Od czasu do czasu bawi się  piękną czerwoną różą.
Na przeciw, przy tym samym mikroskopijnym stoliczku, szary starszy mężczyzna rozwiązuje zdaje się sudoku. Oboje wyglądają na znudzonych, od czasu do czasu zamieniają kilka słów, po czym wracają do swoich zajęć - on do sudoku, ona do rozglądania się po sali, wygładzania spódnicy, kołysania różą. Spekulujemy, że to pewnie randka w ciemno, która najwyraźniej trafiła kulą w płot i choć usilnie staramy się nie patrzeć, po prostu nie możemy się oderwać od dziwacznej przestrzeni i aury, jaką wytwarza tych dwoje. Pomimo ograniczonych i powolnych ruchów, zdają się trwać w jakimś zaklętym, tylko im wiadomym tańcu. Po chwili mężczyzna ubiera się i wychodzi, jak zupełnie obcy, pani zaś siedzi dalej, jakby nie zauważając jego zniknięcia. Za jakiś czas i ona zbiera swoje rzeczy, zakłada płaszcz i rusza w zupełnie inną stronę. Jednak najprawdopodobniej wcale się nie znali, scena surrealistyczna i tak własnie się czujemy.

A później pdróż do Mediolanu, poszukiwania naszego hostelu, pokój z bidetem i telewizorem w jednym, i my padnięte jak po maratonie. Po analizie masy plecaków i konieczności nadania bagażu w samolocie, decydujemy się wypić birra Moretti, które targałyśmy jako prezent. Padamy





*


27 stycznia (niedziela) Bergamo

Dzień odlotu. Wyruszamy z Mediolanu do Bergamo - jest przechowalnia bagażu, hurra! I idziemy oglądać miasto.

 

Miasto naprawdę świetne, z dwóch części - górnej i dolnej. Bardzo kusi mnie Accademia Carrara, ale niestety czau jest zbyt mało, więc musimy wybrać - wybieramy Górne Miasto.

 

 

 


Wspinamy się kamiennymi schodami wśród bluszczu i z odsłaniającym się za nami widokiem na wzgórza.

 

 

 

 

 


Z Piazza Vecchia wchodzimy do Palazzo Ragione, gdzie jest bardzo ładna wystawa malarstwa z obłędnie biegającymi wokół obrazu skośnookmi turystami, sądząc po adrenalinie i szybkości - japońskimi.

 

Tu też przepiękna Madonna z dzieciątkiem,  Belliniego (ojca). W ciemnym tle, ze złotymi ciałami niebieskimi, utrzymana w delikatnej tonacji fiołków, błękitów i róż, uduchowiona, a zarazem bardzo ludzka i kobieca, postać Madonny. Na jej twarzy marzenia i obawy, w oczach próba przeniknięcia czasu, przyszlości, bunt przeciw tej przyszłości, grymas walki i decyzji o tej walce. W tym czasie mały Jezus, nieświadomy mysli matki, ciekawie sięga w stronę przysiadłego ptaszka, który jest jak posłaniec niosący to, o czym mały Zbawiciel musi wiedzieć. I jest ciekawość i znów obawa, a zarazem poczucie, że dziecko już wie i przyjmuje. Mieszanka rysów i osobowości nieświadomego jeszcze dziecka i pełnego świadomości i zrozumienia Zbawiciela. A wszystko to w eleganckich liniach, muśnięte farbą, jakby się zaraz widziadło miało rozwiać i osypać. Piękny obraz.

Łazimy to tu, to tam, siadamy na obiad w miłej knajpie, w której zaraz wymyślamy sobie scenariusz dla właścicieli, raczymy się obłędnym słońcem (dziwne, że ludzie zakutani są w wielkie puchowe kurtki, skoro pogoda wiosenna)

 

 

 

 
 

 a później lotnisko, góry pod stopami i zaśnieżona Warszawa. Kolacja, piwko u wujostwa Rady
Jazda w postępujących trudnych warunkach pogodowych do dom - chapeau bas Rado

*

I już koniec podróży, która jak zawsze była fantastyczna. Dzięki Rado, było świetnie!
 Bardzo żałujemy, że Aniet z powodu choroby i Zina z powodu bycia jej mężem (Aniet, nie choroby) niestety nie mogli polecieć.
Humory dopisywały, pogoda iście szampańska, Włochy jak zwykle smaczne, a żarcie tradycyjnie piękne. Amen

: ))